Włochy. Niegdyś uzależniony od narkotyków, Tim Brett, obecnie znajdujący
się w przededniu ślubu z ukochaną Juliet Bristow, próbuje spełnić się w
pisarstwie i zacieśnić więzi z ciotką, Lucy Dawson, pomagającą przestępcom
zajmować intratne posady. Kiedy kobieta zostaje uduszona, jej siostrzeniec z
racji zajęcia, jakiego się podjęła, nie może dopatrzeć się żadnych wiarygodnych
motywów, jakie kierowały sprawcą, a mocno powątpiewa, że jej śmierć była
dziełem przypadku. Niezadowolony z pracy włoskiej policji postanawia na własną
rękę rozwiązać zagadkę jej zabójstwa, ale rozpytując jej znajomych zwraca na
siebie uwagę wysoko postawionych person, którzy zaczynają prowadzić z nim
przemyślną grę, mającą na celu zakwestionować w oczach śledczych i bliskich
Bretta jego stabilność psychiczną.
Brytyjski thriller wyreżyserowany przez Richarda C. Sarafiana na podstawie scenariusza
Paula Dehna, którego z kolei zainspirowała powieść autorstwa nieżyjącego już Johna
Binghama, po raz pierwszy wydana w 1965 roku. Jak pokazał czas „Ułamek strachu”
nie przyniósł jego twórcom rozgłosu, o przyzwoitych wpływach pieniężnych nawet
nie wspominając, co mogę sobie wytłumaczyć jedynie mierną dystrybucją. Nie
wiem, jak sytuacja przedstawiała się w latach 70-tych, ale obecnie adaptacja
książki Binghama jest praktycznie nieznana szerokiej opinii publicznej – liczba
osób, która film widziała jest doprawdy znikoma. A szkoda, bo to z całą
pewnością jeden z najlepszych dreszczowców, jaki dane mi było zobaczyć w
ostatnim czasie, widowisko niemalże na miarę twórczości Alfreda Hitchcocka.
Pierwsze, co mnie uderzyło podczas obcowania z „Ułamkiem strachu” to niepoddająca
się upływowi czasu realizacja, tak profesjonalna, że gdybym nie wiedziała, w
którym roku powstała rzeczona produkcja po samych zdjęciach obstawiałabym raczej
przełom lat 80-tych i 90-tych. Nawet przez myśl by mi nie przeszło, że premiera
miała miejsce już w 1970 roku… Silnie skontrastowane, wyraziste zdjęcia to
jedno, ale głównym elementem, moim zdaniem świadczącym o wyprzedzeniu epoki
jest styl operatorów, wręcz pedantyczne podejście do formy. Nie ma tutaj
miejsca na niekontrolowane drżenie kamery, swoisty chaos realizatorski –
zamiast tego mamy stabilne, wypieszczone zdjęcia przyjemnie kontrastujące z
problematyką filmu i genialny, podany w najróżniejszych tonacjach motyw
dźwiękowy skomponowany przez Johnny’ego Harrisa, który ani na ułamek sekundy
nie rozbrzmiewa w niepożądanych miejscach. Kolejnym elementem świadczącym o
ponadczasowości „Ułamka strachu” jest aktorstwo. Odtwórcy zarówno pierwszo, jak
i drugoplanowych postaci uczynili absolutnie wszystko, co w ludzkiej mocy, żeby
tchnąć w swoich bohaterów ogromne pokłady wiarygodności, szczególnie stonowana
Gayle Hunnicutt i niebywale ekspresyjny, acz nawet nie ocierający się o
egzaltacje David Hemmings, na barki którego zrzucono cały ciężar scenariusza,
co powinno „go spowolnić”, ale w praktyce dodało mu skrzydeł. A zadanie, jakie
mu powierzono naprawdę do łatwych nie należało, bo dostrzegalnie nadrzędnym
zamysłem scenarzysty było nieustanne dezorientowanie odbiorcy poprzez kuriozalną
sytuację, w jakiej znalazł się główny bohater i jego reakcje na coraz to
dziwaczniejsze rewelacje. Tuż po rozpoczęciu prywatnego śledztwa, śladem
zabójcy jego ciotki, Tim Brett, zostaje zagadnięty w pociągu przez lesbijkę,
która streszcza mu swoje życie prywatne, po czym przekazuje kopertę, z
zawartością której radzi zapoznać się po dotarciu do mieszkania. Brett stosuje
się do wskazówek i przerażony konstatuje, że otrzymał bynajmniej nie subtelny
nakaz zaprzestania dalszego podążania śladami dusiciela, w dodatku sporządzony
na jego własnej maszynie do pisania, jego papierze i włożony do jego koperty.
Żeby tego było mało w toalecie znajduje czarnego papierosa, który świadczy o
bytności w mieszkaniu kogoś niepożądanego, podobnie jak nagranie demonicznego
rechotu na jego taśmie. Już te wątki dają nam przedsmak paranoicznej aury,
która w dalszych partiach filmu nieustannie będzie towarzyszyć głównemu
bohaterowi, ale z czasem robi się jeszcze dziwniej. Bretta odwiedza policjant i
informuje go, że kobieta, którą poprzedniego wieczora spotkał w pociągu złożyła
na niego skargę, utrzymując, że czynił jej niedwuznaczne propozycje, a kiedy
gospodarz przekazuje mu dowody świadczące o prześladowaniu śledczy nie ma
wątpliwości, że to Tim jest ich twórcą. Konwersacja z przedstawicielem włoskich
organów ścigania jest pierwszą dobitną aluzją do postępującego szaleństwa
głównego bohatera, ale zważywszy na wydarzenia następujące potem nie na tyle
jednoznaczną, żeby pozbawić odbiorcę wątpliwości. Ilekroć scenariusz porusza
jakiś wątek świadczący o niestabilności psychicznej Bretta, dając nam do zrozumienia,
że wszystko, co mu się przytrafia stanowi jedynie projekcję jego umysłu już w
następnej scenie Dehn wiarygodnie motywuje go rzeczywistą ingerencją osób
trzecich, zdeterminowanych, by doprowadzić Tima do obłędu.
W tym całym szaleństwie przedstawiciele włoskiego wymiaru sprawiedliwości
zajmują jednoznaczne stanowisko, podobnie narzeczona Bretta, zwierzenia
mężczyzny traktując z wielkim sceptycyzmem, niejednokrotnie wprost dając mu do
zrozumienia, że pora rozpocząć terapię. Z czasem nawet sam Tim zaczyna
powątpiewać swoim zmysłom, dopuszczając możliwość, że niedawny odwyk, śmierć
ciotki i zbliżający się ślub przeciążyły jego psychikę, niemniej uparcie dąży
do odkrycia prawdy, choćby po to, żeby wyzbyć się wątpliwości, co do stanu
swojego umysłu. Mamy więc klimatyczny, doskonale stopniujący napięcie thriller
w dużej mierze psychologiczny, w którym większość osób wchodzących w kontakt z
głównym bohaterem jest przekonana o jego postępującym szaleństwie, ale dzięki
zgrabnym zabiegom scenarzysty dla widza nie jest to takie oczywiste. Nawet,
kiedy sam Brett zaczął dopuszczać możliwość własnego obłędu nie byłam w stanie
pokładać wiary tylko w ten jeden paranoiczny motyw, bowiem gdzieś z tyłu głowy
odzywał się głosik, sugerujący, że rozwiązanie zagadki nie jest takie proste i
biorąc pod uwagę finał w moim odczuciu właśnie ta sztuka przesądziła o
nietuzinkowości fabuły „Ułamka strachu”. UWAGA
SPOILER Najbardziej wiarygodne wyjaśnienie całej intrygi ostatecznie koncentruje
się na tym, co scenarzysta sugerował od początku, jednocześnie wprawnie
zaciemniając obraz całości. Motyw zapewne zainspirowany „Psychozą”, ale nie tak
jednoznaczny, bo jeśli wejrzeć głębiej nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że podobnie
jak we wcześniejszych partiach pod pozorami kryje się coś większego KONIEC SPOILERA. Dla wielu
współczesnych odbiorców interpretacja finału zapewne podąży w jednym kierunku i
oni mogą być nieco zawiedzeni, zważywszy na fakt, że od czasu powstania „Ułamka
strachu” niniejszy motyw był często eksploatowany w kinematografii grozy, ale
myślę, że osoby lubiące troszkę pokombinować, nawet ryzykując nadinterpretację
oraz ci pamiętający, w którym roku powstała omawiana produkcja powinni być
wielce ukontentowani takim rozwiązaniem intrygi. Przemyślanej w najdrobniejszych
szczegółach i wielce wciągającej, co warto dodać.
Chciałabym, żeby po latach „Ułamek strachu” wyszedł z odmętów zapomnienia i
dostał nowe życie w postaci zainteresowania współczesnych widzów. Na uwagę
zasługiwał od momentu wejścia na ekrany, ale niestety zamiast cieszyć się
niesłabnącą popularnością przynajmniej obecnie spotkał się z ostracyzmem, co
dla mnie jest jawną niesprawiedliwością. Bo Richard C. Sarafian stworzył
naprawdę wspaniałe widowisko, kwintesencję psychothrillera,
która natchnęła mnie autentycznym poczuciem winy, wstydem wywołanym tak późnym
zaznajomieniem się z tą produkcją.
Wpisuję na listę must see.
OdpowiedzUsuń