Stronki na blogu

piątek, 30 czerwca 2017

„Mordercze kuleczki” (1979)

Nastoletni Michael ma w zwyczaju chodzić za swoim starszym bratem Jodym, który wychowuje go po śmierci ich rodziców. Z zamiarem obserwowania brata udaje się również na pogrzeb jednego z kolegów Jody'ego. Na cmentarzu Michael dostrzega jakąś odzianą w czerń postać, a niedługo potem widzi, jak przedsiębiorca pogrzebowy bez niczyjej pomocy unosi trumnę ze zwłokami mężczyzny. Podczas kolejnej wyprawy śladami Jody'ego nastolatek zostaje nagle zmuszony do ucieczki przed jakimś agresywnym stworzeniem. Zaniepokojony tymi osobliwymi wydarzeniami Mike próbuje przekonać swojego starszego brata, że w miasteczku dzieje się coś złego, ale Jody bagatelizuje te fantastyczne opowieści, uznając, że chłopiec ma wybujałą wyobraźnię. Michael postanawia więc wybrać się do stojącego na cmentarzu zakładu pogrzebowego, aby dowiedzieć się, na czym tak naprawdę ono polega.

Urodzony w Libii reżyser i scenarzysta Don Coscarelli spopularyzował swoje nazwisko na przełomie lat 70-tych i 80-tych, za sprawą niskobudżetowego horroru, w Polsce dystrybuowanego pod niezbyt adekwatnym tytułem „Mordercze kuleczki” (tytuł oryginalny to „Phantasm”). Nakręcił go jako dwudziestoparolatek mając do dyspozycji ekstremalnie niski budżet opiewający na sumę trzystu tysięcy dolarów, co uniemożliwiło mu skompletowanie w pełni profesjonalnej ekipy – zatrudnił między innymi paru przyjaciół i własną matkę, powieściopisarkę Kate Coscarelli, która odpowiadała za kostiumy i makijaż. Zanim Don Coscarelli przystąpił do kręcenia, jak się okazało swojego opus magnum, stworzył dwa pełnometrażowe filmy: dramat „Jim, the World's Greatest” i komediodramat „Kenny & Company”, które przeszły niemalże niezauważone. Pozytywny odbiór jego trzeciego projektu, „Morderczych kuleczek”, zachęcił go więc do kontynuowania swojej przygody z horrorem. Był scenarzystą i reżyserem trzech sequeli „Morderczych kuleczek” i współscenarzystą ich piątej odsłony, „Phantasm: Ravager”, która miała swoją premierę w 2016 roku. W międzyczasie przeniósł na ekran powieść Davida Wonga pt.„John ginie na końcu”, a wcześniej nakręcił między innymi „Opowieść na górskiej trasie” wchodzącą w skład głośnej antologii grozy „Mistrzowie horroru” oraz film przygodowy pt. „Władca zwierząt”, który doczekał się dwóch kontynuacji i opartego na tym pomyśle serialu, którym to w dzieciństwie byłam wprost urzeczona.

Wychodzę z założenia, że niskobudżetowe filmy są najlepszym weryfikatorem zdolności reżyserów. Zdecydowanie łatwiej jest przenieść swoją wizję na ekran kiedy dysponuje się pokaźną gotówką aniżeli wówczas gdy dosłownie na wszystko brakuje pieniędzy. W tym drugim przypadku trzeba wykazać się niemałą inwencją, ogromnymi pokładami wyobraźni i niebagatelną zręcznością, jeśli oczywiście chce się stworzyć naprawdę dobry film. To prawdziwe wyzwanie, któremu w mojej ocenie sprostało wielu reżyserów horrorów. A Don Coscarelli jest jednym z nich. „Trzysta tysięcy dolarów? Naprawdę?” - wykrzyknęłam z niedowierzaniem już na początku „Morderczych kuleczek” na widok oprawy wizualnej. Przygotowałam się na jakiś półamatorski twór, a tymczasem dostałam solidnie zrealizowany horror, który prawie wcale się nie zestarzał. Gdybym nie znała szacowanego budżetu „Morderczych kuleczek” byłabym przekonana, że oglądam film na realizację którego przeznaczono kilka (jeśli nie kilkanaście) milionów dolarów, bo od strony technicznej nie prezentuje się gorzej niż wiele znanych mi horrorów z lat 70-tych i 80-tych nakręconych za dużo większe pieniądze. Tym, co jako pierwsze rzuca się w oczy, a właściwie to kompletnie rozkłada na łopatki jest niezwykle wysmakowane operowanie barwami (za zdjęcia odpowiadał sam Don Coscarelli)– oszałamiająca ponurość, nadawanie każdemu kolorowi ogromnej, acz w żadnym razie nieprzesadnej posępności, potęgowanej (moją ulubioną) jesienną porą roku i niebywale nastrojową ścieżką dźwiękową skomponowaną przez Freda Myrowa i Malcolma Seagrave'a, która jestem o tym przekonana jeszcze przez jakiś czas będzie rozbrzmiewać w mojej głowie. Już te nadmienione elementy tworzą iście hipnotyzujący klimat niesamowitości, ale twórcy na tym nie poprzestają. Podsycają w widzu poczucie wtapiania się w jakąś dziwaczną, zniekształconą rzeczywistość, w której jak podejrzewamy nie obowiązują znane nam prawa fizyki (witamy w Strefie Mroku) poprzez liczne ujęcia dosłownie zduszone oniryzmem. Gęsto spowite lekko psychodeliczną atmosferą, która wygląda tak, jakby przekroczyła granicę oddzielającą jawę od snu, jakby jakimś sposobem przeniknęła do świata przedstawionego z umysłu jakiegoś śpiącego osobnika, który akurat zmaga się z koszmarem. To wrażenie potęguje pozorna przypadkowość, na pierwszy rzut oka niezbyt spójna fabuła, półpłynny ciąg wydarzeń, w centrum których tkwią nastoletni Michael, wychowujący go starszy brat Jody i ich przyjaciel, sprzedawca lodów Reggie (przekonująco wykreowani przez kolejno A. Michaela Baldwina, Billa Thornbury'ego i Reggiego Bannistera). Pierwsze partie scenariusza Dona Coscarelliego ogląda się w stanie swoistego zawieszenia – w oczekiwaniu na uderzenie, ale zarazem w kompletnym niezrozumieniu sensu tej opowieści. Taka tajemniczość w rękach mniej uzdolnionego reżysera zapewne zaowocowałaby doprowadzeniem wielu widzów do kresu cierpliwości, bo w końcu jak długo można z zainteresowaniem oglądać coś, czego znaczenia nie jest się w stanie pojąć? Otóż można, ale tylko wówczas, gdy taka wizja jest prezentowana przez tak zdolną bestyjkę, jak Don Coscarelli. Pierwsza wersja „Morderczych kuleczek” była dużo dłuższa – Coscarelli i jego ekipa na planie „szli na żywioł” często improwizując, rozbudowując fabułę o kolejne wątki bez uprzedniego wprowadzania poprawek w scenariusz. Po skończeniu zdjęć Coscarelli wyciął wiele sekwencji, uznając, że film jest stanowczo za długi, co moim zdaniem mogło przyczynić się do wytworzenia tak dużej zagadkowości, z jaką zderzamy się w pierwszych partiach „Morderczych kuleczek” i oczywiście wspomnianej wyżej pozornej przypadkowości. Tylko pozornej, bo jak można się tego spodziewać z czasem scenariusz nabierze klarowności. Na pierwszy rzut oka niepowiązane ze sobą incydenty zaczną łączyć się w spójną całość tym samym stopniowo rozwiewając tę początkowo nieprzeniknioną aurę złowrogiej tajemnicy w sposób, który paradoksalnie zamiast obniżać wzmagał ciekawość.

Obróbka, jakiej Don Coscarelli poddał pierwszą wersję „Morderczych kuleczek” bez wątpienia została przeprowadzona bardzo starannie – to znaczy moim zdaniem nie odbywało się to bez przeprowadzania dokładnych kalkulacji, reżyser nie podszedł do tego zadania spontanicznie, bez pomyślunku, a co za tym idzie ze szkodą dla logiki. Nie, moim zdaniem dokładnie wszystko przemyślał, choć mając za sobą jedynie pierwsze partie jego opus magnum można odnieść zgoła inne wrażenie. Żeby dokładnie zobrazować zagadkowy wymiar tej części scenariusza wystarczy przybliżyć zróżnicowany charakter domniemanego zagrożenia. W prologu widzimy jasnowłosą kobietę, która w trakcie stosunku seksualnego na cmentarzu zabija swojego partnera (wtedy nie wiadomo dlaczego). Potem przechodzimy do jego pogrzebu i ukrywającego się przed resztą żałobników nastoletniego Michaela obserwującego swojego brata uczestniczącego w tym obrządku. Chłopiec w pewnym momencie dostrzega jakąś postać odzianą w czerń wbiegającą za jeden z nagrobków, a niedługo potem jego oczom ukazuje się dowód ogromnej siły przedsiębiorcy pogrzebowego. Po zapadnięciu zmroku na tym samym cmentarzu chłopiec staje oko w oko z jakąś bestią czającą się w krzakach, której nie jesteśmy w stanie zobaczyć w całej jej zapewne potwornej okazałości przez spowijające ją nieprzeniknione ciemności. A jakiś czas później nastolatek zostaje zaatakowany w garażu przez istoty, których z racji swojego aktualnego położenia nie widzi, my zresztą też nie. Tylko jedno wydaje się w tym wszystkim pewne, a mianowicie to, że zagrożenie wypływa bezpośrednio z domu pogrzebowego stojącego na wspominanym już cmentarzu, że nosicielem tego niedookreślonego zła jest właściciel tej nieruchomości, The Tall Man, w którego wcielił się dokonały w każdym calu, odpowiednio demoniczny, wydobywający z tej postaci maksimum nieokiełznanej upiorności Angus Scrimm. Jak można się tego spodziewać Michael wkrótce w pojedynkę wypuści się do tego jakże złowieszczo się prezentującego budynku, gdzie przyjdzie mu skonfrontować się z kolejnymi dziwami, w tym morderczą kuleczką i odciętym od reszty ciała, acz nadal żywym paluchem broczącym gęstą, żółtą substancją, którego Michael przezornie zabiera ze sobą (chcąc pokazać ją swojemu bratu, jako dowód na poparcie swoich dziwacznych historii). Wcześniej jednak zostaniemy uraczeni mocno trzymającą w napięciu wędrówką po ponurych pomieszczeniach, dostarczającą tak silnych emocji głównie dzięki wyjątkowemu wyczuciu dramaturgii – dzięki świadomości twórców, że pośpiech nie sprzyja budowaniu napięcia, że kluczem do sukcesu są powolne najazdy kamer na całe otoczenie danej postaci znajdującej się w feralnym położeniu i idealnie obliczone w czasie zestawienie klimatycznych dźwięków z wcześniejszą przygniatającą ciszą. Nie jest to oczywiście jedyna sekwencja, w której twórcy „Morderczych kuleczek” popisali się godnym pozazdroszczenia wyczuciem klimatu i napięcia. Jest ich zdecydowanie więcej, ale ze wszystkich tego typu scen właśnie ta najsilniej utkwiła mi w pamięci. Wcześniej wspomniałam, że polski tytuł omawianego filmu ma niewiele wspólnego z jego fabułą i tak jest w istocie, bo śmiercionośna kuleczka (tak, w liczbie pojedynczej, nie mnogiej) pojawia się jedynie w dwóch scenach (po raz pierwszy jako sprawca jednego z najbardziej oryginalnych mordów, jakie dotychczas widziałam na ekranie) i tak na dobrą sprawą nie odgrywa zasadniczej roli w filmie. Na koniec muszę jeszcze wspomnieć o zakończeniu – pochwalić Dona Coscarelli za jakże intrygujące dopełnienie całości i jeśli spojrzeć na to pod odpowiednim kątem pomysłowe, niewydumane zabawienie się kosztem widza i to w sumie dwukrotne.

Don Coscarelli zdradził, że inspirację czerpał ze swojego snu, kultowej powieści Raya Bradbury'ego pt. „Jakiś potwór tu nadchodzi”, „Odgłosów” Dario Argento i „Najeźdźców z Marsa” Williama Camerona Menziesa. Tego ostatniego filmu nie widziałam (znam tylko remake), ale jeśli chodzi o dwie pierwszej pozycje to istotnie dostrzegłam w „Morderczych kuleczkach” ich echa – wplecione w całość w sposób, który w żadnym wypadku nie sprawia wrażenia topornego, parodystycznego, bzdurnego, ani nic w ten deseń. Widać w tym raczej niski, pełen szacunku ukłon w stronę tych dzieł, uatrakcyjniający jeszcze liczniejsze produkty wywodzące się z własnych wyobrażeń. Jakże pomysłowe i w większości realistycznie zrealizowane wizje Dona Coscarelliego. Nominowane do Saturna „Mordercze kuleczki” mają status filmu kultowego i cieszą się dużym uznaniem wielu fanów gatunku, co powinno stanowić wystarczającą rekomendację dla każdego wielbiciela horrorów, który jeszcze tej produkcji nie obejrzał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz