W
trakcie przechodzenia nad Ziemią komety Rea-M dochodzi do buntu
maszyn. Urządzenia elektryczne zaczynają żyć własnym życiem,
atakując swoich stwórców. Grupa ludzi gromadzi się na stacji
benzynowej nieopodal Wilmington w Karolinie Północnej. Wśród nich
jest przebywający na zwolnieniu warunkowym, pracujący tutaj Bill
Robinson, który z czasem zaczyna przewodniczyć niewielkiej grupie
ocalałych, najbliższą relację nawiązując z autostopowiczką
Brett. Krążące na zewnątrz ciężarówki uniemożliwiają ludziom
ucieczkę z tego miejsca. Robią z nich więźniów świadomych tego,
że pojazdy w każdej chwili mogą wedrzeć się do środka. Bill i
pozostali starają się więc znaleźć jakiś sposób na wydostanie
się z tej pułapki.
Najpoczytniejszy
żyjący autor literatury grozy, Stephen King, jak dotychczas tylko
raz spróbował swoich sił w reżyserii. Na warsztat wziął jedno
ze swoich opowiadań, „Ciężarówki” zamieszczone w zbiorze
„Nocna zmiana”, najpierw pisząc scenariusz na jego kanwie, a
następnie przystępując do jak się okazało jednego z bardziej
krytykowanych projektów swojego życia. Adaptacja „Ciężarówek”,
w Polsce dystrybuowana pod tytułem „Maksymalne przyspieszenie”,
została praktycznie zmiażdżona przez krytykę i dużą część
zwykłych widzów, również wielu fanów prozy Stephena Kinga. Sam
reżyser w jednym z wywiadów przyznał, że ze wszystkich produkcji
opartych na jego twórczości ta wypadła najgorzej. Zrealizowany za
dziesięć milionów dolarów debiut reżyserski Kinga otrzymał dwie
nominacje do Złotej Maliny – za najgorszego aktora, odtwórcę
roli głównej Emilio Esteveza i najgorszego reżysera, czyli samego
Stephena Kinga. W 1997 roku ukazał się drugi film na kanwie
nadmienionego opowiadania - „Trucks” w reżyserii Chrisa
Thomsona, na podstawie scenariusza Briana Taggerta.
Obiektywne
informacje zawarte w poprzednim akapicie to w gruncie rzeczy
antyreklama „Maksymalnego przyspieszenia” - nie zdziwiłabym się,
gdyby niektórzy spośród tych, którzy dotychczas nie mieli okazji
zapoznać się z omawianą produkcją po zaznajomieniu się z
powyższymi informacjami porzucili zamiar nadrobienia tej zaległości.
Wolałabym jednak, żeby wielbiciele lżejszego kina grozy z lat
80-tych sami ocenili jakość „Maksymalnego przyspieszenia”, bo
niewykluczone, że znajdą się wśród nich osoby, które tak samo
jak ja dostrzegą w tym zmasowanym krytycyzmie sporo przesady.
Reżyserskiego debiutu Stephena Kinga nie mogę oczywiście uznać za
dzieło wybitne, ale w kategoriach stricte rozrywkowych sprawdza się
całkiem nieźle. „Maksymalne przyspieszenie” jest horrorem
science fiction ze sporą ilością akcentów komediowych, w którym
pobrzmiewają również echa sensacji – fani „W mgnieniu oka”
powinni więc zacierać ręce na wieść o takim miksie gatunkowym,
nie sądzę jednak, żeby jakość tych dwóch obrazów była
porównywalna. Stephen King nie wywiązał się ze swojego zadania
tak dobrze, jak Tony Maylam w powstałym w następnej dekadzie „W
mgnieniu oka”. Nie zaoferował mi tak efektownej żonglerki różnymi
gatunkami, ale równocześnie daleka jestem od stwierdzenia, że na
tym polu poniósł całkowitą porażkę. Scenariusz, tak samo jak
literacki pierwowzór, podpina się pod jeden z bardziej znanych
motywów science fiction (bunt maszyn), przedstawiając jedną z
wizji końca znanego nam świata z mocno zawężonej perspektywy. W
rolach agresorów występują urządzenia stworzone przez człowieka.
