Jonathan był wychowywany przez wymagającą matkę z problemami psychicznymi,
którą darzył ogromną miłością. Kobieta umarła, gdy był jeszcze chłopcem. Teraz,
dorosłemu Jonathanowi bardzo doskwiera samotność, szczególnie brak życiowej
partnerki, z którą mógłby spędzać każdą wolną chwilę. Pewnego popołudnia po
powrocie z parku tematycznego, w którym pracuje, Jonathan zastaje w swoim domu
dwie młode włamywaczki. Przestraszona jego widokiem Katlyn traci równowagę,
uderza się w głowę i umiera na miejscu. Trish uciekając przed gospodarzem wpada
pod samochodów i również ginie. Jonathan postanawia zatrzymać zwłoki Katlyn,
ufając, że dotrzymają mu tak upragnionego towarzystwa. Przez jakiś czas łatwo
przychodzi mu udawanie, że trup kobiety jest jego dziewczyną, dopóki nie zaczyna
się rozkładać.
Debiutancki film Josepha Wartnerchaney’a, do którego sam napisał
scenariusz. Premiera odbyła się na Festiwalu Filmowym w Denver, gdzie
uhonorowano „Decay” True Grit Award, ponadto przedsięwzięcie Wartnerchaney’a
zebrało kilka pozytywnych opinii krytyków, ale oceny zwykłych widzów były już
nieco niższe. Reżyser i scenarzysta „Decay” wyznał, że jego obraz miał
opowiadać o pragnieniu miłości i samotności, czyli nic szczególnego w
kinematografii, ale elementem, który miał nadać tym wątkom swoistego
kontrowersyjnego wymiaru miała być odrażająca sublimacja – traktowanie rozkładających
się zwłok młodej kobiety w kategoriach życiowej partnerki. Wielbiciele „Nekromantika”
i „Mrocznego instynktu” pewnie już zacierają ręce, ale pragnę ich przestrzec,
że wizja Wartnerchaney’a nie jest tak hardcorowa, jak w tych dwóch obrazach (to
już kilkuminutowy utwór Słonia pt. „Love Forever” jest nieporównanie mocniejszy).
Bliżej jej do „Autopsji” Guya Crawforda, choć wydaje mi się, że forma „Decay”
jest jeszcze delikatniejsza. Wartnerchaney nie kręcił obrazu gore tylko thriller psychologiczny z
elementami horroru, swoistą hybrydę, w której jednak przeważa stylistyka tego
pierwszego gatunku. Nie przeszkadzałoby mi to, gdyby nie narracja, jaką obrał i
nieciekawa sylwetka głównego bohatera, które w gruncie rzeczy zmusiły mnie do
częstych walk z sennością.
Joseph Wartnerchaney snuł swoją historię w dwóch przedziałach czasowych, kilkukrotnie
przerywając aktualne dzieje głównego bohatera, dorosłego Jonathana,
retrospekcjami obrazującymi urywki z jego dzieciństwa. Dzieje małego Jonathana
(w tej roli słodziutki, utalentowany Reese Ehlinger) w moim odbiorze
zdeklasowały wątek przewodni, wzbudzając we mnie zdecydowanie więcej emocji niż
melancholijna egzystencja kawalera pielęgnującego zwłoki kobiety. Pastelowe
barwy w retrospekcjach przyjemnie kontrastowały z koszmarem małego chłopca, zgotowanym
mu przez własną matkę. Jego rodzicielka borykała się z mizofobią i niechęcią do
bliźnich, których odbierała w kategoriach armii grzeszników. Głęboko wierząca
kobieta wprowadziła w domu surową dyscyplinę, mającą na celu ukształtowanie
Jonathana na bogobojnego, prawego człowieka. Chłopiec był bodaj jedyną osobą,
na którą rozchwiana psychicznie kobieta nie spoglądała z odrazą, co wcale nie
powstrzymywało jej przed wymierzaniem mu dotkliwych kar, ilekroć złamał którąś
z jej zasad. Jednym z najbardziej wzruszających momentów było zmuszenie chłopca
do przyklejenia sobie dłoni do ściany i chłostanie jego małego ciałka. Jednak mimo
jej okrucieństwa widać, że Jonathan darzy matkę ogromną, wręcz bolesną
miłością, chłonąc każde jej słowo, notabene zatruwające jego umysł, a jego
uczucie sprawia, że makabryczny koniec jego rodzicielki jawi się iście
przygnębiająco. Obok wstawek z przeszłości Jonathana Wartnerchaney, o wiele
szerzej, porusza wątki z jego teraźniejszej egzystencji, którą w pewnym stopniu
ukształtowało wychowanie przez chorą psychicznie rodzicielkę. Mężczyzna boryka
się z zaburzeniami obsesyjno-kompulsyjnymi, przejawiającymi się w natrętnym
doglądaniu drzwi, wierząc, zgodnie z filozofią, jaką wpoiła mu matka, że dobre
drzwi to zamknięte drzwi. Ponadto pracuje w parku tematycznym, gdzie na każdej
przerwie cierpliwie wysłuchuje przechwałek znajomego na temat jego rzekomych
podbojów miłosnych, w wolnych chwilach fotografuje kwiaty hodowane w piwnicy i
oczywiście wykazuje zaczątki mizofobii, co również zostało w przeszłości
zaszczepione mu przez matkę, podobnie jak wiara w Boga. Oprócz kolegi z pracy
przez życie Jonathana przewija się jeszcze jedna osoba, starsza kobieta opiekująca
się nim i pomagająca mu radzić sobie z psychicznymi przypadłościami. Do czasu
włamania, które kończy się tragicznie i skutkuje pozyskaniem przez Jonathana
trupa młodej kobiety.
Kiedy skrótowo opisuje się osobowość Jonathana i jego samotniczy tryb życia
fabuła zapowiada się całkiem interesująco. Problem więc nie leży przede
wszystkim w treści tylko formie, moim zdaniem przeintelektualizowanej.
Operatorzy zauważalnie starali się wydobyć jakąś głębię z egzystencji
Jonathana, serwując multum długich ujęć na prozaiczne codzienne zajęcia (mycie
zębów, zażywanie leków, posiłki, fotografowanie kwiatów, modlitwy itp.) oraz
rzutów „z lotu ptaka” na spokojne osiedle, w którym mieszka, pełne „pudełkowych”
domów i wypielęgnowanych trawników. Sęk w tym, że przydługie ujęcia, które w
gruncie rzeczy nie miały nic ciekawego do przekazania, poza akcentowaniem
nużącej rutyny, codziennego powtarzania tych samych czynności, szybko zaczęły
mnie nudzić. Celowa monotematyczności, mająca unaocznić odbiorcom samotniczy
tryb życia głównego bohatera obróciła się przeciwko twórcom. Scenarzysta chciał
powiedzieć, że egzystencję Jonathana trawi monotonia i owszem dobitnie to
wyartykułował – tak wyraźnie, że na własnej skórze dał mi odczuć nudę, z jaką
na co dzień zmaga się Jonathan, przez co wkrótce zaczęłam spoglądać na jego
losy na swoistym autopilocie. Może gdyby rys psychologiczny zaburzonego
głównego bohatera, niezmiennie stojącego w centrum akcji (nieliczne pozostałe
postacie stanowiły jedynie tło jego wyobcowanej egzystencji) przedstawiono nieco
barwniej, bardziej zdecydowanie uwypuklając jego niepokojące cechy ślamazarna
realizacja spełniłaby swoje zadanie, potęgując ogrom jego psychicznych
cierpień. Odtwórca roli Jonathana, Rob Zabrecky, spisał się przyzwoicie, ale
nieciekawa osobowość jego postaci sprawiła, że nijak nie potrafiłam zaangażować
się w jej dzieje. Z małym Jonathanem sympatyzowałam, głównie przez wzgląd na
jego przygnębiające, interesująco zobrazowane losy. Tymczasem życie dorosłego
Jonathana zamknięto w nużącej rutynie, na domiar złego uwypuklając jego
odrzucające cechy, które uniemożliwiły mi sympatyzowanie z nim i co gorsza
współodczuwanie jego wyalienowania. Najbardziej charakterystyczny wątek Wartnerchaney
snuł gdzieś na obrzeżach owej rutyny, co jakiś czas racząc nas kolacjami
Jonathana z martwą Katlyn i szukaniem odpowiedniego miejsca w domu
odziedziczonym po matce do przechowywania zwłok. Z czasem robi się
makabrycznie, gdy ciało kobiety zaczyna się rozkładać, co twórcy efektów
specjalnych szczególnie udanie sportretowali podczas najmocniejszej sceny w brodziku.
Najpierw widzimy, jak Jonathan pociera rozkładającą się skórę kobiety, co
początkowo budzi wstręt, aż sobie nie uświadomimy, że tym samym mężczyzna
odkrywa zdrową skórę, ukrywającą się pod tą ulegającą rozkładowi. W kolejnych
minutach świadkujemy jego dalszym wyobrażeniom, które noszą nekrofilskie
znamiona – do stosunku seksualnego nie dochodzi, ale „pobudzanie zwłok” najwyraźniej
akcentuje nekrofilskie zapędy głównego bohatera, a raczej zdolność do
przekładania w swoim umyśle obrazu trupa w wizję osoby żyjącej. Wszak, kiedy
Jonathan orientuje się, że w brodziku tak naprawdę spoczywają rozkładające się,
zarobaczywione zwłoki nie kontynuuje miłosnych igraszek. Drugim udanym
elementem w ostatnich partiach filmu jest podejście do jump scen, naprawdę podrywających z fotela mocnymi dźwiękami i
raptownymi obrazami odrażających zwłok spozierających z brodzika, czy nagle
wyłaniających się za plecami spoglądającego w lustro Jonathana. Ukłony w stronę
horroru, bardziej starającego się zaniepokoić odbiorców, aniżeli zniesmaczyć są
całkiem udane, ale zbyt rzadkie, żeby w moich oczach podnieść poziom tego
obrazu, pełnego ogromnych kawałów zwyczajnej nudnawej monotematyczności.
Joseph Wartnerchaney zauważalnie pragnął nakręcić niszowe, acz ambitne
dziełko, nacechowane wprowadzającą w dyskomfort psychologią ambiwalentnej
postaci, ale moim zdaniem przeintelektualizował ten obraz, sprawiając, że
przeważającą część seansu spędziłam w stanie zwykłej obojętności. Próbowano
poruszyć mnie długimi zbliżeniami, wytworzyć za ich pośrednictwem swego rodzaju
więź pomiędzy głównym bohaterem i mną, ale nie osiągnięto nic innego poza
przywołaniem senności (co też się przydaje, jeśli mowa o osobach borykających
się z bezsennością). Kameralność na plus, ale narrację można było nieco ożywić
w pierwszej godzinie projekcji, jeśli już nie makabrą to przynajmniej jakimiś
wciągającymi akcentami psychologicznymi, których poza retrospekcjami nie
wypatrzyłam tutaj na tyle, żebym potrafiła zaangażować się w tę historię.
Zupełnie mnie nie ruszył, a myślałam, że będzie coś klawego.
OdpowiedzUsuńilsa
Dokładnie. Opis fabuły mnie zachęcił, a wyszło drętwo. Niestety:/
Usuń