Stronki na blogu

piątek, 6 listopada 2015

„The Exorcism of Molly Hartley” (2015)


Dwudziestoczteroletnia Molly Hartley zostaje wspólniczką w dużej firmie. Aby to uczcić wybiera się z przyjaciółmi na imprezę, z której wraca z mężczyzną i młodą kobietą. Po upojnie spędzonej nocy w mieszkaniu Molly zostają odkryte zwłoki jej przygodnych kochanków, a podejrzana nie jest w stanie wyjaśnić okoliczności tego zdarzenia. Kiedy władze uświadamiają sobie, że Molly słyszy głosy kierują ją do zakładu psychiatrycznego na miesięczne leczenie. W odizolowanym od świata zewnętrznego budynku Hartley trafia pod opiekę doktor Laurie Hawthorne, psychiatry, która po zbadaniu przeszłości pacjentki i przyjrzeniu się objawom jej przypadłości szybko dochodzi do wniosku, że młoda kobieta jest opętana. Zwraca się z prośbą o pomoc do byłego księdza, egzorcysty Johna Barrowa, który również przebywa w tym ośrodku. Mężczyzna odkrywa, że w ciele Molly zamieszkał sam Szatan, który próbuje wdrożyć w życie plan pozwalający mu zstąpić na Ziemię w swojej własnej postaci. Barrow decyduje się interweniować zanim będzie za późno.

W 2008 roku Mickey Liddell nakręcił lekki teen horror zatytułowany „The Haunting of Molly Hartley”, który nie spotkał się z wielką popularnością, a bo i nie pretendował do niczego odkrywczego, czy bardziej charakterystycznego. Po latach Steven R. Monroe, który wielbicielom kina grozy dał się poznać przede wszystkim, jako twórca dwóch części „Bez litości”, podjął się dokręcenia dalszych losów Molly Hartley. Tytuł filmu nie nastrajał pozytywnie – doświadczenie uczy, że horrory o opętaniach, w nazwach których widnieją personalia dotkniętych owym przekleństwem w przeważającej większości w miernym stylu powielają znane schematy, spopularyzowane przez „Egzorcystę”. I owszem, jeśli porównywać „The Exorcism of Molly Hartley” do ponadczasowego dzieła Williama Friedkina to nie pozostaje nic innego, jak zdyskredytować obraz Monroe’a (prawdopodobieństwo nakręcenia czegoś zbliżonego tematycznie, co równałoby się „Egzorcyście” jest znikome), ale zestawiając go z takimi tworami ostatnich lat, jak na przykład „The Possession of Emma Evans”, „Grace: Opętanie”, czy „The Possession of Michael King” można się miło zaskoczyć.

Scenariusz „The Exorcism of Molly Hartley” autorstwa Matta Venne’a w przeciwieństwie do większości powstałych w ostatnich latach horrorów satanistycznych nie porusza się tylko i wyłącznie w wyeksploatowanej przez ten nurt konwencji. Wybierając miejsce akcji scenarzysta inspirował się raczej typową przede wszystkim dla ghost stories scenerią odizolowanego od świata zakładu psychiatrycznego, pełnego niekontaktujących z rzeczywistością pacjentów. Właśnie do takiego przygnębiającego wystrojem i charakterem przybytku trafia podejrzana o podwójne morderstwo Molly Hartley - dwudziestoczterolatka, która od sześciu lat jest naczyniem Szatana. Po latach egzystencji w ukryciu Książę Piekieł postanawia się ujawnić, aby doprowadzić do końca plan umożliwiający mu zstąpienie na Ziemię. Monroe zaczyna z przytupem, nie zawracając sobie głowy przydługim, stonowanym zawiązaniem akcji, chyba, że za tokowy uznać dosyć śmiałe manifestacje przekleństwa Hartley. Po odnalezieniu w jej wannie poćwiartowanych zwłok dwóch osób (przekonujące efekty specjalne) kobieta trafia do zakładu psychiatrycznego, gdzie prób jej leczenia podejmuje się doktor Laurie Hawthorne. Psychiatra szybko odkrywa, że obecność Molly rzutuje na personel i pozostałych pacjentów, że dziewczyna może wpływać na mentalność chorych i korzystając ze swoich telekinetycznych mocy zakłócać spokój pracowników zakładu. Innymi słowy: standard, nic odkrywczego na tle innych horrorów o opętaniach. „The Exorcism of Molly Hartley” prezentuje się dużo lepiej w scenach bazujących na większej dosłowności, zmierzających do zniesmaczenia odbiorców. Steven R. Monroe remakiem „Pluję na twój grób” udowodnił już, że wykazuje szczególne zamiłowanie do krwawych horrorów, co w przebłyskach widać również w niniejszej produkcji. Sekwencja uderzania głową o ścianę, z licznymi zbliżeniami na krwawą plamę, powolnego wyjmowania odłamka szkła z nadgarstka, czy wreszcie zapewne inspirowana „Egzorcystą” scena obfitych wymiocin wylanych na Hawthorne wypadają aż nadto realistycznie (w ostatniej nie przeszkadza nawet filmowanie od tyłu), stojąc w opozycji do kształtowania aury nieznanego. Monroe chyba zwyczajnie nie odnajduje się w nadnaturalnych horrorach. W tym obrazie doskonale widać, że lepiej spełnia się w krwawych obrazach, w których może pochwalić się realistycznymi efektami specjalnymi, aniżeli stojących na przeciwnym biegunie ewokacji kina grozy nastrojowych, nadnaturalnych produkcjach. I paradoksalnie dzięki temu udało mu się stworzyć horror o opętaniu z całkiem innowacyjnym na tle tego rodzaju współczesnych tworów klimatem.

Przybrudzone, długo nieodnawiane, przytłaczające, ciasne, stare wnętrza zakładu psychiatrycznego i posępne zdjęcia bardziej kojarzą się z kinem gore, aniżeli nastrojówką bazującą na nadnaturalności. W pracy kamery i kolorystyce widać powtórkę z „Bez litości”, co o dziwo całkiem przyjemnie koegzystuje z fabułą. Jedyną przywarą jest znikoma dbałość o aurę tajemniczości, tak oczekiwaną od tego rodzaju obrazów, ale za to dzięki równomiernie rozłożonym środkom ciężkości całość charakteryzuje się przyzwoitą dozą napięcia. Skumulowanego tytułowymi egzorcyzmami, które odebrałam w dwójnasób. Z jednej strony zadowoliła mnie demoniczna charakteryzacja opętanej, skrepowanej Molly, przemawiającej zgrubiałym głosem i rzucającej bluźnierczymi kwestiami (wizualnie daleko jej było do Regan, ale na tle tych wszystkich współczesnych minimalistycznych w przekazie postaci opętanych przez demony znacząco się wyróżniała), a z drugiej rozczarowało mnie zachowanie byłego księdza Johna Barrowa. Szarżujący na demona z kropielnicą w dłoni, którą wojowniczo wymachiwał na wszystkie strony egzorcysta ocierał się o autoparodię, budząc rozbawienie iście hollywoodzką, przerysowaną bohaterską postawą. Nic dziwnego, że Szatan go wyśmiewał, w czym ochoczo mu wtórowałam… Za to końcowym odniesieniom do „Biblii Szatana” Antona Szandora LaVey’a oraz sfinalizowaniu całej intrygi nie mogę niczego zarzucić. Zwrot akcji nawet mnie zaskoczył, bo nie spodziewałam się dotknięcia takiej problematyki w horrorze o opętaniu z personaliami głównej bohaterki w tytule. Gorzej niestety prezentowały się ujęcia z demonicznymi owadami oczywiście wygenerowanymi komputerowo, przez co mało realistycznymi. Na koniec warto wspomnieć o obsadzie, głównej bohaterce kreowanej przez Sarah Lind, która o wiele zgrabniej wyrażała swoje emocje w postaci Szatan, aniżeli wyzwolonej, pnącej się po szczeblach kariery młodej kobiety, Ginie Holden w roli psychiatry, miejscami niepotrzebnie egzaltowanej i wreszcie bohaterskim egzorcyście, Devonie Sawie, który dopóki nie dobywał kropielnicy najbardziej przekonywał mnie do swojej postaci.

Na tle tych wszystkich współczesnych taśmowo produkowanych horrorów o opętaniach w moim odczuciu „The Exorcism of Molly Hartley” znacząco się wyróżnia, ale oczywiście nawet nie zbliża się do fenomenu „Egzorcysty”. Steven R. Monroe, co prawda bardziej zadbał o umiarkowanie krwawe, acz realistyczne ujęcia zmierzające do zniesmaczenia odbiorców, aniżeli ich przestraszenia, ale osobiście poczytuję to na plus, bo w końcu mamy miłą odmianę po tych wszystkich modnych ostatnimi czasy zbliżonych tematycznie obrazach. Co więcej do pełnego zrozumienia produkcji Monroe’a nie jest wymagana znajomość części pierwszej, więc osoby którym umknął film Liddella mogą śmiało sięgnąć jedynie po sequel, jeśli rzecz jasna odnajdują się w takich klimatach.

1 komentarz: