NASA wysyła na Księżyc rakietę, na pokładzie której znajduje się Bio-Force
1 sztucznie wyhodowana substancja, zdolna wszczepiać w organizm człowieka DNA
paru zwierząt, zamieniając go w bezmyślną maszynę do zabijania. Środek
stworzony na Ziemi na potrzeby armii Stanów Zjednoczonych okazuje się zbyt
niebezpieczny, więc na najwyższych szczeblach zapada decyzja o wyekspediowaniu
go z planety. Jednak tuż po starcie dochodzi do katastrofy i pojazd rozbija się
w lesie. Celem przechwycenia niebezpiecznej substancji na miejsce zostaje
wysłany oddział żołnierzy, pod dowództwem Hollingera i pułkownika Trottera.
Mężczyźni szybko odnajdują wrak pojazdu kosmicznego i uszkodzony pojemnik z
Bio-Force 1. Przez nieuwagę Hollingera środek dostaje się do jego krwioobiegu,
a niedługo potem jego ciało zaczyna mutować.
Horror science fiction, „Oddział bio 1”, powstał z inspiracji kultowym „Predatorem”
z Arnoldem Schwarzeneggerem, którego planowano obsadzić w roli Hollingera, ale
na przeszkodzie stanęły niewystarczające nakłady pieniężne. Szacuje się, że budżet
filmu opiewał na niespełna dwa miliony dolarów, czyli do 15-milionowego wkładu,
jakim dysponowali twórcy osławionego „Predatora” sporo brakowało. Reżyser David
A. Prior został więc niejako zmuszony do stworzenia typowego B-klasowca, na
podstawie scenariusza opracowanego wspólnie z Patrickiem Francisem, Williamem
S. Vigilem i Patrickiem F. Gallagherem. W Stanach Zjednoczonych „Oddział bio 1”
trafił do kilku kin, ale zarówno tam, jak i w paru innych krajach świata przede
wszystkim był rozpowszechniany na kasetach wideo. W Polsce również, ale choć co
poniektórzy dorośli widzowie mogą pamiętać tę pozycję, młodszemu pokoleniu
tytuł jest praktycznie nieznany. Zresztą najprawdopodobniej jego twórcy nawet
nie myśleli o nakręceniu ponadczasowego dzieła, a przynajmniej mnie taki
wniosek się nasunął podczas zaznajamiania się z niniejszą pozycją.
Istotnie, wpływ „Predatora” na scenariusz „Oddziału bio 1” był ogromny, ale
obiektywnie rzecz biorąc właściwie wszystkie elementy składające się na horror
science fiction Priora uplasowały się na dużo niższym poziomie. Można to
zrzucić na ograniczony budżet, ale historia kina grozy obfituje w tańsze obrazy,
które po dziś dzień uważa się za perły gatunku, więc moim zdaniem winą za
cokolwiek średnią jakość filmu należałoby obarczyć wizję twórców. Scenarzyści w
swojej mądrości postanowili rozpisać prostą historyjkę, pełną konwencjonalnych
rozwiązań, z odrobiną patosu i iście hollywoodzkiego zacięcia. Nie w kontekście
jakiegoś wizualnego przepychu, czy nadmiernego efekciarstwa – mdły amerykański
sznyt przebijał raczej z treści i z charakterologii dwóch głównych bohaterów.
Miejscami egzaltowany, ale w przeważającej większości scen stawiający na
kamienne, nieprzeniknione oblicze, Ted Prior, wcielił się w rolę pułkownika
Trottera. Wielkiego patriotę, jak na początku sam górnolotnie przyznaje gotowego
poświęcić wszystko dla swojej ojczyzny. Takie same wartości tuż przed przemianą
wyznaje jego dowódca, Hollinger, którego całkiem zręcznie wykreował Leo Rossi. Podczas
sekwencji wprowadzających we właściwą akcję scenarzyści najwięcej uwagi
poświęcili tym konkretnym bohaterom, natrętnie dając nam do zrozumienia, że oto
mamy do czynienia ze zwyczajowymi bohaterskimi Amerykanami, ślepo posłusznymi
rozkazom swoich przełożonych, oczywiście dla dobra kraju. Ale jak to zwykle w
tego typu filmach bywa osobnicy zajmujący wyższe stanowiska niż nasi waleczni
żołnierze ani myślą doceniać ich poświęcenia. Wykorzystać i porzucić – to
imperatyw przedstawicieli właściwie wszystkich państw w kontaktach z
obywatelami, o czym boleśnie przekonuje się oddział bio 1. Tak więc całkiem
liczna grupa mężczyzn tuż po wydobyciu z wraku pojazdu kosmicznego śmiertelnie
niebezpiecznej substancji znanej jako Bio-Force 1, zostaje niemalże w całości
rozstrzelana przez wykonującego rozkazy Hollingera. Doprawdy rozczarowująca
sekwencja, bo redukująca liczbę protagonistów do dwóch w przeciągu zaledwie
kilku sekund, w dodatku z wykorzystaniem minimum sztucznej krwi. Całkiem
pokaźna grupka postaci rozbudziła we mnie nadzieję na mnogość graficznych ujęć gore oraz rzecz jasna pomysłowych
sposobów ich eliminacji. Zamiast tego dostałam krótką sekwencję „koszenia”
pociskami dogodnie ustawionych żołnierzy, spośród których jedynie dwóm udało
się ostać przy życiu, w tym pułkownikowi Trotterowi, którego policzek podczas
kilku kolejnych scen zdobiła strużka niewyobrażalnie nierealistycznej krwi
(przypominała plamę rażąco czerwonej farby olejnej). Od tego momentu zdawałoby
się rutynowa misja zamienia się w walkę o przetrwanie na nieprzyjaznych leśnych
terenach. Innymi słowy scenarzyści uderzają w typowo survivalowy motyw, gdzie aby przeżyć należy wyjść zwycięsko nie
tylko ze starcia z niewyobrażalnym przeciwnikiem, ale również srogą naturą.
W mojej ocenie zdecydowanie najciekawiej wypadają wątki koncentrujące się
na właściwościach Bio-Force 1 i sporadycznie wyłuszczana działalność
burzyciela, który w odległej od kluczowych wydarzeń bazie realizuje szatańską
intrygę stojącą w sprzeczności z rozkazami generała, wzbudzającego sympatię
starszego człowieka, który ani myśli poświęcać swoich ludzi. Co prawda postać
burzyciela jest tak często wykorzystywana w kinie science fiction, że najprawdopodobniej
wielu widzom zdążyła już spowszednieć, ale myślę, że nawet oni docenią jego rys
psychologiczny w „Oddziale bio 1”. Oczywiście, jak na horror klasy B przystało
scenarzyści nie pokusili się o większą głębię, ale te szczątkowe informacje na
jego temat moim zdaniem w zupełności wystarczały, aby stworzyć prawdziwie
demoniczną jednostkę, opętaną manią zwycięstwa, choćby kosztem
eksperymentowania z genetyką. Drugi ciekawy wątek „Oddziału bio 1” jest
następstwem szaleńczej działalności burzyciela i charakteryzuje się wielce zadowalającym
wykorzystaniem praktycznych efektów specjalnych. Na początku mutacja ciała Hollingera
uwidacznia się poprzez krew wypływającą z nosa i swędzącą dłoń, z której
wkrótce zaczyna schodzić skóra. Nie widać tego w całej okazałości, ale krótkie
ujęcia rozdrapywania ran i tak pobudzają wyobraźnię, może nie do tego stopnia,
żeby zniesmaczyć odbiorcę, ale mały dyskomfort emocjonalny wprowadzając. Jednak
o wiele bardziej profesjonalnie przedstawia się finalna sylwetka Hollingera, potwór
wyrosły z przemieszania DNA ludzkiego i zwierzęcego – oślizgła kreatura z
nieforemną paszczą, ogromnymi szponami i wzbudzającym współczucie, smutnym
spojrzeniem. Kiedy stworzona przez człowieka maszyna do zabijania rusza na żer
ostały przy życiu Trotter trafia na zamieszkujące te lasy rodzeństwo: Denise
Crosby swego czasu dosyć często goszczącą na planach horrorów (np. „Smętarza dla zwierzaków” i „Ukochanej laleczki”) i towarzyszącego jej młodego aktora,
wcielającego się w jej brata. Współpraca Trottera i zaradnego, często
dowcipkującego chłopaka znacząco ożywia konwencjonalny survivalowy wątek, ale nie do tego stopnia, żebym trwała w
zachwycie. Twórcy zbyt mało uwagi poświecili stopniowaniu napięcia i budowaniu
odpowiednio mrocznej oprawy wizualnej, sprowadzając klimat jedynie do nocnych
zdjęć gęstego lasu, tak oszczędnie rozświetlanych, że przebieg kilku starć jest
właściwie niewidoczny. I oczywiście sporadycznego patosu, który najsilniej
irytuje podczas ostatniego spotkania Trottera z Hollingerem, które poza ckliwą
podniosłością wprowadza „jakże odkrywcze” przesłanie, że oto UWAGA SPOILER zmutowany mężczyzna,
który niemalże w całości utracił człowieczeństwo jest o wiele bardziej
litościwy i oddany swojemu krajowi niż jeden z jego przełożonych KONIEC SPOILERA.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz