Mała Lucie zostaje znaleziona w ciężkim stanie przy drodze i umieszczona w
sierocińcu, gdzie zaprzyjaźnia się z Anną, której opowiada o mękach, jakie
przeszła. Wyznaje jej również, że widuje zjawę okaleczonej kobiety, która
zadaje jej fizyczny ból. Piętnaście lat później uzbrojona Lucie wkracza do domu
czteroosobowej rodziny i bez słowa wyjaśnienia wszystkich zabija. O zdarzeniu
informuje swoją partnerkę, Annę, która pomimo przerażania czynem Lucie,
przybywa na miejsce zbrodni, celem pozacierania śladów.
„Martyrs. Skazani na strach” to jeden z najgłośniejszych reprezentantów
nowego francuskiego ekstremizmu (zalicza się do niego również między innymi „Frontiere(s)” i „Najście”), choć wcale nie miał łatwych początków. Reżyser i
scenarzysta produkcji, Pascal Laugier, wyznał, że miał spore problemy ze
znalezieniem dystrybutora. Po długich poszukiwaniach udało mu się zawiązać
współpracę z kanałem telewizyjnym Canal+, który patrząc z perspektywy czasu
ubił intratny interes. Popularność, jaką nieoczekiwanie zdobył obraz Laugiera i
to na arenie międzynarodowej zapewne zaskoczyła nawet samego twórcę, choć na
wyrost byłoby stwierdzenie, że horror zyskał uznanie w absolutnie wszystkich
kręgach widzów. Nie zyskał, bo i specyfika nurtu, do jakiego przynależy w swoją
tradycję ma wpisane ryzyko stygmatyzacji. Filmy, które bezpardonowo przekazują
jakieś treści przy użyciu skrajnej brutalizacji skierowane są do pewnej niszy,
a dystrybucja kinowa i szumna kampania reklamowa, nawet w Polsce, przyciągnęły
przed ekrany również odbiorców mainstreamowego kina. W torture porn nie jest to żadnym novum – reprezentanci tego nurtu często
trafiają na duże ekrany, przez to tak liczne słowa krytyki skierowane pod
adresem tych obrazów, a ściślej ich brutalności.
Pamiętam te pełen niesmaku recenzje i hasła promujące bądź krytykujące
„Martyrs. Skazani na strach”, kiedy film wszedł na ekrany polskich kin. Jedni
byli pod wrażeniem odwagi Laugiera, a drudzy ze wstrętem wspominali sceny
skrajnej przemocy, którymi to jakoby przepełniony był cały seans. I tylko
nieliczni długoletni wielbiciele niskobudżetowych tworów exploitation wzmiankowali, że w porównaniu do nurtów, w których
nowy francuski ekstremizm ma swoje korzenie dokonanie Laugiera pod kątem
fizycznej przemocy wypada dosyć łagodnie. Jestem skłonna zgodzić się z tą
ostatnią, chyba najmniejszą grupą widzów, bo miałam poważny problem z
doszukaniem się w tej produkcji przesadnego szafowania krwawymi sekwencjami.
Oczywiście, twórcy nie uciekają przed posoką problem tylko w tym, że gros tego
rodzaju ujęć wtłoczono w maksymalnie zdynamizowane sceny, umożliwiające widzom
dojrzenie jedynie przebłysków makabry w wydaniu Laugiera. Liczne sekwencje
cięcia ciała Lucie przez tajemniczą okaleczoną kobietę w ferworach walk rejestrowane
celowo rozchwianą kamerą, czy nawet stateczna scena zaszywania jej ran przez
Annę, ukazana migawkowo, raczej nie przystają do tych wszystkich szumnych
zapowiedzi maksymalizacji dosłownej przemocy. Zbliżenia na makabrę? Cóż, nie
jest to kunszt Lucio Fulciego, o długości tych ustępów nawet nie wspominając.
Pascal Laugier przyznał, że inspirował się „Hostelem” Eliego Rotha i właściwie
pod kątem pornograficznych zbliżeń na odniesione przez bohaterów obrażenia
filmy są do sobie dość mocno zbliżone. Kilka się pojawia, ale z całą pewnością
nie jest to taki ogrom, o jakim wspominali co poniektórzy recenzenci. Nie chcę,
żeby to zabrzmiało, jak utyskiwanie na brak mocniejszych scen przez większość
seansu (z tych rozważań wyłączam dwa krótkie ustępy), bo w zderzeniu z całą
otoczką filmu takie podejście do graficznych obrazów fizycznej przemocy
zadowala. Pragnę jedynie podkreślić, że z mojego punktu widzenia „Martyrs.
Skazani na strach” absolutnie nie jest produkcją, którą mogłabym zdefiniować,
jako obraz przeładowany dosłownymi scenami tortur. Do pewnego momentu cechuje
się on swego rodzaju dehumanizacją, odważną, nihilistyczną narracją, ale
odczuwalną przede wszystkich w klimacie i warstwie psychologicznej, a nie
makabrze w dosłownym tego słowa znaczeniu.
Pascal Laugier z zaburzeniem perspektywy czasowej przybliża nam historię
Lucie, która w dzieciństwie przeszła jakąś długo nieprecyzowaną traumę, po czym
trafiła do sierocińca, gdzie poznała swoją późniejszą życiową partnerkę, Annę.
Przeszłość obu dziewcząt zredukowano do absolutnego minimum, celem szczątkowego
zarysowania sytuacji, której szczegóły mają być ujawnione dużo później, w
zamyśle w zaskakujących zwrotach akcji. Poza pączkującą relacją głównych
bohaterek jedyne, co wyjawia nam prolog to koszmar, jaki Lucie niedawno
przeszła oraz obecność jej nemezis, potwornie wychudzonej i okaleczonej kobiety
z cierpiętniczym grymasem na twarzy (znakomita charakteryzacja), która z
jakiegoś powodu zadaje jej fizyczny ból. UWAGA
SPOILER Laugier może i sugeruje duchowy wymiar owej niewiasty, pragnąc
wymusić na widzach przekonanie, że na jakimś poziomie scenariusz będzie
funkcjonował w stylistyce ghost story,
ale robi to na tyle nieudolnie, że z miejsca domyśliłam się, kim tak naprawdę
jest prześladująca Lucie kobieta. Może gdyby zrezygnować z jej cielesności,
pokusić się o kilka ujęć jej widmowej sylwetki Laugierowi udałoby się mnie
zmylić KONIEC SPOILERA. Kiedy już
krótki wstęp dobiega końca akcja skacze o piętnaście lat do przodu i naszym
oczom ukazuje się idylliczny obrazek szczęśliwej rodzinki zasiadającej do
śniadania w pewien niedzielny poranek. Kontrast nasłonecznionej kuchni i
mrocznych korytarzy sierocińca widzianych przed chwilą jest aż nadto
odczuwalny, co zapewne było celowym zabiegiem, mającym potęgować brutalizm
następnej sekwencji. Wkroczenia w spokojną egzystencję kochającej się familii
uzbrojonej kobiety i przerwania ich beztroski kilkoma szybkimi strzałami z
dubeltówki. Z zimną krwią, bez słowa wyjaśnienia, bez pozostawienia szansy na
pertraktacje. Wiemy, że to Lucie, ale jej motywów możemy się jedynie domyślać,
wszak wszystkie rewelacje Laugier pozostawił ostatniemu aktowi scenariusza.
Dopóki scenariusz dotyka konwencji home
invasion film ogląda się z dużym zainteresowaniem, głównie przez uwypuklanie
warstwy psychologicznej (relacji pomiędzy Lucie i Anną oraz problemów
psychicznych tej pierwszej) oraz przez chłodny klimat, którym osnuto dosłownie
każde ujęcie. Okazałe, wręcz muzealne wnętrze, gdzieniegdzie zbryzgane krwią
robi wrażenie, tak samo jak zdawać by się mogło zimny akt zbiorowego
morderstwa, popełnionego w nieprzystającej do tego rodzaju bezeceństwa porze
dnia. Tyle, że wszystko, co dobre szybko się kończy, a w przypadku „Martyrs”
moim zdaniem scenariusz traci na atrakcyjności z chwilą udzielenia odpowiedzi
na wszystkie pytania, zadane wcześniej.
Dziewczyny z jakiegoś nieznanego mi
powodu nie śpieszą się z oczyszczeniem miejsca zbrodni, pomimo narobienia
hałasu wielką dubeltówką. Może dom stał na takim odludziu, że hałas nie docierał
do uszu sąsiadów, to może być niejakim usprawiedliwieniem ich zachowania, ale
tak długiego pozostawania w domu ofiar nie jestem w stanie zrozumieć. I właśnie
owa nieopatrzność sprowadzi na jedną z nich koszmar, o jakim nawet nie śniła. UWAGA SPOILER Ostatnia partia
scenariusza „Martyrs” zapoczątkowana jedną z mocniejszych scen z a la hełmem na
głowie w przeważającej mierze zostaje sprowadzona do ciągłych ujęć
dehumanizacji człowieka, koncentrujących się głównie na zadawaniu ciosów, co z
czasem przestaje przygnębiać, a zaczyna zwyczajnie nużyć oraz
pseudointelektualnych, religijnych rozważań, chwalonych za oryginalność, ale
mnie osobiście jawiących się, jako pompatyczne. Cóż, o wiele bardziej trafia do mnie motywacja
psycholi z „Hostela”, zabijanie dla samego aktu zabijania, bez mistycznej
otoczki. Choć działalność oprawców można interpretować na dwa sposoby, Laugier
na szczęście nie wyłuszczył wszystkiego, osobiście zapatruję się na to tak: jak nie szprycuję się lekami podczas menstruacji też cierpię tak, że
widzę rzeczy, które nie istnieją. Czy to oznacza, że posiadłam wiedzę o życiu
po śmierci? Innymi słowy filozofia oprawców do mnie nie trafiła, ale być może o
to chodziło scenarzyście. Być może ich okrucieństwo w dużej mierze zasadzało
się na bezsensownych przekonaniach. Innymi słowy, wierzyli w słuszność swojej idei i przysparzanie ludziom bólu nie robiło im żadnej różnicy, a ostatecznie zaprowadziło ich (jedną z nich) do konkluzji, że męczeństwo nie jest środkiem do celu. Na to wskazywałoby ostatnie ujęcie. Co nie
zmienia faktu, że pomysł z męczeństwem nie wywarł na mnie żadnego wrażenia KONIEC SPOILERA. Pod koniec Laugier
wreszcie zaserwował mi ułamek makabry, o której to rozwodzili się recenzenci.
Ułamek, bo zrezygnował z długich zbliżeń na obdartą ze skóry postać, ale nawet
w takiej szczątkowej formie ten sposób zadawania cierpienia poraża nieludzkim
okrucieństwem i realistyczną charakteryzacją.
„Martyrs. Skazani na strach” odbieram na plus, aczkolwiek daleka jestem od
określania tego filmu mianem jednego z najlepszych krwawych horrorów w historii
kina. Przekonał mnie warstwą psychologiczną (wyłączając ostatnią partię
scenariusza) i zimnym klimatem a la David Cronenberg. Oszczędność w szafowaniu
makabrą szczególnie mi nie przeszkadzała, ale sfinalizowanie całej historii już
tak, a że tak dalece rozciągnięto je w czasie nie jestem stanie całkowicie
przekonać się do tego obrazu, kompleksowo rekompensując sobie elementy, które
nie zaskarbiły sobie mojej sympatii wcześniejszymi, perfekcyjnymi sekwencjami.