Różnego rodzaju, ale „pierwsze skrzypce” w tej grupie grają
ciężarówki. Bunt nie obejmuje natomiast samochodów osobowych -
nie wiedzieć czemu ta dziwaczna „przypadłość” w ogóle ich
nie dotyka. Z notki zamieszczonej na początku filmu dowiadujemy się,
że owe zjawisko jest spowodowane przez kometę przelatującą nad
Ziemią, ale wolałabym, żeby King poprzestał na niedowiedzeniu,
pozostawił wyjaśnienie w gestii widza, a już przede wszystkim,
żeby darował sobie teorię o sprzątaniu naszej planety. A propos
„naszej”... W usta głównego bohatera, Billa Robinsona (moim
zdaniem Emilio Estevez wypadł bardzo dobrze, naprawdę nie wiem za
co ta nominacja do Złotej Maliny) King w pewnym momencie wtłacza
kwestię, która ma dać nam do zrozumienia, że Ziemia nigdy nie
należała do nas, że uzurpujemy sobie władzę nad nią i jak
dowiadujemy się z późniejszych wynurzeń tej samej postaci
bynajmniej nie nadajemy się do roli niepodzielnych władców. Myśl
mało odkrywcza, właściwie to tak oczywista, że już bardziej nie
można, która moim zdaniem niepotrzebnie została ubrana w słowa –
myślę, że na tyle wyraźnie przebijała z zarysu fabuły, że
można było spokojnie zaufać w inteligencję widza. Pochwalić
muszę natomiast kameralne podejście do tematyki apokalipsy. Twórcy
„Maksymalnego przyspieszenia” zdecydowali się na kilka sekwencji
mających miejsce na terenach oddalonych od spłachetka wysuszonej
ziemi, na którym stoi stacja benzynowa będąca schronieniem i
zarazem swoistym więzieniem grupki złożonej z podróżnych i
pracowników, ale lwia część akcji rozgrywa się na tej mocno
ograniczonej przestrzeni. W spokojnym zakątku, skąpanym w gorących
promieniach słonecznych, oddalonym od większych skupisk ludzkich,
co już samo w sobie tworzy pożądaną aurę wyalienowania.
Intensyfikują ją przyblakłe, miejscami odpowiednio mroczne barwy,
którym jednak przydałaby się nastrojowa oprawa muzyczna, coś
spokojniejszego od utworów AC/DC – hałaśliwych kompozycji, które
zamiast potęgować napięcie tylko je obniżały. Za wyjątkiem
motywu brzmiącego podobnie do tego słyszalnego podczas sceny pod
prysznicem w „Psychozie”.
Z
„Maksymalnego przyspieszenia” przebija przede wszystkim swoista
lekkość tworzenia, może nie do końca niczym nieskrępowana
zabawa, bo nie obyło się bez interwencji cenzorów, ale na pewno
nienapuszone, pozbawione rażącej toporności podejście do
konwencji, akcentowane między innymi licznymi wstawkami komediowymi.
Co ważne nie przykrywają one pozostałych elementów, nie wypaczają
całości, nie wydają się być zbędnym, przedobrzonym dodatkiem
tylko przyjemnym dopełnieniem całości. Z tychże najwięcej frajdy
dostarcza młode małżeństwo, zwłaszcza cudaczna kobieta i
sprzedawca Biblii, którego udział moim zdaniem powinien być
większy - w epizodycznej rólce wystąpił również sam Stephen
King, w początkowej całkiem zabawnej sekwencji. Ale jak już
wspomniałam humor nie oddziałuje negatywnie na pozostałe składowe
tej produkcji, ze scenami utrzymanymi w stylistyce horroru włącznie.
