Stronki na blogu

sobota, 26 marca 2016

„Zabójcza cisza” (2014)


Fotograf, Brandon Davis, dziedziczy po pradziadku, Wentonie, zabytkowy aparat fotograficzny, którym jego zmarły krewny niegdyś robił przynoszące mu sławę zdjęcia pośmiertne. Brandon niezwłocznie przystępuje do testowania aparatu, ufając, że uda mu się osiągnąć podobny efekt, jak jego pradziadek portretując osoby żyjące. Niedługo potem media obiega wiadomość o brutalnym podwójnym morderstwie. Asystentka Davisa, Ivy Monroe, uświadamia sobie, że ofiary były niedawno fotografowane przez Brandona. Tymczasem giną kolejne osoby, którym Davis zrobił zdjęcie za pośrednictwem odziedziczonego aparatu, upewniając Ivy, że urządzenie jest przeklęte.

Reżyser i scenarzysta „Zabójczej ciszy”, Philip Adrian Booth, nakręcił między innymi takie horrory, jak „ShadowBox”, „DarkPlace”, czy „The Possessed”, ale największą oglądalnością, która nie szła w parze z aprobatą, cieszył się jego debiut, zatytułowany „Tunel śmierci”. Booth zdobywa doświadczenie w niskobudżetowych produkcjach, które trafiają głównie na małe ekrany i na rynek DVD. Szacuje się, że na realizację „Zabójczej ciszy’” przeznaczył dwa miliony dolarów, co we wprawnych reżyserskich rękach powinno być wystarczającą sumą niezbędną do stworzenia udanego straszaka, ale dla mniej utalentowanych twórców zazwyczaj okazuje się niewystarczająca. Booth już wcześniej nie wyróżnił się szczególnym wyczuciem gatunku, dlatego też nie powinno dziwić, że w „Zabójczej ciszy” wielu widzów dopatruje się zaprzepaszczenia potencjału, z całą pewnością drzemiącego w pomyśle wyjściowym. Jednak w moim pojęciu wzmożona krytyka pod adresem Bootha nie powinna rozciągać się na absolutnie wszystkie części składowe jego najnowszej produkcji, bo o dziwo parę rzeczy mu się udało.

Szczyt popularności fotografii pośmiertnych przypadał na drugą połowę XIX wieku i początek XX, stanowiąc swoistą formę upamiętnienia zmarłego krewnego i poradzenia sobie z bólem po jego stracie. Z czasem zaczęto odchodzić od tej tradycji, z czego tylko powinniśmy się cieszyć, zwłaszcza w dobie portali społecznościowych, na których dominują wszelkiego rodzaju zdjęcia użytkowników i ich bliskich robione w przeróżnych sytuacjach. Scenariusz Philipa Adriana Bootha dotyka tej problematyki za pośrednictwem niegdysiejszej profesji zmarłego pradziadka głównego bohatera. Wenton Davis zasłynął, jako fotograf osób zmarłych, które ustawiał przed obiektywem na przemyślnych metalowych podpórkach, dzięki czemu osoby portretowane wyglądały jak żywe. Odziedziczony przez głównego bohatera, Brandona, aparat pradziadka ma być jego nowym narzędziem pracy, przy czym mężczyzna przeciwnie niż jego krewniak trudni się fotografowaniem osób żyjących. Co zważywszy na specyfikę owego urządzenia delikatnie mówiąc staje się wielce problematyczne. Otóż, aparat ma tendencję do zabijania każdego sfotografowanego nim nieszczęśnika, z czego rzecz jasna posługujący się nim Brandon początkowo nie zdaje sobie sprawy. Pomysł naprawdę zacny, a i dosłowna wizualizacja morderczych tendencji przeklętego aparatu nie pozostawia wiele do życzenia. Co ciekawe, choć scenariusz umożliwiał umiarkowanie krwawy sznyt rodem ze slasherów, Booth parokrotnie skręcił raczej w stronę body horroru, tym samym wykazując się nieco większą odwagą w szafowaniu makabrą. Najbardziej pomysłowymi, a przy tym realistycznie oddanymi na ekranie formami eliminacji sfotografowanych osób są obdzieranie żywcem ze skóry mężczyzny i jego małego synka oraz „prześwietlanie skóry” podane w formie parzących wykwitów, mnożących się w zastraszającym tempie. W tym pierwszym przypadku twórcy efektów specjalnych uderzyli w barkerowską stylistykę, unaoczniając widzom drobiazgowo sportretowaną, długą sekwencją powolnego zdzierania płatów skóry z wrzeszczących ofiar, obficie oblanych wiarygodną substancją imitującą posokę. W drugim scenarzysta wykazał się dużą dozą oryginalności, a realistyczne efekty specjalne tylko spotęgowały makabryczny wymiar niniejszej sekwencji. Jako, że Booth dosyć śmiało sobie poczyna z aspektami gore oprócz wymienionych scen eliminacji ofiar zobaczymy między innymi bardziej sztampowe, ale również wiarygodnie oddane na ekranie wypatroszenie bezdomnego i przemieszanie jego organów wewnętrznych oraz klasyczne obcinanie palców, podczas którego kamera ani na chwilę nie ucieka przed makabrą. Całkiem drastycznie jawi się również osobliwe zajęcie Wentona Davisa, co jakiś czas pokazywane w retrospekcjach - szczególnie wtłaczanie żelastwa w ciało osoby przez niego fotografowanej UWAGA SPOILER w trakcie, którego zastanawiałam się, dlaczego zmarły tak obficie krwawi, przez długi czas poczytując to za błąd twórców, ale końcówka rozwiała wszelkie wątpliwości KONIEC SPOILERA. Gdyby Booth przerzucił cały ciężar scenariusza na estetykę body horroru zapewne dostalibyśmy całkiem zajmujący szoker, umiejętnie wykorzystujący dobrodziejstwa płynące z tego nurtu, ale na swoje nieszczęście reżyser i scenarzysta „Zabójczej ciszy” ciągle uciekał w stronę horroru paranormalnego, w czym nie byłoby niczego złego, gdyby potrafił wykrzesać choćby minimum oczekiwanego, mrocznego klimatu.

Choć realizacja, wyłączając miejscami rozproszony montaż, może poszczycić się dużą dozą profesjonalności: stabilnymi zdjęciami, utrzymanymi w ciemnych barwach i zadowalająco zespolonymi ze ścieżką dźwiękową, sposób opowiadania całej historii znacząco zakłóca odbiór filmu. Szczególnie ubodło mnie szczątkowe wyłuszczenie warstwy obyczajowej traktującej o małżeńskich problemach Brandona i wychowywaniu niemego syna, Bobby’ego. Odtwórca tej roli, Gavin Casalegno obok Raya Wise’a, który wcielił się w postać Wentona Davisa w zderzeniu z pozostałymi członkami obsady wyróżnia się przyzwoitym warsztatem. Za to najbardziej irytowali mnie „drewniany” Ben Browder i manieryczna Elle LaMont. Może ich niedostatki warsztatowe nie uwidaczniałyby się tak bardzo, gdyby wzbogacić powierzone im postacie jakimiś interesującymi cechami, dynamizującymi fabułę, zamiast w najmniej oczekiwanych momentach nieustannie zbaczać w stronę morderczych właściwości aparatu, tym samym niwecząc dramaturgię, nieśmiało wykluwającą się z relacji międzyludzkich i sprawiając nieprzyjemne wrażenie niemożności zespolenia przez scenarzystę tych dwóch warstw scenariusza. Kolejny motyw, czyli nadprzyrodzone tendencje przeklętego urządzenia z obowiązkowymi zagubionymi duszami fabularnie współgrał z pozostałymi wątkami, ale technicznie wypadł zdecydowanie najsłabiej. Boothowi chyba obce są takie pojęcia, jak potęgowanie atmosfery, czy dawkowanie napięcia, bo w „Zabójczej ciszy” nie zdołałam dopatrzeć się konsekwencji w budowaniu dramaturgii. Ilekroć zaczęto jakąś bazującą na nastroju grozy, stonowaną sekwencję błyskawicznie dynamizowano ją szybkim montażem i wyskakującymi zewsząd upiorami zza światów. Którzy gwoli sprawiedliwości mogli przynajmniej pochwalić się demonicznym wyglądem (szczególnie mężczyzna z zaszytymi ustami i rozmazanymi rysami twarzy), co jest kolejną dużą zasługą twórców efektów specjalnych. Aż strach pomyśleć, jakby „Zabójcza cisza” się prezentowała, gdyby nie oni. Zwłaszcza w końcówce, chyba inspirowanej „Naznaczonym”, którą łatwo było zamienić w sztuczny pokaz tanich efektów, z dominującą rolą komputera, ale dzięki powściągliwości twórców efektów specjalnych dusze zamieszkujące „świat negatywu” nie wypadły groteskowo, czego nie można powiedzieć o melodramatycznym zwrocie akcji.

Nie będę szkalować „Zabójczej ciszy” z taką mocą, z jaką czyni to większość jej odbiorców, bo choć całokształt w żadnej mierze nie zachwyca to kilka części składowych, odbieranych w oderwaniu od pozostałych elementów sportretowano na tyle udanie, żeby nie wywołać we mnie potrzeby przerwania seansu, a chwilami nawet zyskując sobie moją wzmożoną uwagę. Szkoda, że Philip Adrian Booth zdecydował się samodzielnie przełożyć swój scenariusz na język filmu, bo gdyby powierzył go bardziej utalentowanemu reżyserowi mógłby z tego powstać prawdziwy hit. A tak został jedynie średniak, który z całą pewnością szybko osunie się w otchłań zapomnienia.

1 komentarz: