Młoda
kobieta, Emilia, zostaje skrępowana przez nieznajomego mężczyznę
imieniem Sean. Siedząc samotnie w jego samochodzie zaparkowanym na
pustyni zauważa, że nieopodal jej oprawca kopie dół. Próbuje
uciec, ale jej wysiłki okazują się bezskuteczne. Za swoje
nieposłuszeństwo zostaje boleśnie ukarana przez Seana, który
chwilę potem daje jej do zrozumienia, że jego celem jest nauczanie.
Z jego słów można również wywnioskować, że jest człowiekiem
wierzącym w Boga, przy czym jego pojmowanie religii okazuje się
mocno wypaczone. Wykopany przez niego dół jest przeznaczony dla
zamordowanego wcześniej chłopaka Emilii, Michaela, i dla niej
samej. Sean przykuwa kobieta kajdankami do zwłok jej ukochanego, po
czym wrzuca oboje do niezbyt głębokiej jamy w samym sercu pustyni.
Potem zostawia ją samą.
Christopher
James Lang dotychczas wyreżyserował trzy pełnometrażowe filmy.
Jego debiutancki obraz (nie licząc shortów), „Franklin Wunder”,
trwał zaledwie sześćdziesiąt dziewięć minut i podobnie jak
druga produkcja Langa zatytułowana „Our Life in Make Believe”
jest znany zaledwie garstce widzów. Thriller „Valley of Ditches”
przyciągnął przed ekrany trochę liczniejszą publikę, ale jak na
razie nic nie wskazuje na to, żeby dzięki tej produkcji Lang zdołał
przełamać swoją złą passę. A szkoda, bo w moim pojęciu ten
obraz zasługuje na zainteresowanie przynajmniej części wielbicieli
gatunku. Scenariusz Christopher James Lang napisał we współpracy z
Amandą Todisco, która wcieliła się w postać Emilii, głównej
bohaterki „Valley of Ditches”, a na realizację filmu przeznaczył
zaledwie trzydzieści pięć tysięcy dolarów.
Fabuła
„Valley of Ditches” została skonstruowana tak, że do jej
przełożenia na ekran nie potrzeba było pokaźnych nakładów
finansowych. Niebezpieczeństwo stwarzała jedynie ewentualna
konieczność zatrudnienia półamatorów, zwłaszcza w osobach
operatorów, oświetleniowców i montażystów. Jakież więc było
moje zdziwienie na widok w pełni profesjonalnej oprawy
audiowizualnej – nie wiem, jak Christopher James Lang tego dokonał,
ale udało mu się skompletować tak utalentowanych realizatorów, że
praktycznie całkowicie przysłonili niedostatki budżetowe
omawianego projektu. Silnie skontrastowane zdjęcia bezkresnej
pustyni, za dnia skąpanej w gorących promieniach słonecznych,
które składają się na długie, nieśpiesznie rozgrywane sceny
okraszone smętną ścieżką dźwiękową wprawiającą w posępny
nastrój niemalże przygniatają odbiorcę aurą wyalienowania na
obszarze, w którym niepodzielną władzę zdaje się pełnić bardzo
niebezpieczny osobnik. Sekwencje nocne rozgrywają się natomiast na
mocno ograniczonej przestrzeni w postaci niezbyt głębokiego dołu,
w którym główna bohaterka jest zmuszona przetrwać do rana u boku
zimnego trupa swojego chłopaka. Taka perspektywa wprowadza iście
klaustrofobiczny nastrój, choć ciemność napierająca na
przerażoną młodą kobietę mogłaby być nieco mniej rozpraszana
przez sztuczne oświetlenie – odrobinkę, bo przesada skutkowałaby
niemożnością dojrzenia wszystkich szczegółów przez
oglądającego. Nie żeby po zapadnięciu zmroku w dole działo się
coś spektakularnego, a przynajmniej nie z punktu widzenia
poszukiwacza zawrotnych akcji serwowanych na ekranie. Christopher
James Lang i Amanda Todisco podczas przymusowego nocowania Emilii w
tym nieprzyjaznym miejscu skoncentrowali się na jej emocjonalnych
reakcjach na zaistniałą sytuację, dzięki czemu sprawili, że
właściwie bez żadnego wysiłku ze swojej strony „weszłam w
skórę ofiary”. Mogłam postawić się w jej ciężkim położeniu,
a więc dzielić z nią emocje. Scenarzyści wpletli w te sceny
wtręty retrospektywne, które wzmocniły moją więź z główną
bohaterką poprzez obdarzenie jej dodatkową porcją współczucia.
Okazuje się bowiem, że Emilia już wcześniej była ofiarą.
Własnego ojca, który wymagał od niej całkowitego posłuszeństwa, bijąc ją za każdy przejaw niesubordynacji, niedostosowania się
do wprowadzonych przez niego zasad, które uczyniły z niej więźnia.
Twórcy „Valley of Ditches” symbolizują jej niegdysiejsze i
obecne zniewolenie za pomocą pojawiających się co jakiś czas
obrazków leżącej na pustyni Emilii z kończynami przywiązanymi do
palików wbitych w ziemię. Bo w gruncie rzeczy właśnie o tym jest
ten film – o tkwieniu w niewoli, w mentalnej matni, w którą młoda
kobieta została wepchnięta przez dwóch mężczyzn, i z której za
wszelką cenę stara się wydostać. Scenarzyści nie ukrywają, że
jeden z oprawców Emilii cierpi na kompleks Boga, że stara się
nauczać czerpiąc inspirację ze Starego Testamentu. Jest osobą
wierzącą, poszukującą odpowiedzi na nurtujące ją pytania natury
religijnej, aczkolwiek jego pojmowanie wiary jest aż nadto
wypaczone. Russell Bradley Fenton idealnie wpasował się w rolę
wymuskanego, czasem zimnego jak głaz, innymi razy emanującego
czystą wściekłością Seana, który zapalał się przede wszystkim
wówczas gdy mówił o Bogu i swojej misji. Amanda Todisco w roli
Emilii mocno od niego odstawała – jej kreację znaczyła
egzaltacja i „kwadratowa dykcja”, ale pomimo dużych niedostatków
warsztatowych u tej aktorki zdołałam zapałać niemałą sympatią
do odgrywanej przez nią postaci. Dzięki podejściu scenarzystów do
tej sylwetki, zagłębianiu się przez nich w jej intrygującą
psychikę, innymi słowy dzięki zaserwowaniu kompleksowego studium
osobowości zniewolonej kobiety, targanej słusznym gniewem, który
może jej dopomóc w wyrwaniu się z tej matni, równie dobrze jednak
może przyczynić się do jej moralnego upadku.
Przez
większość czasu twórcy „Valley of Ditches” powstrzymywali się
od szczegółowego portretowania dosadniejszej fizycznej przemocy. To
znaczy takie ujęcia, jak ciągnięcie skrępowanej kobiety po
pustyni, czy przyciskanie ostrego szpadla do jej ramienia widzimy
doskonale, ale już bardziej drastyczny moment miażdżenia nogi
ofiary drzwiami samochodowymi rozgrywa się poza kadrem – naszym
oczom ukazuje się dopiero opuchnięta kończyna cierpiącej kobiety.
Zakrwawionej twarzy jej nieżyjącego chłopaka również będziemy
mogli dobrze się przyjrzeć, ale już retrospektywna sekwencja jego
zabójstwa jest pozbawiona pornograficznych zbliżeń na odniesione
przez niego obrażenia. Nawet chwile zetknięcia się dłoni
rozwścieczonego ojca Emilii z jej twarzą są skrzętnie ukrywane
przed wzorkiem oglądającego. Biorąc to wszystko pod uwagę byłam
wręcz przekonana, że nie należy czekać na odstręczającą
makabrę, której szczerze powiedziawszy w ogóle mi nie brakowało,
bo drastyczny wymiar scenariusza został na tyle wyraziście
zaakcentowany, żebym nie miała nieprzyjemnego wrażenia nadmiernego
wycofania twórców. Ponadto sugestie cielesnych tortur były tak
klarowne, że bez żadnych problemów odmalowywałam w swojej
wyobraźni wszystkie makabryczne detale. I tak aż do... napisałabym,
że czegoś pięknego, ale mam świadomość, że to dziwnie zabrzmi
w kontekście długiego, realistycznego, czyściutkiego gore.
„Valley of Ditches” to thriller, ale tej jednej scenki może mu
pozazdrościć niejeden krwawy horror. Tak doskonałej i to zarówno
od strony technicznej, jak i pod kątem inwencji, emanującej taką
ohydą i zarazem oczyszczającą świadomością zrywania mentalnych
kajdan od lat tłamszących osobowość Emilii, że wprost nie można
przejść obojętnie obok niemałego talentu jej twórców. Moja
satysfakcja na widok tego, w zestawieniu z tym co zobaczyłam
wcześniej, zaskakującego spektaklu obrzydliwości była tak wielka,
że obejrzałam to sobie nie jeden, a dwa razy. Wyżej wspomniałam,
że z owej scenki przebija swoisty oczyszczający pierwiastek, innymi
słowy sugestia, że główna bohaterka tym czynem wychodzi wreszcie
z niewoli, w której pozostawała od śmierci matki, scenarzyści
jednak nie pozwalają aby ostatni akt „Valley of Ditches”
utwierdził widza w tym przeświadczeniu. UWAGA SPOILER Emilia
pod koniec filmu przystępuje do zemsty - coś a la rape and
revenge, tyle, że bez gwałtu. I być może wówczas wreszcie
jest w pełni sobą, chociaż moim zdaniem jej osobowość została
ukształtowana przez jej oprawców. Upodobniła się do nich, co
wybrzmiewa wyraźnie na przykładzie zamordowania nieświadomej
czynów swojego męża małżonki Seana (nie jego samego, bo moim
zdaniem w pełni zasłużył sobie na los, jaki go spotkał). Zabija
niewinną kobietę, po to aby jej niedawny oprawca mógł poczuć to
samo, co czuła ona patrząc jak morduje jej ukochanego. Mamy więc
wszelkie powody by sądzić, że na skutek traumy, którą przeżyła
stała się taka jak on, że po wyrwaniu się z roli ofiary stała
się oprawcą, a więc wydostania się z dołu wykopanego na pustyni
ciężko uznać za moment oczyszczenia. Należy chyba spoglądać na
to wydarzenie, jak na chwilę mentalnego upadku, wkroczenia na drogę
nieprawości, którą podążali również jej oprawcy KONIEC
SPOILERA.
„Valley
of Ditches” to tego typu kino, które niemalże idealnie wpasowuje
się w mój gust, jestem jednak przekonana, że nie każdy wielbiciel
filmowych thrillerów będzie w stanie się w nim odnaleźć. Fabuła
nie grzeszy skomplikowaniem, a akcja posuwa się do przodu tak
nieśpiesznie, że poszukiwacze dynamicznych, mocno zaskakujących
dreszczowców najpewniej poczują się zawiedzeni. Ale miłośnicy
takich klimatów mają szansę odnaleźć się w koncepcji
Christophera Jamesa Langa – takich czyli ogólnie rzecz ujmując
prostych acz intrygujących opowieści leniwie wyłuszczanych z
poszanowaniem klimatu wyalienowania i zagrożenia. Z dużym
skupieniem na postaci zaszczutej ofiary zamiast na jak to nierzadko
we współczesnym kinie bywa widowiskowych efektach specjalnych
powpychanych w nadmiernie rozpędzoną akcję pełną sylwetek, w
psychikę których nie uznaje się za stosowne zbytnio zagłębiać.
Gdyby nie Twoja recenzja nie obejrzałabym tego thrillera, bo ma bardzo słabe oceny, a fakt, nie jest zły. Czasu nie straciłam :]
OdpowiedzUsuńWidziałaś "Pet" z 2016? Również wiele niepochlebnych opinii można znaleźć na jego temat, a wg mnie wcale na to nie zasłużył. Wręcz przykro, że w kinach zarobił tylko kilkadziesiąt dolarów.
W takim razie cieszę się, że recka się przydała;)
Usuń"Pet" jeszcze nie widziałam, ale mam w planach, bo z tego co zdążyłam się zorientować może być w moim guście.