Zmierzające
na festiwal muzyczny dwie młode pary, Chloe i David oraz Elise i
Seth, postanawiają spędzić trochę czasu w Los Angeles, na
zwiedzaniu miejsc związanych z satanizmem i okultyzmem. W sklepie z
przedmiotami służącymi do czarnej magii dochodzi do scysji
pomiędzy sprzedawcą i Sethem. Szukający mocnych wrażeń młodzi
ludzie postanawiają dla zabawy podążyć za podejrzanym
sklepikarzem po skończeniu jego dnia pracy. Mężczyzna zatrzymuje
się w domu usytuowanym w zacisznym miejscu, po czym wraz ze swoimi
znajomymi rozpoczyna dziwny rytuał. Obserwujący to Chloe, David,
Elise i Seth w pewnej chwili zauważają młodą kobietę, którą
wyznawcy Szatana najwyraźniej zamierzają oddać w ofierze swojemu
panu. Występują w obronie nieznajomej i uciekają z miejsca
zdarzenia. Nazajutrz niedoszła ofiara satanistów, Alice, kontaktuje
się z nimi, chcąc zwrócić Sethowi telefon zgubiony przez niego w
trakcie nocnej ucieczki. Młodzi ludzie proponują jej nocleg w
pokoju hotelowym, w którym się zatrzymali. Przed laty miało w nim
miejsce makabryczne wydarzenie z udziałem jednej z członkiń
Kościoła Szatana. Alice skłania swoich nowych znajomych do wzięcia
udziału w rytuale, który pozwoli im nawiązać kontakt z nieżyjącą
satanistką.
„Satanic”
to horror satanistyczny klasy B w reżyserii Jeffrey'a G. Hunta,
który dotychczas zajmował się jedynie serialami. Scenariusz do
jego pełnometrażowego debiutu opracował Anthony Jaswinski, który
w tej samej roli realizował się między innymi w takich
produkcjach, jak „W głębi lasu”, „Zniknięcie na 7. ulicy”,
„Kristy” i „183 metry strachu”. „Satanic” zbiera głównie
negatywne recenzje – najbardziej bezlitośni są krytycy, łatwiej
bowiem znaleźć przychylne temu obrazowi opinie wyrażone przez
zwykłych odbiorców, przy czym jego przeciwników i tak jest dużo
więcej.
Osoby
ograniczające swoją przygodę z kinem grozy do wysokobudżetowych
współczesnych obrazów mają zdecydowanie mniejszą szansę na
odnalezienie się w tej produkcji od wieloletnich sympatyków
niskobudżetówek, aczkolwiek wydaje mi się, że reakcje
przynajmniej większości widzów wchodzących w skład tej drugiej
grupy nie będą w pełni pozytywne. Jeffrey G. Hunt i jego ekipa nie
zdołali bowiem uniknąć kilku jakże istotnych potknięć, które
tyko w ułamku były następstwem niskich nakładów finansowych,
nieporównanie bardziej szkodziły ich ograniczenia warsztatowe.
Największą osobliwością cechuje się wkład operatorów i
oświetleniowców – wydaje się, że stworzenie odpowiedniej oprawy
wizualnej, w formie praktycznie nieosiągalnej dla tak wielu
współczesnych twórców horrorów głównego nurtu, przyszło im
łatwo, zgrzyty objawiły się wraz z pierwszą sekwencją, która w
zamyśle miała bazować na szybko wzrastającym napięciu
emocjonalnym. Lekko przybrudzone, przyblakłe zdjęcia, którym
nierzadko akompaniują całkiem nastrojowe utwory muzyczne przywodzą
na myśl kino grozy z lat 90-tych XX wieku, nie wydaje mi się jednak, żeby
celem twórców „Satanic” było stylizowanie obrazu na produkcję
rodem ze wspomnianej dekady. Odpowiednio złowroga, w żadnym razie
nieplastikowa oprawa wizualna najpewniej prezentowałaby się zgoła
odwrotnie, gdyby Jeffrey G. Hunt dysponował wielomilionowym budżetem
– innymi słowy moim zdaniem taki, a nie inny obraz zawdzięczamy
przede wszystkim niewielkiej gotówce, nie zaś, albo w mniejszym
stopniu chwalebnemu (z mojej perspektywy) zapatrywaniu filmowców na
kino grozy. Już w prologu widać jednakże, że twórcy nie potrafią
należycie wykorzystać duszącej aury spowijającej właściwie
każdy kadr „Satanic”. Intensyfikowanie atmosfery zagrożenia,
zmuszanie oglądającego do trwożliwego wypatrywania wyraźnie
zbliżającego się niebezpieczeństwa, zaciskanie jego krtani
napierającą zewsząd grozą niewiadomego pochodzenia leżało poza
zasięgiem twórców omawianego obrazu. Zabrakło konsekwentnej
powolności w prowadzeniu sekwencji zwiastujących bezpośrednie
zagrożenie życia, umiejętnego pogrywania ze światłem i cieniem
oraz rzecz jasna wyboru najodpowiedniejszego momentu do skumulowania
nagromadzonych emocji. Miałam nadzieję, że owe potknięcia nie
unaocznią się w dalszych partiach filmu, że po zapoznaniu się z
kontekstem prezentowanej historii z większym napięciem będę
spoglądać na niedolę protagonistów niźli miało to miejsce w
trakcie prologu. Pozornie niewinne wydarzenia następujące potem, to
jest dzieje młodych turystów zwiedzających miejsca związane z
satanizmem i okultyzmem w Los Angeles istotnie zasiewają ziarno
niepewności. Nie tylko przez wzgląd na osobliwe zainteresowania
dwójki z nich, która skłania pozostałych do towarzyszenia im
podczas obchodu między innymi takich miejsc jak okolice domu, w
którym zamordowano brzemienną Sharon Tate i jej przyjaciół oraz
miejsce gromadzenia się wyznawców Kościoła Szatana założonego
przez Antona Szandora LaVeya, ale również (albo przede wszystkim)
dzięki wspomnianej już kolorystyce zdjęć. Irytujący zgrzyt
pojawia się wówczas, gdy twórcy decydują się podnieść napięcie
– zaprezentować dosadniejszy od wcześniejszych akcent
okultystyczny, w formie podróży czwórki młodych ludzi śladami
domniemanego wyznawcy Szatana, zakończonej widokiem fragmentu
dziwnego rytuału przeprowadzanego w domu położonym w ustronnej
okolicy, skąpanej w atramentowych ciemnościach. Na takie wydarzenia
powinno się spoglądać z narastającą obawą, w mocno trzymającym
w napięciu przeświadczeniu, że za chwilę wydarzy się coś
okropnego. No cóż, wątpliwości co do tego, że młodym ludziom
grozi niebezpieczeństwo nie miałam, ale daleka byłam od
paraliżującego wszystkie zmysły przestrachu, zdecydowanie bliżej
było mi do zobojętnienia tylko dlatego, że filmowcy nie potrafili
wykrzesać zadowalającego napięcia z prezentowanej sceny. Tej i
wszystkich następujących po niej.
Scenarzysta
dynamizuje akcję dosyć późno i czyni to za sprawą wspomnianej
już spontanicznej podróży głównych bohaterów „Satanic” do
domostwa pełnego wyznawców Szatana oraz poprzez następujące
niedługo potem spotkanie z młodą kobietą imieniem Alice, która
jak wszystko na to wskazuje, gdyby nie ich interwencja zostałaby
złożona w ofierze Księciu Ciemności. Ten drugi dosadny zwiastun
nieuchronnie zbliżającego się niebezpieczeństwa poprowadzono
nieporównanie lepiej, pewnie dlatego, że towarzyszyła mu bardziej
wyrazista aura intrygującej tajemnicy. To znaczy dobrze zaznajomiony
z kinem grozy widz nie powinien mieć żadnych trudności z
przedwczesnym rozsądzeniem, gdzie należy wypatrywać
niebezpieczeństwa – sekretny aspekt scenariusza zasadza się na
charakterze owego zbliżającego się koszmaru, na sposobach
oddziaływania sił nieczystych na egzystencję protagonistów.
