Stronki na blogu

środa, 11 listopada 2015

„The Hallow” (2015)


Adam i Claire Hitchens wraz ze swoim synkiem, Finnem, od miesiąca mieszkają w Irlandii, gdzie przeprowadzili się z Londynu. Adam z racji swojego zawodu większość czasu spędza na badaniu rosnących nieopodal ich nowego miejsca zamieszkania drzew, a Claire tymczasem zajmuje się obowiązkami domowymi. Ich największym problemem jest sąsiad, Colm Donnelly, który nieustannie daje im do zrozumienia, że nie są tutaj mile widziani. Miejscowy policjant zdradza małżeństwu, że według tutejszych wierzeń las na obrzeżach, którego stoi ich dom zamieszkują pradawne istoty, których spokój zostanie zakłócony zbliżającą się transakcją sprzedaży lasu i wycinką drzew. Adam i Claire początkowo z dużą pobłażliwością podchodzą do zabobonnych przekonań tutejszej społeczności. Do czasu, aż staną się celem leśnego ludu.

Po nakręceniu kilku krótkometrażówek i muzycznego dokumentu, Brytyjczyk Corin Hardy, postanowił połączyć w jednym pełnometrażowym filmie swoje pasje do horrorów i bajek. W efekcie z przytupem wdarł się w światek kina grozy, debiutując obrazem „The Hallow”, który nawet w Stanach Zjednoczonych zebrał sporo pozytywnych recenzji, według niektórych wielbicieli horroru zapowiadając narodziny nowej gwiazdy gatunku. Przewidywania mogą oczywiście okazać się przedwczesne, bo najbliższe plany Hardy’ego, jak na razie nie przewidują kręcenia kolejnego straszaka. Ale jeśli jednak zdecydowałby się osiąść w horrorze na dłużej to najprawdopodobniej byłaby to jedna z najtrafniejszych decyzji w jego życiu. Bo facet ma talent, co w pełni pokazał w „The Hallow”.

Ostatnimi czasy Brytyjczycy coraz częściej wykorzystują w kinie grozy potencjał drzemiący w rozległych leśno-trawiastych terenach Irlandii, jednocześnie zapierając dech w piersi przepięknymi zdjęciami niezdominowanej przez człowieka przyrody oraz wydobywając złowieszczą aurę z ich natury. Oczywiście, poszczególnym twórcom wychodzi to mniej lub bardziej udanie, w zależności od ich zdolności, ale akurat Corina Hardy’ego można dopisać do tej drugiej grupy. Reżyser z pomocą profesjonalnych operatorów maksymalnie wykorzystał dobra płynące z miejsca akcji, lwią część dramaturgii budując na silnie skontrastowanych, nastrojowych, miejscami przepięknych zdjęciach dzikich terenów Irlandii. Brytyjczyk przyznaje, że inspiracją do scenariusza, spisanego wspólnie z Felipe Marino były bajki Raya Harryhausena oraz takie ponadczasowe filmy, jak „Martwe zło”, „Obcy” oraz „Coś”. Hardy pragnął zgrabnie połączyć dobrodziejstwa tych obrazów w jednej produkcji, którą zauważalnie kierował w stronę wieloletnich wielbicieli kina grozy, tęskniących za praktycznymi efektami specjalnymi rodem z lat 80-tych. Klimatowi, co prawda bliżej było do „Labiryntu fauna”, aniżeli „Martwego zła”, ale w połączeniu z innymi częściami składowymi owej produkcji summa summarum przed moimi oczami wyłonił się obraz, który z takim wyczuciem podchodzi do nowoczesnego sposobu filmowania, że paradoksalnie bardziej kojarzy się z horrorami z ubiegłego wieku niż najnowszymi, plastikowymi tworami.

Zawiązując fabułę „The Hallow” scenarzyści tylko pośrednio podpinają się pod znany motyw przeprowadzki do nowego domu, wspominając, że Hitchensowie są nowymi lokatorami domku stojącego nieopodal irlandzkiego, rozległego lasu, ale samych przenosin z Londynu nie pokazując. Widz zostaje skonfrontowany z wydarzeniami mającymi miejsce miesiąc później, już po urządzeniu się w nowym miejscu, zapoznając się z kluczowymi wydarzeniami niejako od środka. Autorzy scenariusza zdradzają, że młode małżeństwo z kilkumiesięcznym dzieckiem jest nachodzone przez sąsiada, zapalczywego Colma, któremu z jakiegoś powodu zależy na ich rychłej wyprowadzce. Zarzewiem konfliktu zdają się być plany wycinki lasu, które bulwersują całą tutejszą społeczność, ale Colma w szczególności. Badający miejscową florę Adam jest przekonany, że sąsiada irytuje jego praca, ale mający jako takie doświadczenie z kinem grozy widz zapewne szybko domyśli się prawdziwych motywacji mężczyzny. Hardy i Marino długo ich nie ukrywają, stosunkowo szybko wtłaczając w usta policjanta historię o pradawnym ludzie rzekomo zamieszkującym lasy. Miejscowi pokładają głęboką wiarę w ich istnienie, ze wszach miar starając się ich nie rozdrażnić, ale Adam jak na wykształconego mieszczucha przystało nijak nie podziela ich przekonań. Rozmowa z policjantem jest pierwszym sygnałem dla widzów, że Hardy w swojej historii będzie czerpał z irlandzkiego folkloru, a dla czytelników może być sugestią, że reżyser naczytał się „Głębi ciemności” Michaela Laimo. Nie wiem, czy niniejsza książka inspirowała Hardy’ego, czy był to zwyczajny zbieg okoliczności. W każdym razie podobieństw jest sporo, w detalach, bo ostatecznie główna oś fabularna rozwija się w zupełnie innym kierunku. O Hitchensach nie wiemy nic ponad to, że przed miesiącem przeprowadzili się do Irlandii z Londynu, że są szczęśliwym młodym małżeństwem wychowującym synka, Finna, i że Adam zawodowo zajmuje się pasożytami żerującymi na drzewach. Hardy większą wagę przykłada do budowania gęstej aury wyalienowania i niezdefiniowanego zagrożenia, w czym z prawdziwą wirtuozerią posiłkuje się mroczną kolorystyką. Gra światła i cienia tak hipnotyzuje, że nawet nie zwraca się uwagi na szczątkowe zawiązanie akcji. Ba, nie oczekuje się przydługich wstępów tylko błyskawicznej kulminacji klimatu. Relatywnie szybki przeskok do właściwej akcji wbrew obecnej modzie w najmniejszym stopniu nie niszczy wypracowanej wcześniej atmosfery grozy. Wręcz przeciwnie klimat rośnie wprost proporcjonalnie do dynamiki sytuacyjnej, a pozornie mało odkrywczy, prościutki scenariusz zostaje wzbogacony nowymi, jakże intrygującymi wątkami.

Corin Hardy wykazuje wprost rozczulające zamiłowanie do praktycznych efektów specjalnych, z których głównie korzystał w „The Hallow” jedynie sporadycznie posiłkując się komputerem. Ingerencja CGI była jednak tak znikoma, że podejrzewam, iż nawet największy przeciwnik cyfrowych efektów nie zawiedzie się wizualizacją całości. Motyw pasożyta przejmującego kontrolę nad żywicielem w dalszej części seansu nie tylko przyczynił się do stworzenia kilku niebywale trzymających w napięciu sekwencji komplikujących relację pomiędzy głównymi bohaterami, ale również był okazją do pokazania naprawdę zgrabnej charakteryzacji. Gałązki wyrastające z ciała żywiciela, wyłupiaste oko i delikatnie zdeformowana twarz porażają przekonującym minimalizmem, brakiem przekombinowania, które jest tak powszechne we współczesnym kinie grozy. Ale bytność pasożyta to nie jedyny wątek, pozwalający zabłysnąć ekspertom od efektów specjalnych, bowiem porównywalnym wyczuciem gatunku wykazali się w scenach zdominowanych przez pradawny lud, których „drzewiasta” aparycja tchnęła oryginalnością i tak oczekiwaną demonicznością. Szczególny zachwyt wzbudziła we mnie pełna nieznośnego wręcz napięcia scena, w której do oka Claire (niebywały warsztat Bojany Novakovic) zbliża się igła wypuszczona z drzewiastej dłoni, zachwycająco zmontowana z migawkami zmagania się Adama z generatorem. Na początku mogło się wydawać, że tak konwencjonalny, wręcz miałki scenariusz nie ma sobą wiele do zaoferowania, że akcja z czasem przekształci się w typową, pozbawioną zajmujących akcentów fabularnych rozrywkę typu „oni ich gonią, oni uciekają”. Może i tak by było, bo nawet udane efekty specjalne na dłuższą metę nie są w stanie nieustannie zachwycać widza, ale scenarzyści pamiętali również o fabule, która z prostej historyjki przekształciła się w prawdziwie elektryzujący spektakl, gdzie ani bohaterowie, ani widzowie nie mogą być niczego pewni. Jedyne, co można zarzucić twórcom to finał, w którym byli dosłownie o krok od wstrząsającego, na długo zapadającego w pamięć akcentu. Niepotrzebnie się z niego wycofali. UWAGA SPOILER Znany z folkloru motyw podmieńców, pozostawiający furtkę do prawdziwie dramatycznego przechwycenia nie swojego dziecka finalnie został zaprzepaszczony. I jedynie pojawiająca się w trakcie napisów rzeź drzew pozostawia widza w stanie przygnębienia nie tyle dalszym losem ludzkości zaatakowanej przez czarną substancję, ile karygodnymi czynami naszej rasy KONIEC SPOILERA.

Jeśli Corin Hardy pozostanie przy stylistyce horroru, nie zrezygnuje ze swoich pasji na rzecz mainstreamu to wróżę mu wielką karierę. To, co pokazał w „The Hallow”, od efektów specjalnych przez klimat po fabułę, z której z zachwycającą lekkością potrafił wykrzesać maksimum napięcia wręcz wgniotło mnie w fotel. Prawdziwy talent, który mam nadzieję nie pozwoli usunąć się w cień i jeszcze nieraz o jego dokonaniach w kinie grozy usłyszymy!   

2 komentarze:

  1. No i yakiego horroru poszukiwałam już od dawna! Nawey nie wiesz jak bardzo jestem Ci wdzięczna za tą recenzję! Zapisuje sonoetytuł i to natychmiast.
    http://kruczegniazdo94.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  2. Właśnie obejrzałam i zgadzam się, że kino godne uwagi. :-) Scena z ręką sięgającą Claire była genialna!

    OdpowiedzUsuń