Stronki na blogu

wtorek, 1 grudnia 2015

„Martyrs. Skazani na strach” (2008)


Mała Lucie zostaje znaleziona w ciężkim stanie przy drodze i umieszczona w sierocińcu, gdzie zaprzyjaźnia się z Anną, której opowiada o mękach, jakie przeszła. Wyznaje jej również, że widuje zjawę okaleczonej kobiety, która zadaje jej fizyczny ból. Piętnaście lat później uzbrojona Lucie wkracza do domu czteroosobowej rodziny i bez słowa wyjaśnienia wszystkich zabija. O zdarzeniu informuje swoją partnerkę, Annę, która pomimo przerażania czynem Lucie, przybywa na miejsce zbrodni, celem pozacierania śladów.

„Martyrs. Skazani na strach” to jeden z najgłośniejszych reprezentantów nowego francuskiego ekstremizmu (zalicza się do niego również między innymi „Frontiere(s)” i „Najście”), choć wcale nie miał łatwych początków. Reżyser i scenarzysta produkcji, Pascal Laugier, wyznał, że miał spore problemy ze znalezieniem dystrybutora. Po długich poszukiwaniach udało mu się zawiązać współpracę z kanałem telewizyjnym Canal+, który patrząc z perspektywy czasu ubił intratny interes. Popularność, jaką nieoczekiwanie zdobył obraz Laugiera i to na arenie międzynarodowej zapewne zaskoczyła nawet samego twórcę, choć na wyrost byłoby stwierdzenie, że horror zyskał uznanie w absolutnie wszystkich kręgach widzów. Nie zyskał, bo i specyfika nurtu, do jakiego przynależy w swoją tradycję ma wpisane ryzyko stygmatyzacji. Filmy, które bezpardonowo przekazują jakieś treści przy użyciu skrajnej brutalizacji skierowane są do pewnej niszy, a dystrybucja kinowa i szumna kampania reklamowa, nawet w Polsce, przyciągnęły przed ekrany również odbiorców mainstreamowego kina. W torture porn nie jest to żadnym novum – reprezentanci tego nurtu często trafiają na duże ekrany, przez to tak liczne słowa krytyki skierowane pod adresem tych obrazów, a ściślej ich brutalności.

Pamiętam te pełen niesmaku recenzje i hasła promujące bądź krytykujące „Martyrs. Skazani na strach”, kiedy film wszedł na ekrany polskich kin. Jedni byli pod wrażeniem odwagi Laugiera, a drudzy ze wstrętem wspominali sceny skrajnej przemocy, którymi to jakoby przepełniony był cały seans. I tylko nieliczni długoletni wielbiciele niskobudżetowych tworów exploitation wzmiankowali, że w porównaniu do nurtów, w których nowy francuski ekstremizm ma swoje korzenie dokonanie Laugiera pod kątem fizycznej przemocy wypada dosyć łagodnie. Jestem skłonna zgodzić się z tą ostatnią, chyba najmniejszą grupą widzów, bo miałam poważny problem z doszukaniem się w tej produkcji przesadnego szafowania krwawymi sekwencjami. Oczywiście, twórcy nie uciekają przed posoką problem tylko w tym, że gros tego rodzaju ujęć wtłoczono w maksymalnie zdynamizowane sceny, umożliwiające widzom dojrzenie jedynie przebłysków makabry w wydaniu Laugiera. Liczne sekwencje cięcia ciała Lucie przez tajemniczą okaleczoną kobietę w ferworach walk rejestrowane celowo rozchwianą kamerą, czy nawet stateczna scena zaszywania jej ran przez Annę, ukazana migawkowo, raczej nie przystają do tych wszystkich szumnych zapowiedzi maksymalizacji dosłownej przemocy. Zbliżenia na makabrę? Cóż, nie jest to kunszt Lucio Fulciego, o długości tych ustępów nawet nie wspominając. Pascal Laugier przyznał, że inspirował się „Hostelem” Eliego Rotha i właściwie pod kątem pornograficznych zbliżeń na odniesione przez bohaterów obrażenia filmy są do sobie dość mocno zbliżone. Kilka się pojawia, ale z całą pewnością nie jest to taki ogrom, o jakim wspominali co poniektórzy recenzenci. Nie chcę, żeby to zabrzmiało, jak utyskiwanie na brak mocniejszych scen przez większość seansu (z tych rozważań wyłączam dwa krótkie ustępy), bo w zderzeniu z całą otoczką filmu takie podejście do graficznych obrazów fizycznej przemocy zadowala. Pragnę jedynie podkreślić, że z mojego punktu widzenia „Martyrs. Skazani na strach” absolutnie nie jest produkcją, którą mogłabym zdefiniować, jako obraz przeładowany dosłownymi scenami tortur. Do pewnego momentu cechuje się on swego rodzaju dehumanizacją, odważną, nihilistyczną narracją, ale odczuwalną przede wszystkich w klimacie i warstwie psychologicznej, a nie makabrze w dosłownym tego słowa znaczeniu.

Pascal Laugier z zaburzeniem perspektywy czasowej przybliża nam historię Lucie, która w dzieciństwie przeszła jakąś długo nieprecyzowaną traumę, po czym trafiła do sierocińca, gdzie poznała swoją późniejszą życiową partnerkę, Annę. Przeszłość obu dziewcząt zredukowano do absolutnego minimum, celem szczątkowego zarysowania sytuacji, której szczegóły mają być ujawnione dużo później, w zamyśle w zaskakujących zwrotach akcji. Poza pączkującą relacją głównych bohaterek jedyne, co wyjawia nam prolog to koszmar, jaki Lucie niedawno przeszła oraz obecność jej nemezis, potwornie wychudzonej i okaleczonej kobiety z cierpiętniczym grymasem na twarzy (znakomita charakteryzacja), która z jakiegoś powodu zadaje jej fizyczny ból. UWAGA SPOILER Laugier może i sugeruje duchowy wymiar owej niewiasty, pragnąc wymusić na widzach przekonanie, że na jakimś poziomie scenariusz będzie funkcjonował w stylistyce ghost story, ale robi to na tyle nieudolnie, że z miejsca domyśliłam się, kim tak naprawdę jest prześladująca Lucie kobieta. Może gdyby zrezygnować z jej cielesności, pokusić się o kilka ujęć jej widmowej sylwetki Laugierowi udałoby się mnie zmylić KONIEC SPOILERA. Kiedy już krótki wstęp dobiega końca akcja skacze o piętnaście lat do przodu i naszym oczom ukazuje się idylliczny obrazek szczęśliwej rodzinki zasiadającej do śniadania w pewien niedzielny poranek. Kontrast nasłonecznionej kuchni i mrocznych korytarzy sierocińca widzianych przed chwilą jest aż nadto odczuwalny, co zapewne było celowym zabiegiem, mającym potęgować brutalizm następnej sekwencji. Wkroczenia w spokojną egzystencję kochającej się familii uzbrojonej kobiety i przerwania ich beztroski kilkoma szybkimi strzałami z dubeltówki. Z zimną krwią, bez słowa wyjaśnienia, bez pozostawienia szansy na pertraktacje. Wiemy, że to Lucie, ale jej motywów możemy się jedynie domyślać, wszak wszystkie rewelacje Laugier pozostawił ostatniemu aktowi scenariusza. Dopóki scenariusz dotyka konwencji home invasion film ogląda się z dużym zainteresowaniem, głównie przez uwypuklanie warstwy psychologicznej (relacji pomiędzy Lucie i Anną oraz problemów psychicznych tej pierwszej) oraz przez chłodny klimat, którym osnuto dosłownie każde ujęcie. Okazałe, wręcz muzealne wnętrze, gdzieniegdzie zbryzgane krwią robi wrażenie, tak samo jak zdawać by się mogło zimny akt zbiorowego morderstwa, popełnionego w nieprzystającej do tego rodzaju bezeceństwa porze dnia. Tyle, że wszystko, co dobre szybko się kończy, a w przypadku „Martyrs” moim zdaniem scenariusz traci na atrakcyjności z chwilą udzielenia odpowiedzi na wszystkie pytania, zadane wcześniej.

Dziewczyny z jakiegoś nieznanego mi powodu nie śpieszą się z oczyszczeniem miejsca zbrodni, pomimo narobienia hałasu wielką dubeltówką. Może dom stał na takim odludziu, że hałas nie docierał do uszu sąsiadów, to może być niejakim usprawiedliwieniem ich zachowania, ale tak długiego pozostawania w domu ofiar nie jestem w stanie zrozumieć. I właśnie owa nieopatrzność sprowadzi na jedną z nich koszmar, o jakim nawet nie śniła. UWAGA SPOILER Ostatnia partia scenariusza „Martyrs” zapoczątkowana jedną z mocniejszych scen z a la hełmem na głowie w przeważającej mierze zostaje sprowadzona do ciągłych ujęć dehumanizacji człowieka, koncentrujących się głównie na zadawaniu ciosów, co z czasem przestaje przygnębiać, a zaczyna zwyczajnie nużyć oraz pseudointelektualnych, religijnych rozważań, chwalonych za oryginalność, ale mnie osobiście jawiących się, jako pompatyczne. Cóż, o wiele bardziej trafia do mnie motywacja psycholi z „Hostela”, zabijanie dla samego aktu zabijania, bez mistycznej otoczki. Choć działalność oprawców można interpretować na dwa sposoby, Laugier na szczęście nie wyłuszczył wszystkiego, osobiście zapatruję się na to tak: jak nie szprycuję się lekami podczas menstruacji też cierpię tak, że widzę rzeczy, które nie istnieją. Czy to oznacza, że posiadłam wiedzę o życiu po śmierci? Innymi słowy filozofia oprawców do mnie nie trafiła, ale być może o to chodziło scenarzyście. Być może ich okrucieństwo w dużej mierze zasadzało się na bezsensownych przekonaniach. Innymi słowy, wierzyli w słuszność swojej idei i przysparzanie ludziom bólu nie robiło im żadnej różnicy, a ostatecznie zaprowadziło ich (jedną z nich) do konkluzji, że męczeństwo nie jest środkiem do celu. Na to wskazywałoby ostatnie ujęcie. Co nie zmienia faktu, że pomysł z męczeństwem nie wywarł na mnie żadnego wrażenia KONIEC SPOILERA. Pod koniec Laugier wreszcie zaserwował mi ułamek makabry, o której to rozwodzili się recenzenci. Ułamek, bo zrezygnował z długich zbliżeń na obdartą ze skóry postać, ale nawet w takiej szczątkowej formie ten sposób zadawania cierpienia poraża nieludzkim okrucieństwem i realistyczną charakteryzacją.

„Martyrs. Skazani na strach” odbieram na plus, aczkolwiek daleka jestem od określania tego filmu mianem jednego z najlepszych krwawych horrorów w historii kina. Przekonał mnie warstwą psychologiczną (wyłączając ostatnią partię scenariusza) i zimnym klimatem a la David Cronenberg. Oszczędność w szafowaniu makabrą szczególnie mi nie przeszkadzała, ale sfinalizowanie całej historii już tak, a że tak dalece rozciągnięto je w czasie nie jestem stanie całkowicie przekonać się do tego obrazu, kompleksowo rekompensując sobie elementy, które nie zaskarbiły sobie mojej sympatii wcześniejszymi, perfekcyjnymi sekwencjami.