Lata
50-te XX wieku. Mały chłopiec świadkuje tragicznemu w skutkach
wypadkowi w trakcie podjętej przez lekarza próby ratowania życia
jego starszego brata.
Lata
90-te XX wieku. Doktor Theresa McCann jest zaniepokojona
działalnością doktora Steina prowadzoną na terenie szpitala, w
którym oboje pracują. Za zgodą ordynatora jej kolega po fachu
przeprowadza na wybranych pacjentach, w mniemaniu McCann, wielce
ryzykowne zabiegi, ale starania kobiety w kierunku ukrócenia tej
praktyki nie przynoszą skutku. Kiedy jedna z pacjentek doktora
Steina umiera McCann zostaje zawieszona w obowiązkach za uprzednie
skierowanie pacjentki na dializę, która to mogła przyczynić się
do jej śmierci. Pragnąca oczyścić swoją osobę z wszelkich
podejrzeń McCann zwraca się o pomoc do studenta medycyny Benjamina
Hendricksa, posiadającego dużą wiedzę na temat chorób krwi.
Wkrótce okazuje się, że na terenie szpitala grasuje niebezpieczny
osobnik, którego nazwisko jest dobrze znane personelowi placówki.
Amerykańsko-brytyjsko-niemiecki
horror klasy B w reżyserii Carla Schenkela, nieżyjącego już
twórcy, w filmografii którego dominują filmy telewizyjne. Jednakże
jedną z bardziej znanych produkcji tego reżysera jest (w mojej
ocenie całkiem przyzwoity) thriller pt. „Mordercza rozgrywka” z
między innymi Christopherem Lambertem, Diane Lane, Tomem Skerrittem
i Danielem Baldwinem. „Dotyk śmierci” (nie mylić z horrorem
Lucio Fulciego z 1988 roku) to moje drugie spotkanie z twórczością
Carla Schenkela - dużo mniej satysfakcjonujące, ale mimo wszystko
kompletną stratą czasu bym go nie nazwała.
Jak
już wspomniałam „Dotyk śmierci” zasila szerokie grono
B-klasowych horrorów, chociaż budżet przeznaczony na jego
realizację i dystrybucję do najniższych nie należy. Szacuje się
bowiem, że przeznaczono na ten twór dziesięć milionów dolarów
kanadyjskich, czyli całkiem sporo, jak na obraz utrzymany w takiej
stylistyce. Bo tak na dobrą sprawę „Dotyk śmierci” upodabnia
się do niezliczonych nakręconych niskim kosztem, niewymagających
myślenia, a dla niektórych pewnie odprężających horrorów, w
których nie widać wygórowanych ambicji twórców. Już raczej
nastawienie na pospolitą rozrywkę, ukierunkowaną na sympatyków
filmowych rąbanek. Wprawne oko długoletniego wielbiciela kina grozy
klasy B zapewne od razu zauważy, że zdjęcia nie charakteryzują
się rażącym niechlujstwem, że z warstwy technicznej przebija jako
taka staranność. Nie aż taka, żeby wyzbyć się poczucia
obcowania z B-klasowcem, ale wziąwszy pod uwagę, że w tej grupie
nie brak tworów przynajmniej ocierających się o coś na kształt
półamatorki muszę przyznać, że „Dotyk śmierci” może się
pochwalić całkiem sprawną realizacją. Ale na pewno nie idealną,
bo brakuje tutaj chociażby wyczucia dramaturgii. Powolnego
przeprowadzania widza przez sekwencje bazujące na wzmożonym
napięciu, przez scenki poprzedzające konfrontacje protagonistów z
czarnym charakterem i odkrywanie ciał osób, które padły jego
ofiarami. Scenariusz autorstwa Patricka Cirillo bazuje na konwencji
slashera. Klimat filmu (w jakimś stopniu) i po części jego tematyka przywodzą
na myśl przede wszystkim powstałe w latach 90-tych takie horrory
klasy B, jak „Dentysta” i jego sequel oraz „Dr Chichot”, aczkolwiek moim
zdaniem te dwie produkcje prezentują się lepiej od omawianego
przedsięwzięcia Carla Schenkela. W „Dotyku śmierci” również
mamy do czynienia z oprawcą wywodzącym się ze środowiska
lekarskiego. Konstrukcja pierwszych partii filmu wskazuje na dążenie
scenarzysty do ukrycia przed widzem jego tożsamości – wygląda to
tak, jakby Cirillo chciał zdezorientować oglądającego, zmusić go
do wypatrywania głównego podejrzanego wśród personelu pewnego
szpitala, starając się równocześnie spychać go na niewłaściwe
ścieżki. Inteligentny student medycyny, Benjamin Hendricks
(zadowalająca kreacja Jamesa Remara), który podczas obchodu
prowadzonego przez główną bohaterkę, doktor Theresę McCann (w
tej roli całkowicie przekonująca Isabel Glasser), wykazuje się
sporą arogancją, przez co poniektórych widzów może być
traktowany w charakterze podejrzanego. Podobnie doktor Stein
(znakomity Malcolm McDowell), którego działalność bardzo niepokoi
jego koleżankę po fachu. Scenarzysta sugeruje nam, że mamy tutaj
do czynienia z klasycznym burzycielem, osobnikiem do tego stopnia
zafiksowanym na punkcie swoich badań, że mogącym stanowić poważne
zagrożenie dla życia niektórych pacjentów. Innymi słowy szalonym
naukowcem, który wychodzi z założenia, że cel uświęca środki,
że dla dobra ogółu warto poświęcić kilka jednostek, co
długoletnim wielbicielom gatunku powinno przywieść na myśl przede
wszystkim niektóre horrory science fiction, z których to
scenarzysta być może w pewnym ograniczonym zakresie czerpał
inspirację. Po części, bo mimo że „Dotyk śmierci” posiada
elementy nasuwające skojarzenia z niektórymi horrorami science
fiction to tak naprawdę nie wchodzi w poczet tychże. Omawiany film
Carla Schenkela jest slasherem, umiarkowanie krwawą rąbanką,
której fabułę nie wiedzieć czemu rozpisano w sposób, który
sukcesywnie obniża zainteresowanie widza. Początkowe partie „Dotyku
śmierci” każą nam sądzić, że celem twórców jest podsycanie
ciekawości poprzez skrzętne ukrywanie tożsamość oprawcy, że
przez dłuższy czas będą prowadzić z nim swego rodzaju grę,
zwodzić go różnego rodzaju mylnymi tropami, napawać licznymi
wątpliwościami poprzez wszelkiej maści niejednoznaczne sugestie.
Ale szybko okazuje się, że nie taki był zamiar twórców, że
wcale nie zależało im na długim utrzymywaniu widzów w niepewności
odnośnie tożsamości sprawcy i kierującego nim motywu. Innymi
słowy tajemniczy wstęp miał być zwykłą zmyłką, a jego całkiem
interesujący przebieg sprawił, że z dużym rozczarowaniem
przyjęłam kolejne oddarte z wszelkiej zagadkowości partie filmu.
Nie
zdradzę kto jest mordercą, bo chociaż scenarzysta wyjawia to
stosunkowo szybko to wcale nie zmienia faktu, że początkowe sceny
„Dotyku śmierci” zmuszają odbiorcę do samodzielnych poszukiwań
najbardziej prawdopodobnego materiału na czarny charakter. Powiem
tylko, że tożsamość oprawcy okazuje się mocno rozczarowująca,
nie jest w stanie wprawić widza w osłupienie z tego prostego
powodu, UWAGA SPOILER że mordercą okazuje się być osoba, o
której wcześniej nawet nie wspominano, z której istnienia
dotychczas nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy KONIEC SPOILERA.