Podczas moim zdaniem najbardziej klimatycznej sekwencji rowerowej
przeprawy chłopca przez małe miasteczko pełne trupów,
poprzedzonej pomysłowym atakiem maszyny z napojami na lokalną
dziecięcą drużynę baseballistów i ich trenera niemalże
całkowicie zrezygnowano z humorystycznych akcentów – niemalże,
bo ucieczka przed złośliwą kosiarką i wcześniejszy przejazd
samochodu z lodami wygrywającego kompletnie niepasującą do
makabrycznej scenerii wesołą melodyjkę mogą wywołać uśmiech na
ustach co poniektórych odbiorców. Inna mocno nastrojowa scenka
skupia się na podróżujących nowożeńcach, którzy natrafiają na
makabryczne znalezisko podczas jednego z postojów, przy czym akurat
ten ciąg wydarzeń scenarzysta okrasił sporą dawką humoru,
wypływającego z prześmiewczych osobowości tej dwójki, które o
dziwo nie łagodzą złowieszczej atmosfery oblepiającej wszystko
wokół, łącznie z ową cudaczną parą. Klimatycznych sekwencji
jest oczywiście więcej, ale moim zdaniem te dwie górują nad
pozostałymi, za sprawą największego nagromadzenia napięcia,
najjaskrawszego nakreślenia klimatu zagrożenia i niemalże
klaustrofobicznego wyobcowania. Zdecydowanie gorzej prezentują się
natomiast ujęcia gore – zapamiętałam tylko dwa, a
mianowicie zbliżenie na krwawiące czoło trenera baseballu i atak
noża elektrycznego na pracownicę stacji benzynowej, jej krwawiącą
rękę bez stosownych zbliżeń na poszarpaną skórę. Nie mogę
jednak powiedzieć, żeby nawet któraś z tychże wywarła na mnie
jakieś wrażenie. Żadna nie wywołała we mnie choćby odrobiny
niesmaku i wydaje mi się, że tak samo sprawa będzie się
przedstawiała w przypadku osób z rzadka sięgających po krwawe
horrory. Ich najprawdopodobniej również nie poruszy żadna z
zaprezentowanych scen okaleczeń i eliminacji ofiar bezwzględnych
maszyn. (Tak na marginesie wspomnę, że na planie doszło do
wypadku, na skutek którego odpowiedzialny za zdjęcia Armando
Nannuzzi stracił prawe oko za co pozwał Stephena Kinga ubiegając
się o odszkodowanie, ale spór ostatecznie rozstrzygnięto poza
sądem). Niemniej pomimo tych ewidentnych niedostatków w warstwie
gore, pomimo tej denerwującej wstrzemięźliwości twórców
efektów specjalnych film ogląda się nader dobrze – a
przynajmniej mnie w dużym stopniu satysfakcjonuje nieprzekombinowana
fabuła i nienapuszona forma, bo pewnie inaczej przyjmą ten obraz
osoby nastawiające się czy to na poważny ton, czy skomplikowaną,
odkrywczą, albo wręcz ambitną fabułę.
„Maksymalne
przyspieszenie” nie jest filmem pozbawionym wad – kilka z nich
już wymieniłam, ale muszę też wspomnieć o w mojej ocenie słabym
zakończeniu, za wyjątkiem zamieszczonej na końcu informacji o
Rosjanach, którą odczytuję, jako trafny komentarz do paranoi
Amerykanów na punkcie tychże, choć można to również
interpretować jako swoisty ukłon w stronę motywu strasznych Rosjan
dybiących na życie niewinnych Amerykanów, przewijającego się w
niektórych utworach science fiction. Ale w ogólnym rozrachunku w
mojej ocenie plusy przeważają nad minusami. Jak dla mnie to całkiem
zgrabna produkcja utrzymana w duchu kina grozy klasy B, a więc w
pierwszej kolejności skierowana do fanów tego typu produkcji. Tak,
myślę, że najwięcej sympatyków obraz Stephena Kinga znajdzie
właśnie w tym gronie, dlatego też swoją rekomendację na wszelki
wypadek ograniczę tylko do osób je zasilających.
Wbrew pozorom, to początkowy akapit opisujący krytykę z jaką spotkał się ten film był dla mnie bardzo zaczęcający! Być może z powodu, że bardzo lubię B-klasowe horrory i filmy sci-fi! Ogólnie rzecz ujmując myślę, że dałem się namówić na obejrzenie:)
OdpowiedzUsuń