Grupa przyjaciół przyjeżdża do domku w lesie nieopodal jeziora, celem
spędzenia we wspólnym gronie długiego weekendu. Przybytek należy do wujka
jednego z nich, Teda, który z jakiegoś powodu nie dotarł na miejsce. Atmosferę
trochę psuje niedawny rozpad długoletniego związku Kim i Matta z inicjatywy
mężczyzny. Po kolacji, wczasowicze przypominają sobie zabawę z nastoletnich
czasów, jakoby przywołującą Martwą Mary i kilkoro z nich podejmuje grę. W nocy
jeden z mężczyzn zostaje zamordowany i wraca do życia z demoniczną osobowością.
Pozostali podpalają go, ale doskonale zdają sobie sprawę, że pośród nich mogą
ukrywać się inni uzurpatorzy. Próbują się więc zabezpieczyć przed sobą
nawzajem, jednocześnie szukając sposobów na sprowadzenie pomocy.
Kanadyjsko-amerykański, drugi po „Warriors of Terra” horror Roberta
Wilsona, dystrybuowany głównie na płytach DVD. Scenariusz Petera Sheldricka i
Christophera Warre’a Smetsa zainspirowała popularna legenda o Krwawej Mary –
początkowo film miał nawet nosić taki tytuł, ale przeformułowano go ze względu
na trwające przygotowania do wypuszczenia innego filmu pod tym tytułem. Poza
odniesieniami do podań o Krwawej Mary w fabule można dopatrzeć się drobnych
zbieżności z „Martwym złem” Sama Raimiego, ale trudno orzec, czy scenarzyści
czerpali natchnienie bezpośrednio z owego arcydzieła horroru, czy zwyczajnie
dostosowali się do często eksploatowanej w kinie grozy konwencji. W pierwotnej
wersji akcja miała bazować na tytułowej Martwej / Krwawej Mary, przywołanej przez
lekkomyślnych młodych ludzi, a następnie terroryzujących ich, ale reżyser
zdecydował się nieco odejść od tak silnie nawiązujących do znanej legendy
wątków, poprzestając na motywie kojarzącym się z „Martwym złem”, aczkolwiek
odrobinę zmodyfikowanym. Efekt starań całej ekipy spotkał się ze wzmożoną
krytyką opinii publicznej. „Dead Mary” zarzucano między innymi konwencjonalność
i nieudolne wykonanie (!), ale akurat ja bawiłam się przednio.
Wielokrotnie już wspominałam, że rąbanki zapoczątkowane motywem grupy
przyjaciół, która gdzieś tam wyjeżdża mają u mnie duże fory, bo to jeden z
moich ulubionym motywów kina grozy. Oczywiście, niejeden horror w ten sposób
zawiązujący akcję szybko osunął się w otchłań absurdu bądź monotonności, więc
poruszenie owego wątku jeszcze nie gwarantuje mojego uznania. Rozstrzygające są
środkowe partie filmu, które jak wynika z moich obserwacji stanowią swoiste
wyzwanie dla tych twórców, których nadrzędnym celem nie jest zanudzenie
odbiorców. Jeśli już, to właśnie wówczas akcja „osiada na mieliźnie”, dręcząc
widzów monotematycznością i wycofaną formą, dlatego mimo zawiązania akcji
uwielbianym przeze mnie motywem przygotowałam się na niedostatki w kolejnych
scenach. Jak się okazało zupełne niepotrzebnie, bo Wilson z niespodziewaną
zręcznością nakręcił naprawdę solidnego reprezentanta współczesnych rąbanek,
bazującego na konwencjonalnych częściach składowych, za którymi to wprost
przepadam. Najpierw trochę miejsca poświęcił miejscu docelowemu: chatce
usytuowanej w lesie nieopodal jeziora, w której grupa zaprzyjaźnionych młodych
ludzi planuje beztrosko spędzić długi weekend. Na początku głównym wątkiem
snutym w owym malowniczym otoczeniu jest rozpad związku Matta i Kim, z
inicjatywy tego pierwszego, ale miejscami infantylne zachowania kobiety w
połączeniu z topornym warsztatem Dominique Swain sprawiły, że jeśli chodzi o
ten duet bardziej sympatyzowałam z dojrzalszym mężczyzną. Niechęć do Kim
zaskoczyła mnie, bo nieczęsto się zdarza, żeby główna bohaterka umiarkowanie
krwawych horrorów wzbudzała, aż taką awersję, rzadko scenarzyści wykazują tak
niewielką chęć uprzyjemnienia widzom „przebywania w towarzystwie” czołowej
postaci. Biorąc pod uwagę rys psychologiczny najmłodszej Lily (nieporównanie
lepsza kreacja Maggie Castle), która dopiero wkroczyła w to grono za sprawą
przynależącego do niego swojego chłopaka, Bakera, mniemam, że niechęć do Kim
była wynikiem celowego zabiegu twórców, że zastosowali przewrotny zabieg
zamiany ról, obdarzając cechami typowymi dla final girl postać z drugiego planu. Poza wspomnianymi w chatce nad
jeziorem przebywają jeszcze dwie kobiety – przebojowa Eve i jakby przebywająca
we własnym świecie, melancholijna Amber. Mężczyźni w tym gronie, poza Mattem,
zdecydowanie nie mogą pochwalić się tak silnie zaakcentowanymi osobowościami.
Dasha sprowadzono do roli lowelasa, notorycznie zdradzającego Amber, a Bakera
przedstawiono, jako zakochanego w Lily, oddanego przyjaciołom (do
pewnego momentu) racjonalistę. Innymi słowy mamy pospolite osobowości, z
których jednak można wyłonić osoby godne naszej sympatii, głównie dzięki
lekkości z jaką twórcy podeszli do charakterystyk większości postaci, bez
niepotrzebnych komplikacji.
Po skrótowym sportretowaniu relacji międzyludzkich, wieczorem twórcy
przechodzą do pierwszej sygnalizacji nieznanego, starającego się zakłócić ich
pobyt w malowniczym zaciszu, z dala od wielkomiejskiego zgiełku. Protagoniści
sami, nie zdając sobie sprawy z konsekwencji swoich działań przywołują zło w
postaci demona zdolnego jednocześnie zawłaszczać dowolną liczbę ciał. Wszystko
zaczyna się od zabawy w nawoływanie Martwej Mary, polegającej na trzykrotnym
wypowiedzeniu przed lustrem, ze świeczką w dłoni tego miana. Zasady takie same,
jak w popularnej grze z Krwawą Mary, tylko przymiotnik inny. Scenarzyści nie
wypierali się swojej inspiracji, w konwersację protagonistów wtłaczając kwestie
wyraźnie zdradzające, że ich zabawę natchnęła owa legenda, z tą różnicą, że ich
wersja jest o wiele bardziej ryzykowna. Jak się okazuje mają absolutną rację,
gdyż po naprawdę silnie trzymających w napięciu ujęciach przywoływania Martwej Mary w małej łazience skąpanej w atramentowych ciemnościach przychodzi pora na
ofensywę upiora. Pierwszy incydent z zakrwawioną Lily wpadającą w nocy do domku
i wrzeszczącą, że Matt został zamordowany przez Eve cechuje się dosyć ważkimi
superlatywami. Po pierwsze scenarzyści wyraźne odcinają się od konwencji
eliminując jedną z ważniejszych postaci, co wskazuje, że kolejność umierania
nie będzie łatwa do przewidzenia. I po drugie, ważniejsze, generuje osobliwy
konflikt pomiędzy ostałymi przy życiu bohaterami. Lily utrzymuje, że winną
zbrodni jest Eve i my jej wierzymy, ale znajomi uznają, że bezpieczniej będzie
unieruchomić tę kobietę, która wpadła do chatki skąpana we krwi. Scenarzyści
nie ukrywają, że pod skórą Eve drzemie demon, wypatrujący okazji do
przypuszczenia zdecydowanego ataku i ten zabieg właśnie przez niewiedzę
protagonistów, co do jej prawdziwej natury, a nasze doinformowanie wyczerpuje
zasady budowania suspensu, ale twórcy popełniają istotny błąd w procesie
przekazywania demonicznej osobowości pozostałym postaciom. Na wyjawieniu
prawdziwego oblicza Eve powinni poprzestać, charakter pozostałych utrzymując w
sekrecie, co naturalną koleją rzeczy tworzyłoby elektryzującą, tajemniczą aurę
zwiastującą zagrożenie, ale bez możliwości wykoncypowania, z którego kierunku.
Zamiast tego, nie zawsze wprost, ale niezmiennie bardzo czytelnie uświadamiali
widzom, komu nie można ufać, kto kryje pod skórą krwiożerczego demona, któremu
marzy się Apokalipsa. Choć nad sferą psychologiczną na miejscu scenarzystów
trochę dłużej bym popracowała to niczego nie zmieniałabym w portrecie demona.
Zdecydowanie najkrwawszą i najwięcej mówiącą o koszmarze, z jakim przyszło
zmierzyć się protagonistom jest sekwencja eliminacji Matta. Kiedy zaalarmowani
krzykami Lily przyjaciele mężczyzny odnajdują go w lesie, jak stwierdza jeden z
nich ofiara przypomina przeżute przez dzikie zwierzęta truchło. Twórcy efektów
specjalnych zadbali o daleko idący realizm, szczególnie zachwycając
charakteryzacją częściowo odartej ze skóry twarzy, ale pamiętając również o
czarnej w świetle księżyca krwi. A scenarzyści odcięli się odrobinę od
„Martwego zła” dając do zrozumienia (w czym dopomogły wiarygodne efekty
specjalne), że po jakimś czasie okaleczone teraz ciało Matta wróciłoby do
pierwotnej postaci, co utrudniłoby pozostałym odróżnienie imitacji od
oryginału. Ostali przy życiu młodzi ludzie szybko uświadamiają sobie, że
jedynym sposobem na unicestwienie danego wcielenia demona jest spalenie
zawłaszczonego przez niego ciała, gdyż ilekroć obierają inny sposób zwalczenia
go, rany szybko się zabliźniają. Co najdobitniej widać w scenie torturowania
innego „zarażonego”, celem wydobycia od niego informacji, kiedy to w naprawdę dopracowanym
ujęciu Baker harata jego twarz narzędziem ogrodowym. Niedługo potem mężczyzna
może się już pochwalić gładką, nieskalaną twarzą. Entuzjaści skrajnie
makabrycznych horrorów zapewne będą zawiedzeni, bo to właściwie jedyne
sekwencje obficie podlane krwią, ale biorąc pod uwagę konsekwentnie
podtrzymywany, oddany w ciemnej kolorystyce, trzymający w napięciu klimat
zagrożenia, oraz dynamiczną akcję w środkowej i końcowej partii „Dead Mary”
nieliczne aspekty gore w najmniejszym
stopniu mi nie przeszkadzały. A nawet przyjęłam je z ulgą, bo jak nauczył mnie
już ten gatunek mnogość makabry często osuwa się w otchłań groteski. A szkoda
byłoby zepsuć tak doskonałą pracę twórców efektów specjalnych, unaocznioną w
niniejszych dwóch sekwencjach. I oczywiście fragmentach, w których demom w
przebłyskach pokazuje swoje prawdziwe oblicze, czy to zaczynając władać
twardym, charczącym głosem (a la opętana Regan MacNeil), czy to pokazując światu swoją
szkaradną paszczę. Gwoli formalności wspomnę jeszcze, że w scenariuszu „Dead
Mary” nie brakło dowcipnych kwestii, czym poniekąd twórcy celowo bądź nie znowu
nasunęli mi skojarzenia z trylogią „Martwego zła” i paradoksalnie jedynie
spotęgowali wrażenia z seansu, nie uderzając w wymuszone tony, a ostatnim
zdaniem wyartykułowanym tuż przed napisami końcowymi, nawet wywołując mój
serdeczny śmiech.
Jeśli przepadasz za konwencjonalnymi, umiarkowanie drastycznymi rąbankami o
młodych ludziach na wyjeździe to „Dead Mary” powinna być idealną propozycją dla
ciebie. Solidnie nakręcony, niewymagający myślenia, bazujący zarówno na
nastrojowości, jak i aspektach gore horror
przeznaczony dla wąskiej grupy odbiorców, odnajdujących się w popularnych w
krwawym odłamie horroru motywach. Nic odkrywczego, nic zjawiskowego, ale
zrealizowanego w taki sposób, że wprost nie mogłam nie cieszyć się z niemalże
każdego kadru. Inna sprawa, że brakuje mi zgrabnych, wciągających rąbanek w
XXI-wiecznej kinematografii, więc pewnie to w dużym stopniu przyczyniło się do
rozbudzenia we mnie takiego entuzjazmu względem „Dead Mary”. To w połączeniu z
innymi z subiektywnego punktu widzenia walorami owej produkcji, w moim odczuciu
świadczącymi o wrodzonych zdolnościach Roberta Wilsona w kierunku tego rodzaju,
niesławnych horrorów.
Dobra, wyczerpująca recenzja. Fajnie, że tu trafiłam. Pozdrawiam! :)
OdpowiedzUsuńFilm bardzo przyjemnie się oglądało. Nie jest to wielkie dzieło, ale bardzo przyjemny horror z ciekawymi scenami.
OdpowiedzUsuń