Samo pozbawienie go aury tajemniczości nie byłoby takie złe, gdyby
pozytywnym postaciom nie pozwolono tak szybko rozwikłać tajemnicy
śmierci jednej z pacjentek doktora Steina. Więcej: wolałabym, żeby
szalony naukowiec pozbawił życia więcej ludzi zanim ktokolwiek
(oprócz widza, choć oczywiście byłabym jeszcze bardziej kontenta,
gdyby jego też utrzymywano w niepewności) zdałby sobie sprawę z
jego obecności i żeby najwięcej podejrzeń spadało na główną
bohaterkę, doktor Theresę McCann. Patrick Cirillo, owszem,
zapoczątkował ten proces – chociaż lepiej by zrobił, gdyby
pokazał widzom samo martwe ciało pierwszej z ofiar grasującego w
szpitalu mordercy, bo obrazując cały przebieg morderstwa dużo
powiedział nam o jego sprawcy, pomimo przysłonięcia połowy jego
twarzy maską chirurgiczną. Ale przynajmniej pozytywni bohaterowie
nie zdawali sobie jeszcze wówczas sprawy z jego obecności, a i
odpowiedzialność za ten jak na początku domniemywano nieszczęśliwy
wypadek spadła na doktor McCann. Zamiast jednak pociągnąć ten
wątek scenarzysta czym prędzej przechodzi do zdekonspirowania
napastnika, nie omieszkając przy okazji dokładnie objaśnić nam
powodów jego zbrodniczego postępowania. Które swoją drogą do
zdumiewających nie należą, z mojego puntu widzenia nie stanowią
nawet smacznego dodatku do sylwetki mordercy – wolałabym wręcz,
żeby z niego zrezygnowano, bo choć nie odebrałam tego motywu w
kategoriach bzdurnego udziwniania to już reperkusje tego wątku z
czasem zaczęły mnie męczyć. Wyglądało to mniej więcej tak:
morderca zostaje unieszkodliwiony tylko po to, żeby za chwilę
wrócić i nadal siać terror w szpitalu – cela mu niestraszna, bo
potrafi szybko się z niej wydostać, różnego rodzaju obrażenia
również nie stanowią dla niego żadnej przeszkody, co notabene
wiąże się z motywem jego okrutnego postępowania. Może i nie
nudziłabym się tak bardzo obserwując wspomniane dzieje oprawcy,
gdyby twócy potrafili wykrzesać z tego więcej napięcia, gdyby
więcej niż jedna sekwencja (nocna akcja z pyskatą, nieufnie
nastawioną do lekarzy pacjentką, która moim zdaniem jest
najbarwniejszą postacią pojawiającą się w filmie, szkoda tylko,
że powierzono jej tak małą rólkę) została poprowadzona z
zachowaniem zadowalającego stopnia dramaturgii. No, ale przynajmniej
dostałam kilka całkiem realistycznie zrealizowanych scen mordów i
zbliżeń na różnego rodzaju okaleczenia – miażdżenie dłoni
szufladą, wkładanie długiej igły do nosa, zaszywanie ust, widok
pękających żył i skóry oraz zdegenerowanej twarz jednej z ofiar.
I dobre zakończenie, to znaczy o tyle, o ile. Wypada całkiem
udanie, jeśli ją zderzyć z sekwencją poprzedzającą scenkę
zamykającą tę opowieść – bo już się bałam, że na tej
pierwszej twórcy poprzestaną...
„Dotyk
śmierci” Carla Schenkela to w sumie taki średniaczek – horror
klasy B, który może się pochwalić kilkoma superlatywami, przy
czym nie są one takiej rangi, żeby wbijać w fotele wieloletnich
fanów gatunku. Ma też minusy, w tym na tyle poważne, że nie
zdziwiłabym się, gdyby nawet najbardziej zaprawieni w tego typu
rąbankach widzowie musieli w paru miejscach toczyć boje z
ogarniającą ich sennością. Ja musiałam, ale w ogólnym
rozrachunku nie cierpiałam, aż tak bardzo, żeby odżegnywać od
seansu sympatyków slasherów. Obejrzeć można, choć nie
trzeba, bo niewątpliwie nie jest to tego typu pozycja, którą
powinien obejrzeć każdy szanujący się miłośnik horrorów. Ot,
kolejny zwyklak, obraz jakich wiele, o którym zapewne szybko
zapomnę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz