Od czasu rozwodu rodziców David po raz pierwszy przyjeżdża do swojego ojca
i jego nowej żony. Chłopiec ma spędzić z nimi wakacje, ale podczas wieczornej
transmisji meczu telewizor ma jakieś zakłócenia. Wkrótce potem inne sprzęty
gospodarstwa domowego w obecności Davida zdają się żyć własnym życiem. Chłopiec
próbuje zaalarmować ojca i macochę, ale dorośli nie dają wiary jego słowom. Nawet,
kiedy zaczyna utrzymywać, że przewodami przemieszcza się pragnący ich
skrzywdzić inteligentny impuls elektryczny, który kilka dni wcześniej zabił ich
sąsiada. Przerażony David stara się znaleźć sposób na powrót do matki, zanim
impuls zdoła go wyeliminować.
Jedyny pełnometrażowy film w reżyserskim dorobku Paula Goldinga, co moim
zdaniem jest niepowetowaną stratą dla kinematografii grozy. Wszak w
przeliczeniu na dolary mając do dyspozycji sześciomilionowy budżet stworzył on technicznie
dopracowany horror science fiction na kanwie własnego niezwykle wciągającego
scenariusza. „Impuls” z jakiegoś powodu nie przetrwał próby czasu, obecnie
przyciągając głównie długoletnich wielbicieli kina grozy, co biorąc pod uwagę
familijną otoczkę obrazu tym bardziej zaskakuje. Golding najprawdopodobniej celował
w szerszą grupę odbiorców, również spoza kręgu fanów horrorów, ale pomimo
silnych walorów, jakimi może pochwalić się „Impuls” nawet pod koniec lat
80-tych nie odniósł on kasowego sukcesu. I być może ten niewielki ówczesny
oddźwięk rzutował na późniejsze odchodzenie w zapomnienie tej produkcji. Bo
jakoś nie mogę uwierzyć, iż zawiniła jakość „Impulsu” – nie po tym, co
zobaczyłam.
Prolog filmu koncentruje się na mężczyźnie, który pewnej nocy niszczy
wszystkie sprzęty w swoim własnym domu, budząc sąsiadów, którzy z kolei
zawiadamiają policję. Przybyły na miejsce patrol zastaje w zdemolowanej
nieruchomości ciało jej właściciela, po czym następuje przeskok do właściwej
akcji filmu. Paul Golding wprowadza nas w fabułę „Impulsu” poprzez wątek
rozbitej rodziny, oddany głównie z perspektywy dziecka. Ale nie powielając najpowszechniejszych
motywów, uderzających w konflikt chłopca z macochą i tłumionej nienawiści do
ojca, który porzucił jego matkę i na nowo ułożył sobie życie z dala od niej.
Wzbudzający ogromne pokłady sympatii, wręcz rozczulający Joey Lawrence, jako
David oczywiście nie czuje się komfortowo w obecnej sytuacji, nie cieszy się
podróżą z Kolorado do Los Angeles i perspektywą spędzania lata z dala od matki,
ale nie czuje też niechęci do macochy i własnego ojca. Głównie dlatego, że jak
szybko się okazuje nowa żona jego rodziciela nie jest, jak to najczęściej w
kinematografii bywa kobietą zazdrośnie strzegącą swojego terytorium, wrogo
nastawioną do „owocu” poprzedniego związku swojego mężczyzny tylko starającą
się ułatwić chłopcu tę nieciekawą sytuację, szczerze mu oddaną gospodynią,
gotową zrobić absolutnie wszystko, żeby uprzyjemnić mu pierwszy pobyt u ojca. Mężczyzna
tymczasem większość czasu spędza w pracy, ale kiedy tylko uświadamia sobie, że
syn nie jest z tego zadowolony, czym prędzej organizuje sobie dzień wolny i
planuje rodzinny wyjazd na mecz. Innymi słowy zarówno ojciec, jak i macocha Davida
bardzo się starają zadowolić chłopca, w nadziei, że zechce częściej ich
odwiedzać, czym oczywiście z miejsca zyskują sobie przychylność widza.
Wspominam o uczuciach, jakie wzbudziły we mnie pierwszoplanowe postacie, bo jak
się z czasem okazało odegrały one ważną rolę w odbiorze filmu. „Impuls” nie
jest pozycją, w której trup ściele się gęsto, ale dzięki wprawnemu rozpisaniu
osobowości głównych bohaterów ten fakt w ogóle mi nie przeszkadzał. Poziom
produkcji znacząco podniosła również narracja, wręcz cravenowski sposób
opowiadania, nieskażony technicznym przekombinowaniem i natrętnymi efektami
specjalnymi. Golding postawił na prostotę, zapewne zdając sobie sprawę, że w
większości przypadków w tym konkretnym gatunku jest ona kluczem do pozyskania
wzmożonej uwagi widza. A familijna otoczka paradoksalnie jedynie wzmogła moje
zaangażowanie, wszak u Wesa Cravena spokojne, malownicze osiedla na obrzeżach
miasta, pełne zadbanych jednorodzinnych domków i równo przyciętych trawników
też zawsze zdawały egzamin, wprowadzając mnie w specyficzny tylko pozornie
idylliczny klimat, w istocie zionący delikatną grozą. U Goldinga dostrzegłam
właśnie ten niezapomniany cravenowski koloryt i w gruncie rzeczy głównie tym
dosłownie mnie oczarował.
Głównie, ale nie tylko, bo nie sposób umniejszyć rangi pomysłowej formy zagrożenia,
która pomijając wszystko inne niosła uniwersalne przesłanie. Tuż po przyjeździe
do domu ojca David zdradza swojej macosze, że jego matkę przerażają między
innymi kuchenki mikrofalowe, bo wychodzi z przekonania, że powodują niepłodność,
co jest bodaj najdobitniej wyartykułowaną myślą przewodnią scenariusza. Złośliwy,
inteligentny impuls elektryczny kolejno atakujący mieszkańców malowniczego
przedmieścia ni mniej, ni więcej miał być odbiciem lęków społeczeństwa w
obliczu postępu technologicznego. Urządzenia gromadzone w gospodarstwach
domowych, co prawda mają nam ułatwiać codzienną egzystencję, ale w wersji
Goldinga jest szansa, że zaistnieje jakieś nieplanowane zjawisko, które obróci
zdobycze nowoczesnej technologii przeciwko ludziom. Inteligentny impuls
przemieszczający się przewodami i przejmujący kontrolę nad wszystkimi podłączonymi
do prądu urządzeniami w domu w horrorze idealnie się odnalazł. Jak można się
było tego spodziewać, David jako pierwszy nabiera podejrzeń, ale jego
fantastyczne teorie, co zrozumiałe nie znajdują zrozumienia u dorosłych. Ojciec
chłopca nabiera przekonania, że paniczna reakcja jego syna bierze się z
niechęci przebywania w jego towarzystwie, pragnienia powrotu do matki, co z
kolei napawa go głębokim smutkiem. Widzowie natomiast znają prawdziwe motywy
zachowania Davida, przez co na początku udzielają im się jego histeryczne
reakcje. Ilekroć chłopiec przebywa w przejętym przez impuls domostwie nie
sposób nie odczuć gęstej aury zaszczucia, swoistego zwiastuna rychłej tragedii,
co przyjemnie kontrastuje z żywą kolorystyką. Jeszcze silniejsze emocje
towarzyszyły mi podczas każdorazowego przypuszczania zdecydowanego ataku na
lokatorów, nie tylko przez genialnie budowane napięcie, ale również z powodu
wspomnianej sympatii, jaką żywiłam do głównych bohaterów. Naprawdę szczerze kibicowałam
im w walce ze złośliwym bytem, do takiego stopnia, że ilekroć szczęśliwie
finalizowano owe sekwencje zamiast utyskiwać na znikome praktyczne efekty
specjalne wielce radowało mnie, że protagoniści po raz kolejny wyszli zwycięsko
ze starcia ze złośliwymi rzeczami martwymi. Tak, makabra uwidacznia się jedynie
w przebłyskach – czy to widoku poparzonych pleców macochy Davida, czy powolnego
zanurzania się szkła w jego dłoni – ale ogrom napięcia właściwie całkowicie
rekompensuje oszczędną formę. Weźmy dla przykładu przyprawiający o szybsze
bicie serca incydent w garażu, podczas którego uwięziony David walczy o każdy
oddech, albo oddany w powolnym tempie moment spadania ojca chłopca na mokrą
posadzkę przewodzącą prąd. A takich emocjonujących ustępów jest dużo więcej i
szczerze powiedziawszy Golding wcale nie potrzebował hektolitrów sztucznej
krwi, żeby dosłownie wbić mnie w fotel.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz