Nastoletni
Michael ma w zwyczaju chodzić za swoim starszym bratem Jodym, który
wychowuje go po śmierci ich rodziców. Z zamiarem obserwowania brata
udaje się również na pogrzeb jednego z kolegów Jody'ego. Na
cmentarzu Michael dostrzega jakąś odzianą w czerń postać, a
niedługo potem widzi, jak przedsiębiorca pogrzebowy bez niczyjej
pomocy unosi trumnę ze zwłokami mężczyzny. Podczas kolejnej
wyprawy śladami Jody'ego nastolatek zostaje nagle zmuszony do
ucieczki przed jakimś agresywnym stworzeniem. Zaniepokojony tymi
osobliwymi wydarzeniami Mike próbuje przekonać swojego starszego
brata, że w miasteczku dzieje się coś złego, ale Jody
bagatelizuje te fantastyczne opowieści, uznając, że chłopiec ma
wybujałą wyobraźnię. Michael postanawia więc wybrać się do
stojącego na cmentarzu zakładu pogrzebowego, aby dowiedzieć się,
na czym tak naprawdę ono polega.
Urodzony
w Libii reżyser i scenarzysta Don Coscarelli spopularyzował swoje
nazwisko na przełomie lat 70-tych i 80-tych, za sprawą
niskobudżetowego horroru, w Polsce dystrybuowanego pod niezbyt
adekwatnym tytułem „Mordercze kuleczki” (tytuł oryginalny to
„Phantasm”). Nakręcił go jako dwudziestoparolatek mając do
dyspozycji ekstremalnie niski budżet opiewający na sumę trzystu
tysięcy dolarów, co uniemożliwiło mu skompletowanie w pełni
profesjonalnej ekipy – zatrudnił między innymi paru przyjaciół
i własną matkę, powieściopisarkę Kate Coscarelli, która
odpowiadała za kostiumy i makijaż. Zanim Don Coscarelli przystąpił
do kręcenia, jak się okazało swojego opus magnum, stworzył dwa
pełnometrażowe filmy: dramat „Jim, the World's Greatest” i
komediodramat „Kenny & Company”, które przeszły niemalże
niezauważone. Pozytywny odbiór jego trzeciego projektu,
„Morderczych kuleczek”, zachęcił go więc do kontynuowania
swojej przygody z horrorem. Był scenarzystą i reżyserem trzech
sequeli „Morderczych kuleczek” i współscenarzystą ich piątej
odsłony, „Phantasm: Ravager”, która miała swoją premierę w
2016 roku. W międzyczasie przeniósł na ekran powieść Davida
Wonga pt.„John ginie na końcu”, a wcześniej nakręcił między
innymi „Opowieść na górskiej trasie” wchodzącą w skład
głośnej antologii grozy „Mistrzowie horroru” oraz film
przygodowy pt. „Władca zwierząt”, który doczekał się dwóch
kontynuacji i opartego na tym pomyśle serialu, którym to w
dzieciństwie byłam wprost urzeczona.
Wychodzę
z założenia, że niskobudżetowe filmy są najlepszym weryfikatorem
zdolności reżyserów. Zdecydowanie łatwiej jest przenieść swoją
wizję na ekran kiedy dysponuje się pokaźną gotówką aniżeli
wówczas gdy dosłownie na wszystko brakuje pieniędzy. W tym drugim
przypadku trzeba wykazać się niemałą inwencją, ogromnymi
pokładami wyobraźni i niebagatelną zręcznością, jeśli
oczywiście chce się stworzyć naprawdę dobry film. To prawdziwe
wyzwanie, któremu w mojej ocenie sprostało wielu reżyserów
horrorów. A Don Coscarelli jest jednym z nich. „Trzysta tysięcy
dolarów? Naprawdę?” - wykrzyknęłam z niedowierzaniem już na
początku „Morderczych kuleczek” na widok oprawy wizualnej.
Przygotowałam się na jakiś półamatorski twór, a tymczasem
dostałam solidnie zrealizowany horror, który prawie wcale się nie
zestarzał. Gdybym nie znała szacowanego budżetu „Morderczych
kuleczek” byłabym przekonana, że oglądam film na realizację
którego przeznaczono kilka (jeśli nie kilkanaście) milionów
dolarów, bo od strony technicznej nie prezentuje się gorzej niż
wiele znanych mi horrorów z lat 70-tych i 80-tych nakręconych za
dużo większe pieniądze. Tym, co jako pierwsze rzuca się w oczy, a
właściwie to kompletnie rozkłada na łopatki jest niezwykle
wysmakowane operowanie barwami (za zdjęcia odpowiadał sam Don
Coscarelli)– oszałamiająca ponurość, nadawanie każdemu
kolorowi ogromnej, acz w żadnym razie nieprzesadnej posępności,
potęgowanej (moją ulubioną) jesienną porą roku i niebywale
nastrojową ścieżką dźwiękową skomponowaną przez Freda Myrowa
i Malcolma Seagrave'a, która jestem o tym przekonana jeszcze przez
jakiś czas będzie rozbrzmiewać w mojej głowie. Już te
nadmienione elementy tworzą iście hipnotyzujący klimat
niesamowitości, ale twórcy na tym nie poprzestają. Podsycają w
widzu poczucie wtapiania się w jakąś dziwaczną, zniekształconą
rzeczywistość, w której jak podejrzewamy nie obowiązują znane
nam prawa fizyki (witamy w Strefie Mroku) poprzez liczne ujęcia
dosłownie zduszone oniryzmem. Gęsto spowite lekko psychodeliczną
atmosferą, która wygląda tak, jakby przekroczyła granicę
oddzielającą jawę od snu, jakby jakimś sposobem przeniknęła do
świata przedstawionego z umysłu jakiegoś śpiącego osobnika,
który akurat zmaga się z koszmarem. To wrażenie potęguje pozorna
przypadkowość, na pierwszy rzut oka niezbyt spójna fabuła,
półpłynny ciąg wydarzeń, w centrum których tkwią nastoletni
Michael, wychowujący go starszy brat Jody i ich przyjaciel,
sprzedawca lodów Reggie (przekonująco wykreowani przez kolejno A.
Michaela Baldwina, Billa Thornbury'ego i Reggiego Bannistera).
Pierwsze partie scenariusza Dona Coscarelliego ogląda się w stanie
swoistego zawieszenia – w oczekiwaniu na uderzenie, ale zarazem w
kompletnym niezrozumieniu sensu tej opowieści. Taka tajemniczość w
rękach mniej uzdolnionego reżysera zapewne zaowocowałaby
doprowadzeniem wielu widzów do kresu cierpliwości, bo w końcu jak
długo można z zainteresowaniem oglądać coś, czego znaczenia nie
jest się w stanie pojąć? Otóż można, ale tylko wówczas, gdy
taka wizja jest prezentowana przez tak zdolną bestyjkę, jak Don
Coscarelli. Pierwsza wersja „Morderczych kuleczek” była dużo
dłuższa – Coscarelli i jego ekipa na planie „szli na żywioł”
często improwizując, rozbudowując fabułę o kolejne wątki bez
uprzedniego wprowadzania poprawek w scenariusz. Po skończeniu zdjęć
Coscarelli wyciął wiele sekwencji, uznając, że film jest
stanowczo za długi, co moim zdaniem mogło przyczynić się do
wytworzenia tak dużej zagadkowości, z jaką zderzamy się w
pierwszych partiach „Morderczych kuleczek” i oczywiście
wspomnianej wyżej pozornej przypadkowości. Tylko pozornej, bo jak
można się tego spodziewać z czasem scenariusz nabierze
klarowności. Na pierwszy rzut oka niepowiązane ze sobą incydenty
zaczną łączyć się w spójną całość tym samym stopniowo
rozwiewając tę początkowo nieprzeniknioną aurę złowrogiej
tajemnicy w sposób, który paradoksalnie zamiast obniżać wzmagał
ciekawość.
Obróbka,
jakiej Don Coscarelli poddał pierwszą wersję „Morderczych
kuleczek” bez wątpienia została przeprowadzona bardzo starannie –
to znaczy moim zdaniem nie odbywało się to bez przeprowadzania
dokładnych kalkulacji, reżyser nie podszedł do tego zadania
spontanicznie, bez pomyślunku, a co za tym idzie ze szkodą dla
logiki. Nie, moim zdaniem dokładnie wszystko przemyślał, choć
mając za sobą jedynie pierwsze partie jego opus magnum można
odnieść zgoła inne wrażenie. Żeby dokładnie zobrazować
zagadkowy wymiar tej części scenariusza wystarczy przybliżyć
zróżnicowany charakter domniemanego zagrożenia. W prologu widzimy
jasnowłosą kobietę, która w trakcie stosunku seksualnego na
cmentarzu zabija swojego partnera (wtedy nie wiadomo dlaczego). Potem
przechodzimy do jego pogrzebu i ukrywającego się przed resztą
żałobników nastoletniego Michaela obserwującego swojego brata
uczestniczącego w tym obrządku. Chłopiec w pewnym momencie
dostrzega jakąś postać odzianą w czerń wbiegającą za jeden z
nagrobków, a niedługo potem jego oczom ukazuje się dowód ogromnej
siły przedsiębiorcy pogrzebowego. Po zapadnięciu zmroku na tym
samym cmentarzu chłopiec staje oko w oko z jakąś bestią czającą
się w krzakach, której nie jesteśmy w stanie zobaczyć w całej
jej zapewne potwornej okazałości przez spowijające ją
nieprzeniknione ciemności. A jakiś czas później nastolatek
zostaje zaatakowany w garażu przez istoty, których z racji swojego
aktualnego położenia nie widzi, my zresztą też nie. Tylko jedno
wydaje się w tym wszystkim pewne, a mianowicie to, że zagrożenie
wypływa bezpośrednio z domu pogrzebowego stojącego na wspominanym
już cmentarzu, że nosicielem tego niedookreślonego zła jest
właściciel tej nieruchomości, The Tall Man, w którego wcielił
się dokonały w każdym calu, odpowiednio demoniczny, wydobywający
z tej postaci maksimum nieokiełznanej upiorności Angus Scrimm. Jak
można się tego spodziewać Michael wkrótce w pojedynkę wypuści
się do tego jakże złowieszczo się prezentującego budynku, gdzie
przyjdzie mu skonfrontować się z kolejnymi dziwami, w tym morderczą
kuleczką i odciętym od reszty ciała, acz nadal żywym paluchem
broczącym gęstą, żółtą substancją, którego Michael
przezornie zabiera ze sobą (chcąc pokazać ją swojemu bratu, jako
dowód na poparcie swoich dziwacznych historii). Wcześniej jednak
zostaniemy uraczeni mocno trzymającą w napięciu wędrówką po
ponurych pomieszczeniach, dostarczającą tak silnych emocji głównie
dzięki wyjątkowemu wyczuciu dramaturgii – dzięki świadomości
twórców, że pośpiech nie sprzyja budowaniu napięcia, że kluczem
do sukcesu są powolne najazdy kamer na całe otoczenie danej postaci
znajdującej się w feralnym położeniu i idealnie obliczone w
czasie zestawienie klimatycznych dźwięków z wcześniejszą
przygniatającą ciszą. Nie jest to oczywiście jedyna sekwencja, w
której twórcy „Morderczych kuleczek” popisali się godnym
pozazdroszczenia wyczuciem klimatu i napięcia. Jest ich zdecydowanie
więcej, ale ze wszystkich tego typu scen właśnie ta najsilniej
utkwiła mi w pamięci. Wcześniej wspomniałam, że polski tytuł
omawianego filmu ma niewiele wspólnego z jego fabułą i tak jest w
istocie, bo śmiercionośna kuleczka (tak, w liczbie pojedynczej, nie
mnogiej) pojawia się jedynie w dwóch scenach (po raz pierwszy jako
sprawca jednego z najbardziej oryginalnych mordów, jakie dotychczas
widziałam na ekranie) i tak na dobrą sprawą nie odgrywa zasadniczej roli w filmie. Na koniec muszę jeszcze wspomnieć o
zakończeniu – pochwalić Dona Coscarelli za jakże intrygujące
dopełnienie całości i jeśli spojrzeć na to pod odpowiednim kątem
pomysłowe, niewydumane zabawienie się kosztem widza i to w sumie
dwukrotne.
Don
Coscarelli zdradził, że inspirację czerpał ze swojego snu,
kultowej powieści Raya Bradbury'ego pt. „Jakiś potwór tu nadchodzi”, „Odgłosów” Dario Argento i „Najeźdźców z
Marsa” Williama Camerona Menziesa. Tego ostatniego filmu nie
widziałam (znam tylko remake), ale jeśli chodzi o dwie pierwszej
pozycje to istotnie dostrzegłam w „Morderczych kuleczkach” ich
echa – wplecione w całość w sposób, który w żadnym wypadku
nie sprawia wrażenia topornego, parodystycznego, bzdurnego, ani nic
w ten deseń. Widać w tym raczej niski, pełen szacunku ukłon w
stronę tych dzieł, uatrakcyjniający jeszcze liczniejsze produkty wywodzące się z własnych wyobrażeń. Jakże pomysłowe i w większości realistycznie
zrealizowane wizje Dona Coscarelliego. Nominowane do Saturna
„Mordercze kuleczki” mają status filmu kultowego i cieszą się
dużym uznaniem wielu fanów gatunku, co powinno stanowić
wystarczającą rekomendację dla każdego wielbiciela horrorów,
który jeszcze tej produkcji nie obejrzał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz