Sprawca tak zwanej Masakry Mercedesem, Brady Hartsfield, nadal przebywa w sali
numer 217 Kliniki Traumatycznych Uszkodzeń Mózgu. Przed sześcioma laty udaremniono
jego próbę zamachu na koncercie muzycznym. Odniósł wówczas poważne obrażenia
głowy, które wpędziły go w stan wegetatywny. Przez ostatnie lata Hartsfield
stopniowo odzyskiwał świadomość, jednocześnie odkrywając swoje nowe, niezwykłe
zdolności: telekinezy i wnikania w umysły innych ludzi. Kiedy dochodzi do
samobójstw osób, mających jakiś związek z Brady’m, emerytowany policjant
prowadzący prywatną agencję detektywistyczną, Bill Hodges, decyduje się zbadać
sprawę. Z pomocą swojej wspólniczki, Holly Gibney, odkrywa, że epidemia
samobójstw łączy się z konsolami do gier, zappitami, które odpowiednio
warunkują ofiary. Hodges i Gibney podejrzewają, że za całym procederem stoi
Brady Hartsfield, ale nie mogą znaleźć dowodów jego winy, które przekonałyby przedstawicieli
organów ścigania.
Idea stworzenia kryminalnej trylogii, która od jakiegoś czasu przyświecała
Stephenowi Kingowi właśnie się ziściła. Trzytomowy cykl, w skład którego
wchodzą „Pan Mercedes”, „Znalezione nie kradzione” i „Koniec warty” został już
spisany i opublikowany, a King (mam nadzieję) nareszcie może całkowicie
skoncentrować się na gatunku, z którym przede wszystkim jest kojarzony. Nie oznacza
to, że moim zdaniem w ostatnich latach część swojej uwagi skierował na przedsięwzięcie
niemające w sobie żadnych znamion atrakcji, bo lektura jego kryminalnej
trylogii była dla mnie całkiem interesującą przygodą. Jednak polemizowałabym,
czy znacząco wyróżniała się na tle całego gatunku. King chyba udowodnił
wszystkim niedowiarkom, że dobrze się odnajduje w estetyce odległej od
literackiego horroru, ale wątpię, żeby wiele czytelników pytanych o
najlepszych, najbardziej charakterystycznych współczesnych autorów kryminałów
wymieniało jego nazwisko. Temu trzytomowemu projektowi trochę brakuje do miana
wielkiego odkrycia gatunku – inna sprawa, czy Stephenem Kingiem w ogóle
kierowały takie ambicje, bo odnoszę wrażenie, że cykl o między innymi Billu
Hodgesie miał być dla niego (i być może również dla jego czytelników)
odskocznią od nadprzyrodzonych okropieństw, którymi zazwyczaj raczył opinię
publiczną. Do pewnego stopnia, bo jak się okazało w powieści finalizującej
projekt nie wytrzymał i wtłoczył w fabułę pierwiastek nadnaturalny.
W „Końcu warty” Stephen King postanowił rozwinąć sygnalizowane w poprzednim
tomie niezwykłe zdolności czarnego charakteru, Brady’ego Hartsfielda.
Sportretował je na zasadzie mieszanki mocy, którymi władali inni znani
bohaterowie jego książek, Danny Torrance z „Lśnienia” (czytanie w myślach) i
Carrie White z „Carrie” (telekineza), wzbogacając je zdolnością całkowitego
zawłaszczania umysłów i ciał ofiar, z pomocą warunkowania hipnotycznego.
Niezwykłe moce w okaleczonym Brady’m Hartsfieldzie najpewniej wyzwolił silny
cios w głowę zadany przez Holly Gibney w połączeniu z aplikowanym mu w klinice
przez neurochirurga lekiem eksperymentalnym. Ten drugi element zamierzenie, czy
przypadkowo nawiązuje do innego dzieła Stephena Kinga, zatytułowanego „Podpalaczka”,
które traktowało o wyzwoleniu nadnaturalnych zdolności w paru osobach, którym
podano eksperymentalny środek, traktując ich, podobnie jak Brady’ego, jak
króliki doświadczalne. Wzbogacenie fabuły poruszającej się w ramach kryminalnej
konwencji elementami nadprzyrodzonymi bardzo mnie ucieszyło, bo nareszcie w jakimś
większym stopniu mogłam odczuć, że obcuję z książką spisaną przez
niekoronowanego króla współczesnego horroru. Wreszcie dostałam jakiś wyraźny
znak rozpoznawczy Stephena Kinga i nawet jeśli nie pokusił się o wygenerowanie
odpowiednio mrocznego, przepełnionego niezdefiniowaną grozą klimatu tożsamego
dla literackiego horroru, oddając całą koncepcję w estetyce kryminalnej to
przynajmniej mogłam się radować samym niezwykłym charakterem antagonisty i
oczywiście procederem, konsekwentnie przez niego realizowanym dzięki nowym
zdolnościom. Kolejnym obiecującym, z mojego punktu widzenia wręcz doskonałym
pomysłem był sposób, w jaki Brady Hartsfield warunkuje swoje ofiary, żeby z
czasem wniknąć w ich umysły. King w tym wątku wykorzystał komunikaty
podprogowe, zjawisko przerażające i pozornie nieprawdopodobne, ale w istocie
niebędące żadnym elementem zapożyczonym z tradycji science fiction tylko mającym
już niejednokrotnie miejsce w rzeczywistości (zainteresowanych tym niepokojącym
tematem odsyłam do znakomitej powieści Deana Koontza pt. „Nocne dreszcze”). W „Końcu
warty” sugestię podprogową zawarto w filmiku demonstracyjnym gry „Wędkowanie”, znajdującej
się na wycofanych z rynku zappitach, którymi teraz dysponuje Brady Hartsfield.
Filmik ma za zadanie odpowiednio warunkować ofiary tak zwanego Zabójcy z
Mercedesa, natomiast sama gra, a konkretniej koncentracja potrzebna do stukania
w szybko przepływające po ekranie różowe rybki (już wiem, dlaczego przed premierą
książki King przestrzegał czytelników przed dotykaniem różowej ryby widniejącej
na okładce…) otwiera umysł gracza na Brady’ego Hartsfielda. Jego celem jest
popchnięcie do samobójstwa paru swoich niedoszłych ofiar, kilku osób przed trzema
laty przebywających na koncercie muzycznym, na którym planował przeprowadzić
zamach oraz niektórych członków personelu kliniki, w której aktualnie przebywa.
Brady’ego od lat fascynowało zjawisko samobójstwa, dlatego wzorem swojego
idola, Jima Jonesa, postanowił wykorzystać moc, jaka w nim drzemie do
ziszczenia podłych marzeń. Jednak jego głównym celem niezmiennie pozostaje Bill
Hodges i jego bliscy – masowe samobójstwa, które planuje mają między innymi
posłużyć, jako środek do wywołania w Hodgesu poczucia winy. Cała, w gruncie
rzeczy złożona intryga, skomplikowany proces eliminowania upatrzonych przez
Hartsfielda ofiar, z tak zwanymi ludzkimi dronami włącznie, pomimo swojej w
dużym stopniu ewidentnie nadprzyrodzonej natury, została wtłoczona w ramy
konwencji literatury kryminalnej, szczególny nacisk kładąc na śledztwo Billa
Hodgesa i Holly Gibney. I choć taka koncepcja naturalną koleją rzeczy oddarła
fabułę z mrocznego klimatu rodem z rasowego horroru (na co miałam nadzieję
poznając moce drzemiące w antagoniście) to przynajmniej uwypukliła napięcie
towarzyszące poszczególnym postępom w dochodzeniu. King sporadycznie wnikał również
w umysł Hartsfielda, szczegółowo portretując jego dzieje w klinice i stan jego
umysłu, ale bardzo się pilnował, żeby nie osnuć ich niepokojącą atmosferą
tożsamą dla literatury grozy - formą cały czas pozostając wiernym stylistyce
kryminalnej, choć treścią miejscami od niej odstając. W sumie taka koncepcja
wypadła nader ciekawie, a jawiłaby się jeszcze lepiej, gdyby nie ci nieszczęśni
protagoniści.
„Odrobina
mocy telekinetycznych to nic w porównaniu z potęgą internetu. Jest pewien, że w
mocnej zupie serwisów społecznościowych, gdzie grasują trolle, a znęcanie się
nigdy nie ustaje, zrodziły się tysiące samobójstw. To dopiero prawdziwe
zwycięstwo ducha nad materią.”
Już w „Znalezione nie kradzione” można było zauważyć, że Bill Hodges, Holly
Gibney oraz Jerome Robinson, stracili parę. W pierwszym tomie Stephen King
praktycznie całkowicie wyczerpał potencjał w nich drzemiący, w drugim do
pewnego stopnia przysłaniając ten niedostatek innymi ciekawymi bohaterami. W „Końcu
warty” Bill i Holly wracają na pierwszy plan, rolę Jerome’a natomiast znacząco
ograniczono. A że ta dwójka moim zdaniem nie stanowiła dobrego materiału na trzytomowy
cykl, wyczerpując wszystkie superlatywy już w pierwszej odsłonie, nie
potrafiłam się tak wielce zaangażować w ich losy, jak powinnam. King, co prawda
próbował nadać swoistego tragicznego wydźwięku ich relacji informacją o raku
trzustki emerytowanego policjanta, jednocześnie starając się rozbudzić
współczucie czytelnika względem jego osoby licznymi opisami jego pogarszającego
się stanu i ugruntowania w nim przekonania, że główny bohater kryminalnej
trylogii najprawdopodobniej niedługo umrze, ale choć pomysł był niczego sobie,
nie zdołałam wykrzesać z siebie takich uczuć do Hodgesa, o jakich zapewne
myślał King. Równie zmęczona byłam postacią Holly Gibney, neurotycznej
wspólniczki Billa. Choroba Hodgesa nadała mu odrobinę innego wymiaru (ale tylko
odrobinę), natomiast Holly nie błysnęła niczym nowym – wszystkie atrakcyjne z
punktu widzenia czytelnika cechy tej kobiety zostały już dokładnie
sportretowane w poprzednich tomach i w sumie całkowicie wyczerpane. Jorome
Robinson w „Końcu warty” posłużył za „chwilowy ozdobnik”, ważny udział w akcji
mając jedynie pod koniec powieści, dlatego też trudno powiedzieć, żeby jego
osobowość odznaczyła się tutaj czymś szczególnym. Na szczęście postać czarnego
bohatera, Brady’ego Hartsfielda, nadal była w stanie mnie zaintrygować, niejednokrotnie
wręcz porażając poziomem mentalnego zepsucia i maniakalną zapalczywością w
stosunku do niewinnych ludzi, zwłaszcza Billa Hodgesa i to właśnie ta postać
niosła całą bądź co bądź ciekawie skonstruowaną akcję. Szkoda jedynie, że
pozbawioną dosadnych, zaskakujących zwrotów, bo prawdę powiedziawszy w paru
momentach fabuła, aż się o nie prosiła.
Moim zdaniem Stephen King w „Końcu warty” utrzymał poziom poprzednich
części – tylko, że on nie był taki znów wygórowany. Nie zakochałam się w tej
trylogii, ale przyznaję, że zapewniła mi całkiem przyzwoitą rozrywkę, a czasami
tyle wystarczy. Nie można być zachłannym – Stephen King w tym trzytomowym cyklu
nie wyniósł się na wyżyny kryminalnej jakości, ale przynajmniej zapewnił mi
kilka godzin czystej rozrywki, nie schodząc poniżej poprzeczki zawieszonej w „Panu
Mercedesie”, ale też ani w „Znalezione nie kradzione”, ani w „Końcu warty” nie
wznosząc się ponad nią. Innymi słowy trylogia dobra, ale trudno oprzeć się
wrażeniu, że mogła być lepsza.
Mnie osobiście nie przekonuje wprowadzenie do cyklu elementu nadprzyrodzonego. Teraz to już w ogóle trylogia jest beznadziejnie oznaczona, ni to kryminał, ni to thriller, najwięcej sensacji, teraz jeszcze dodatkowo sf. Jak uwielbiam Kinga tak dalej jestem zdania, że najlepiej mu wychodzą thrillery i horrory. Początkowo podobało mi się "Koniec warty" i miałem nadzieję, że będzie bardzo dobrze, ale jak zaczęła się akcja z rybkami i nadprzyrodzonymi mocami to już mój zapał opadł. Została mi mniejsza połowa do końca i nie spodziewam się, żeby mój entuzjazm się polepszył.
OdpowiedzUsuńJa byłam zadowolona z tej książki. Dobra rozrywka,chociaż też wolę Kinga w bardziej mrocznej odsłonie.
OdpowiedzUsuń