Sekwencja poprzedzająca feralne dzieje czwórki młodych ludzi, a
finalnie sprowadzająca na nich prawdziwe przekleństwo to
zdecydowanie najciekawszy ciąg wydarzeń zaprezentowany w „Satanic”
pomimo nieodłącznego braku należytego napięcia. Makabryczna
kulminacja owej scenki poprzedzona wymiotami i bezwiednym oddawaniem
moczu mogłaby prezentować się nieco bardziej realistycznie (barwa
substancji imitującej krew nie do końca mnie przekonała), ale w
porównaniu do wydarzeń pokazanych później wypada zdecydowanie
najlepiej. W czym zasługę miała nie tyle porażająca pomysłowość
twórców, bo oryginalne to z pewnością nie było, ile dokładne
unaocznienie widzom wszystkich szczegółów i oczywiście wyraźnie
wybrzmiewające przekleństwo, z którym bohaterowie filmu będą
zmagać się w kolejnej partii filmu. Moim zdaniem najsłabszej,
głównie dlatego, że w zamyśle scenarzysty miała ona bazować na
najwyższym napięciu, a jak już wspomniałam realizatorzy „Satanic”
w tej materii nie potrafili się odnaleźć. Nie bez znaczenie było
również posiłkowanie się sztucznymi wizualnie efektami
specjalnymi (martwe ptaki w basenie, wstawki w opuszczonym budynku, w
którym rozegrano ostatnią partię filmu) oraz kilka jakże
nieskutecznych, właściwie to kompletnie niepotrzebnych jump
scenek. Pochwalić muszę natomiast niespodziankę wplecioną w
ostateczną konfrontację z siłami nieczystymi – motyw
wykorzystywany już w kinie grozy, ale w kontekście takiego
scenariusza zupełnie niespodziewany. A przynajmniej dla mnie,
istnieje wszak możliwość, że znajdą się widzowie, którzy w
przeciwieństwie do mnie właściwie odczytają podrzucony wcześniej
trop naprowadzający na ten zwrot. Kolejnym superlatywem „Satanic”,
o którym jakoś zapomniałam wspomnieć wcześniej, są wzbudzające
sympatię postacie protagonistów, pomimo ewidentnych niedostatków
warsztatowych ze strony ich odtwórców, włącznie z Sarah Hyland,
która to w moim odczuciu była zbyt drętwa. Mało wyróżniająca
się, pozbawiona charyzmy, co może i nie ubodłoby mnie tak mocno,
gdyby nie wcielała się w postać zbudowaną w oparciu o cechy final
girl, czyli sylwetki, którą w horrorze bardzo sobie cenię.
„Satanic”
to w mojej ocenie całkiem klimatyczny horror opowiadający prostą,
przewidywalną, acz łatwo przyswajalną, w sumie to nawet nienużącą
historię, którego największą bolączką jest brak tak bardzo
oczekiwanego napięcia. Kilka innych potknięć również się
pojawia, ale nie rażą one tak bardzo jak wspomniany mankament –
gdyby zlikwidować tylko tę jedną przywarę i pozostawić pozostałe
minusiki poziom „Satanic” w moich oczach i tak byłby wysoki. Ale
w takim kształcie co najwyżej mogę spoglądać na niego w
kategoriach tworu delikatnie wybijającego się ponad średnią,
którego seans fan nastrojowego kina grozy klasy B może zaryzykować,
ale nie powinien podchodzić do niego, jak do pozycji obowiązkowej,
bez znajomości której nie można się obejść. Bo niczego
wyjątkowego tutaj raczej nie zobaczy.
Wlasnie obejrzałem. Nie rozumie końcówki filmu czyżby bohaterka przeżywała w kółko ten sam koszmar ? Dobrze rozumiem.?
OdpowiedzUsuńSPOILER Nie wiem, czy dobrze, ale ja rozumiem to podobnie;) Tyle, że moim zdaniem cała czwórka przeżywa w kółko to samo, a równocześnie ich "poprzednie ja" (nie wiem jak inaczej to nazwać, w każdym razie nie mam tu na myśli reinkarnacji tylko te same postacie) przechodzą męki - ot, taka wizja Piekła.
UsuńTo bardzo ciekawy film, który właśnie obejrzałam. Tak samo jak Wy, interpretuje go.
OdpowiedzUsuńlatte90.simplesite.com