Fotograf, Brandon Davis, dziedziczy po pradziadku, Wentonie, zabytkowy
aparat fotograficzny, którym jego zmarły krewny niegdyś robił przynoszące mu
sławę zdjęcia pośmiertne. Brandon niezwłocznie przystępuje do testowania
aparatu, ufając, że uda mu się osiągnąć podobny efekt, jak jego pradziadek
portretując osoby żyjące. Niedługo potem media obiega wiadomość o brutalnym
podwójnym morderstwie. Asystentka Davisa, Ivy Monroe, uświadamia sobie, że
ofiary były niedawno fotografowane przez Brandona. Tymczasem giną kolejne osoby,
którym Davis zrobił zdjęcie za pośrednictwem odziedziczonego aparatu,
upewniając Ivy, że urządzenie jest przeklęte.
Reżyser i scenarzysta „Zabójczej ciszy”, Philip Adrian Booth, nakręcił
między innymi takie horrory, jak „ShadowBox”, „DarkPlace”, czy „The Possessed”,
ale największą oglądalnością, która nie szła w parze z aprobatą, cieszył się
jego debiut, zatytułowany „Tunel śmierci”. Booth zdobywa doświadczenie w
niskobudżetowych produkcjach, które trafiają głównie na małe ekrany i na rynek
DVD. Szacuje się, że na realizację „Zabójczej ciszy’” przeznaczył dwa miliony
dolarów, co we wprawnych reżyserskich rękach powinno być wystarczającą sumą niezbędną
do stworzenia udanego straszaka, ale dla mniej utalentowanych twórców zazwyczaj
okazuje się niewystarczająca. Booth już wcześniej nie wyróżnił się szczególnym
wyczuciem gatunku, dlatego też nie powinno dziwić, że w „Zabójczej ciszy” wielu
widzów dopatruje się zaprzepaszczenia potencjału, z całą pewnością drzemiącego
w pomyśle wyjściowym. Jednak w moim pojęciu wzmożona krytyka pod adresem Bootha
nie powinna rozciągać się na absolutnie wszystkie części składowe jego
najnowszej produkcji, bo o dziwo parę rzeczy mu się udało.
Szczyt popularności fotografii pośmiertnych przypadał na drugą połowę XIX
wieku i początek XX, stanowiąc swoistą formę upamiętnienia zmarłego krewnego i
poradzenia sobie z bólem po jego stracie. Z czasem zaczęto odchodzić od tej
tradycji, z czego tylko powinniśmy się cieszyć, zwłaszcza w dobie portali społecznościowych,
na których dominują wszelkiego rodzaju zdjęcia użytkowników i ich bliskich
robione w przeróżnych sytuacjach. Scenariusz Philipa Adriana Bootha dotyka tej
problematyki za pośrednictwem niegdysiejszej profesji zmarłego pradziadka
głównego bohatera. Wenton Davis zasłynął, jako fotograf osób zmarłych, które
ustawiał przed obiektywem na przemyślnych metalowych podpórkach, dzięki czemu
osoby portretowane wyglądały jak żywe. Odziedziczony przez głównego bohatera,
Brandona, aparat pradziadka ma być jego nowym narzędziem pracy, przy czym
mężczyzna przeciwnie niż jego krewniak trudni się fotografowaniem osób
żyjących. Co zważywszy na specyfikę owego urządzenia delikatnie mówiąc staje
się wielce problematyczne. Otóż, aparat ma tendencję do zabijania każdego
sfotografowanego nim nieszczęśnika, z czego rzecz jasna posługujący się nim
Brandon początkowo nie zdaje sobie sprawy. Pomysł naprawdę zacny, a i dosłowna
wizualizacja morderczych tendencji przeklętego aparatu nie pozostawia wiele do
życzenia. Co ciekawe, choć scenariusz umożliwiał umiarkowanie krwawy sznyt
rodem ze slasherów, Booth parokrotnie
skręcił raczej w stronę body horroru,
tym samym wykazując się nieco większą odwagą w szafowaniu makabrą. Najbardziej pomysłowymi,
a przy tym realistycznie oddanymi na ekranie formami eliminacji
sfotografowanych osób są obdzieranie żywcem ze skóry mężczyzny i jego małego
synka oraz „prześwietlanie skóry” podane w formie parzących wykwitów, mnożących
się w zastraszającym tempie. W tym pierwszym przypadku twórcy efektów
specjalnych uderzyli w barkerowską stylistykę, unaoczniając widzom drobiazgowo
sportretowaną, długą sekwencją powolnego zdzierania płatów skóry z
wrzeszczących ofiar, obficie oblanych wiarygodną substancją imitującą posokę. W
drugim scenarzysta wykazał się dużą dozą oryginalności, a realistyczne efekty
specjalne tylko spotęgowały makabryczny wymiar niniejszej sekwencji. Jako, że
Booth dosyć śmiało sobie poczyna z aspektami
gore oprócz wymienionych scen eliminacji ofiar zobaczymy między innymi bardziej
sztampowe, ale również wiarygodnie oddane na ekranie wypatroszenie bezdomnego i
przemieszanie jego organów wewnętrznych oraz klasyczne obcinanie palców, podczas
którego kamera ani na chwilę nie ucieka przed makabrą. Całkiem drastycznie jawi
się również osobliwe zajęcie Wentona Davisa, co jakiś czas pokazywane w retrospekcjach
- szczególnie wtłaczanie żelastwa w ciało osoby przez niego fotografowanej UWAGA SPOILER w trakcie, którego zastanawiałam
się, dlaczego zmarły tak obficie krwawi, przez długi czas poczytując to za błąd
twórców, ale końcówka rozwiała wszelkie wątpliwości KONIEC SPOILERA. Gdyby Booth przerzucił cały ciężar scenariusza na
estetykę body horroru zapewne
dostalibyśmy całkiem zajmujący szoker, umiejętnie wykorzystujący dobrodziejstwa
płynące z tego nurtu, ale na swoje nieszczęście reżyser i scenarzysta „Zabójczej
ciszy” ciągle uciekał w stronę horroru paranormalnego, w czym nie byłoby
niczego złego, gdyby potrafił wykrzesać choćby minimum oczekiwanego, mrocznego
klimatu.
Choć realizacja, wyłączając miejscami rozproszony montaż, może poszczycić
się dużą dozą profesjonalności: stabilnymi zdjęciami, utrzymanymi w ciemnych barwach
i zadowalająco zespolonymi ze ścieżką dźwiękową, sposób opowiadania całej
historii znacząco zakłóca odbiór filmu. Szczególnie ubodło mnie szczątkowe
wyłuszczenie warstwy obyczajowej traktującej o małżeńskich problemach Brandona
i wychowywaniu niemego syna, Bobby’ego. Odtwórca tej roli, Gavin Casalegno obok
Raya Wise’a, który wcielił się w postać Wentona Davisa w zderzeniu z
pozostałymi członkami obsady wyróżnia się przyzwoitym warsztatem. Za to
najbardziej irytowali mnie „drewniany” Ben Browder i manieryczna Elle LaMont.
Może ich niedostatki warsztatowe nie uwidaczniałyby się tak bardzo, gdyby
wzbogacić powierzone im postacie jakimiś interesującymi cechami, dynamizującymi
fabułę, zamiast w najmniej oczekiwanych momentach nieustannie zbaczać w stronę morderczych
właściwości aparatu, tym samym niwecząc dramaturgię, nieśmiało wykluwającą się
z relacji międzyludzkich i sprawiając nieprzyjemne wrażenie niemożności
zespolenia przez scenarzystę tych dwóch warstw scenariusza. Kolejny motyw,
czyli nadprzyrodzone tendencje przeklętego urządzenia z obowiązkowymi
zagubionymi duszami fabularnie współgrał z pozostałymi wątkami, ale technicznie
wypadł zdecydowanie najsłabiej. Boothowi chyba obce są takie pojęcia, jak potęgowanie
atmosfery, czy dawkowanie napięcia, bo w „Zabójczej ciszy” nie zdołałam
dopatrzeć się konsekwencji w budowaniu dramaturgii. Ilekroć zaczęto jakąś
bazującą na nastroju grozy, stonowaną sekwencję błyskawicznie dynamizowano ją
szybkim montażem i wyskakującymi zewsząd upiorami zza światów. Którzy gwoli
sprawiedliwości mogli przynajmniej pochwalić się demonicznym wyglądem
(szczególnie mężczyzna z zaszytymi ustami i rozmazanymi rysami twarzy), co jest
kolejną dużą zasługą twórców efektów specjalnych. Aż strach pomyśleć, jakby „Zabójcza
cisza” się prezentowała, gdyby nie oni. Zwłaszcza w końcówce, chyba
inspirowanej „Naznaczonym”, którą łatwo było zamienić w sztuczny pokaz tanich
efektów, z dominującą rolą komputera, ale dzięki powściągliwości twórców efektów
specjalnych dusze zamieszkujące „świat negatywu” nie wypadły groteskowo, czego
nie można powiedzieć o melodramatycznym zwrocie akcji.
Nie będę szkalować „Zabójczej ciszy” z taką mocą, z jaką czyni to większość
jej odbiorców, bo choć całokształt w żadnej mierze nie zachwyca to kilka części
składowych, odbieranych w oderwaniu od pozostałych elementów sportretowano na
tyle udanie, żeby nie wywołać we mnie potrzeby przerwania seansu, a chwilami nawet
zyskując sobie moją wzmożoną uwagę. Szkoda, że Philip Adrian Booth zdecydował
się samodzielnie przełożyć swój scenariusz na język filmu, bo gdyby powierzył
go bardziej utalentowanemu reżyserowi mógłby z tego powstać prawdziwy hit. A
tak został jedynie średniak, który z całą pewnością szybko osunie się w otchłań
zapomnienia.
Zaciekawiona jestem. Jak się uda, obejrzę. :)
OdpowiedzUsuń