Linda i Peter Pratmanowie wychowują autystycznego syna Adama, starając się
stworzyć mu jak najlepsze warunki do rozwoju i mając nadzieję, że wkrótce
zacznie mówić. Kiedy chłopiec ma cztery lata zaczyna interesować się
przepełnionym przemocą programem telewizyjnym i spędza długie godziny na
malowaniu krwawych obrazków. Ponadto jest dręczony przez inne dzieci, co
skłania jego rodziców do opłacenia indywidualnych zajęć pod okiem nauczyciela
doświadczonego w pracy z autystycznymi dziećmi. Mający zaczątki choroby
Alzheimera i problemy z samodzielnym oddychaniem ojciec Lindy nie pała sympatią
do wnuka, trwając w przekonaniu, że chłopiec nie jest niewinnym aniołkiem, za
jakiego mają go rodzice. Wkrótce ludzie z otoczenia Adama zaczynają umierać.
Kanadyjski thriller George’a Mihalki, twórcy między innymi „Mojej krwawej
walentynki”. Scenarzysta, Kurt Wimmer, dostosował fabułę do konwencji w latach
90-tych najszerzej rozpropagowanej przez filmy zatytułowane „Mikey” i „Synalek”
(choć jeśli przypomnieć sobie choćby „The Bad Seed” z 1956 roku nie były one
pierwszymi obrazami osadzonymi w podobnym schemacie), co każe sądzić, że twórcy
„Oblicz strachu” liczyli na poniesienie swojego tworu na fali popularności tych
dwóch produkcji, zwłaszcza bardziej znanego „Synalka”. Film Mihalki
zrealizowany za dwa i pół miliona dolarów kanadyjskich w Polsce był
rozpowszechniany pod dwoma tytułami: „Oblicza strachu” i „Zniewalający strach”,
ale podobnie jak w innych krajach, w których był dystrybuowany nigdy nie
cieszył się u nas wielkim zainteresowaniem opinii publicznej. Powodu ostracyzmu
widzów można wypatrywać w lichej dystrybucji i braku chwytliwej kampanii
reklamowej, bo raczej nie w rzeczywistej jakości filmu, gdyż problemem nie są
liczne negatywne recenzje tylko zbyt mała liczba osób zaznajomionych z „Obliczami
strachu”.
Scenariusz Kurta Wimmera w przeważającej mierze trzyma się ciasnych ram
konwencji thrillerów o dzieciach z morderczymi skłonnościami. Nieco odstaje od
najpopularniejszych obrazów z tego odłamu dreszczowców pochodzeniem głównego
podejrzanego. Jak dotychczas najbardziej prawdopodobni zabójcy w tego typu
produkcjach były albo biologicznymi potomkami małżeństw, na których skupiała
się akcja, bądź zostali przez nich zaadoptowani. Z podmianką w szpitalu
spotkałam się w „Omenie”, horrorze satanistycznym, nie dreszczowcu, przy czym w
tymże kultowym dziele jedno z rodziców znało prawdę o pochodzeniu dziecka. W
„Obliczach strachu” ani Linda, ani Peter nie zdają sobie sprawy z zaistnienia
takiej sytuacji, choć kobietę często dręczą wątpliwości. Niemniej stara się je
od siebie odsunąć i wychowywać synka, Adama, najlepiej jak potrafi, nawet
wówczas, gdy staje się pewne, że chłopiec zmaga się z autyzmem. Twórcy „Oblicz
strachu” nawet nie ukrywają prawdziwego pochodzenia chłopca, w prologu serwując
nam sekwencję z agresywną kobietą (w tej roli znana wielbicielom kina grozy
Denise Crosby), pozostającą pod okiem policji podczas porodu w sali
sąsiadującej z pokojem, w którym przebywają spodziewający się dziecka
Pratmanowie. Widzowie więc nie mają żadnych wątpliwości, że Adam nie jest
biologicznym synem Lindy i Petera (znośna kreacja Darlanne Fluegel, ale
partnerujący jej Martin Neufeld raził „kwadratową” dykcją), że jest potomkiem
jakiejś niebezpiecznej kobiety. Sam ten fakt nie czyni jeszcze z dziecka
„demona” (chyba, że do kogoś przemawia a la gowinowska teoria o resortowych
dzieciach), choć każe domyślać się z jaką to konwencją będziemy mieć do
czynienia. Po prologu akcja przeskakuje o cztery lata do przodu i scenariusz
skłania się przez chwilę w stronę akcentowania alienacji milczącego chłopca.
Widzimy jak na zajęciach w przedszkolu Adam staje się obiektem niewybrednego
psikusa swoich rówieśników. Podczas, gdy oni brudzą jego twarz farbami chłopiec
siedzi w bezruchu, jakby obojętny na działania innych dzieci. Pusty wzrok i
kamienna twarz odtwórcy roli Adama Pratmana, znakomitego Matthew Dupuisa, przez
większą część seansu będzie miała nieco demoniczny wydźwięk, ale w kilku
ujęciach, również sekwencji znęcania się nad nim w przedszkolu przez
równolatków stanowi najbardziej czytelną formę podkreślania tragedii chłopca. Adam
nie do końca przebywa we własnym świecie, mimiką i zachowaniem niejednokrotnie
dając swojemu otoczeniu do zrozumienia, że doskonale rozumie, co dzieje się
wokół niego, nie potrafi jedynie wyartykułować swoich myśli i zazwyczaj nie
angażuje się w życie przedszkolne i rodzinne. Niemożność bądź niechęć
dostosowania się Adama do realiów, w których egzystuje, jego wyobcowanie
generujące czyste okrucieństwo innych dzieci na początku stawia widzów po
stronie chłopca - zagubionego, nieszczęśliwego i w gruncie rzeczy samotnego. Ale
to się zmienia z chwilą pierwszego rzekomego wypadku, kiedy to jeden z
dręczycieli Adama, chłopiec z sąsiedztwa, jakoby strzela sobie w głowę z broni
ojca. Na oczach, jak zwykle milczącego Adama, którego rodzice zastają na
miejscu tragedii z zakrwawioną twarzą. W tym momencie widzowie są zmuszeni
inaczej ukierunkować swoje emocje, wyzbywając się współczucia do chłopca i
zaczynając spoglądać na niego z podejrzliwością, celowo podsycaną przez
scenarzystę w dalszych partiach filmu.
Każdy, kto w swoim życiu obejrzał chociaż jeden thriller o psychopatycznym
dziecku będzie wiedział, jak rozegra się środkowa partia „Oblicz strachu”.
Ludzie w otoczeniu Adama zaczną umierać i tylko nieliczni będą upatrywać w tym
czegoś podejrzanego. Jamesa Brolina w roli detektywa Atwatera zaalarmują częste
wypadki i rzekomo naturalne zgony w domu Pratmanów i w ich sąsiedztwie, ale
mężczyzna skieruje swoje podejrzenia na Petera, nie jego syna. Jedynie dziadek
chłopca nie będzie miał żadnych wątpliwości, co do prawdziwej natury Adama - jego
opiekunka również nie darzy malca wielką sympatią, ale jej przekonania nie
wybiegają tak daleko, jak teorie jej podopiecznego. Silną stroną „Oblicz
strachu”, poza odtwórcą roli chłopca i osobowością tej postaci jest prosta, acz
nacechowana emocjonalnym napięciem realizacja. Zapewne znajdą się widzowie,
których uderzająca w telewizyjny sznyt, nieugładzona, miejscami nawet
niechlujna strona techniczna odrzuci od tego obrazu, ale w moim pojęciu tylko
potęgowała magiczną atmosferę kina grozy lat 90-tych. Przybrudzone, czasami
nawet mroczne zdjęcia i nastrojowa fortepianowa ścieżka dźwiękowa, często wygrywana
przez kompozytorkę Lindę i jej młodych uczniów wręcz mnie urzekły, sprawiając,
że z czystą przyjemnością, chwilami nawet w stanie wzmożonego napięcia śledziłam
losy rodziny Pratmanów. Oprawie audiowizualnej towarzyszącej poszczególnym
zgonom nie mam absolutnie nic do zarzucenia, gdyż niezmiennie przekonują mnie
takie nieskomplikowane narracje, pełne prostych trików, mających za zadanie
przede wszystkim podnieść adrenalinę we krwi odbiorców (ale bez przesadnego
dążenia do tego), jednak same mordy nieco mnie rozczarowały. Jako, że thrillery
bazujące na konwencji o morderczych dzieciach rzadko szafują makabrą znikoma
ilość krwi mnie nie ubodła - spodziewałam się jej i sumie zazwyczaj w tego typu
filmach delikatna forma mi nie przeszkadza. Rozczarował mnie raczej pospolity
wymiar zabójstw, bo poza mini windą spadającą na głowę kobiety o jakiejś
zapadającej w pamięć pomysłowości w tej sferze mówić nie można. Choć bardzo
ucieszyła mnie sekwencja niemająca nic wspólnego z morderczym procederem
mającym miejsce w otoczeniu Pratmanów, która chyba miała być ukłonem w stronę
„Ducha” z 1982 roku, kiedy to w nocy słyszymy hymn Stanów Zjednoczonych
rozlegający się z telewizora, a kiedy wybrzmi widzimy Adama w skupieniu
wpatrującego się w zaśnieżony ekran. To na tyle charakterystyczna dla „Ducha”
scena, że raczej trudno mówić o zwykłym przypadku. Gwoli formalności pod koniec
akcja na chwilę skręca w stronę dochodzenia Lindy do prawdy o swojej rodzinie,
sfinalizowanego przewidywalnym wątkiem, ale wcześniej portretującego całkiem
interesującą jednostkę psychotyczną. UWAGA SPOILER Zakończenie natomiast, choć zaskakujące,
uważam za nazbyt naciągane,
tak jakby Kurt Wimmer za wszelką cenę starał się odciąć od schematu, na którym
bazował wcześniej, nawet kosztem naciągania stopnia prawdopodobieństwa (choć
przy odrobinie dobrej woli widza niełamania go). Sytuację nieco ratuje ostatnie
ujęcie - choć doprawdy prymitywne przynajmniej pozostawiło widza z odrobiną
podejrzliwości, bez poczucia obcowania z przesłodzonym happy endem KONIEC SPOILERA.
Nie mogę powiedzieć, że „Oblicza strachu” to najlepszy thriller osadzony w
konwencji filmów o dzieciach z morderczymi skłonnościami, bo „Mikey” i
„Synalek” zdecydowanie plasują się o kilka klas wyżej, ale też nie mogę
powiedzieć, że seans uważam za stratę czasu. Bo film ma w sobie coś, co mimo
konwencjonalności, albo właśnie dzięki niej angażuje na tyle, żeby z
zainteresowaniem śledzić losy małego Adama i jego rodziny. Pozbawiony
odkrywczych, czy choćby zapadających w pamięć rozwiązań, ale ogólnie rzecz
biorąc przyjemny w odbiorze. Jeśli komuś to wystarczy to zachęcam do zapoznania
się z tą pozycją, natomiast fanów oryginalnych bądź ambitnych produkcji odsyłam
pod inny adres.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz