Recenzja
przedpremierowa
Podczas
prac budowlanych zostaje odnaleziony szkielet kobiety, spoczywający
w szafce umieszczonej kilka metrów pod ziemią. Komisarz William
Wisting i jego zespół szybko dowiadują się, że ofiara nazywała
się Felicia Natholm i zaginęła przed blisko dwudziestoma pięcioma
laty. Za parę dni sprawa się przedawni, śledczy muszą więc
działać szybko, aby morderca młodej kobiety mógł zostać
postawiony przed sądem. Niedługo po odnalezieniu szkieletu Felicii,
Wisting dostaje zgłoszenie o zaginięciu innej młodej kobiety,
Andrei Amalie Lund. Komisarz bierze pod uwagę możliwość, że obie
te sprawy są ze sobą połączone. Jego przełożona powątpiewa w
takie założenie, wymagając od Wistinga i jego zespołu
potraktowania priorytetowo niedawnego zaginięcia Lund. Komisarz
policji z gminy Larvik stara się jednak równocześnie zgłębić tajniki
sprawy sprzed dwudziestu pięciu laty. Dowiedzieć się dlaczego
samotną matkę spotkał tak okrutny los i przede wszystkim kto
ponosi winę za jej morderstwo.
„Felicia
zaginęła” to druga, po „Kluczowym świadku”, powieść o
Williamie Wistingu, fikcyjnym komisarzu policji, dowodzącym Wydziałem
Śledczym w Larvik, pióra norweskiego pisarza Jorna Liera Horsta.
Premierowe wydanie ukazało się w 2005 roku, spotykając się z
ciepłym przyjęciem miłośników kryminałów – zbierając
jeszcze więcej pozytywnych recenzji niż jego debiutanckie dziełko,
oparty na faktach „Kluczowy świadek”. W Polsce jak dotąd
ukazało się osiem (wliczając omawianą) powieści o Williamie
Wistingu, głównie tych późniejszych tomów wchodzących w skład
rzeczonej serii, ale wydawnictwo Smak Słowa w 2017 roku „cofnęło
się do początków”. Po pierwszej części, przyszła pora na
drugą, omawianą „Felicia zaginęła”, a jeszcze na ten rok
zapowiedziano odsłonę trzecią, która jeśli wierzyć zapowiedziom
będzie rozpowszechniana pod tytułem „Gdy sztorm nadchodzi”.
Pierwsza
część kryminalnej literackiej serii o komisarzu Williamie Wistingu
mogła wyrobić w jej odbiorcach (jak się z czasem okazało błędne)
przekonanie, że Jorn Lier Horst nie potrafi, albo nie chce tworzyć
zawiłych intryg, optując raczej za nazwijmy ją „starą szkołą
kryminału”. Mając w pamięci późniejsze tomy wchodzące w skład
tego poczytnego cyklu wiedziałam, że „Kluczowy świadek” nie
unaocznił tkwiącego w Horście zamiłowania do komplikacji.
Wiedziałam wówczas że jest on zdolny do kreślenia piętrowych
dochodzeń, nie wiedziałam tylko kiedy nastąpi przeskok w bardziej
rozbudowane śledztwo. Jak się okazało bardzo szybko, bo
opublikowana rok po „Kluczowym świadku” druga odsłona serii o
Williamie Wistingu zaoferowała mi dużo bardziej skomplikowaną
intrygę kryminalną, choć nie bardziej niż w przypadku kilku
późniejszych tomów („Psy gończe” w moim osobistym rankingu
nadal na szczycie). W „Felicia zaginęła” Jorn Lier Horst
zdecydował się na dobrze znany wielbicielom kryminałów,
niezmiennie frapujący zabieg rozgałęzienia śledztwa, tj.
zawiązania kilku wątków, które z czasem mogą połączyć się w
jedną całość, ale wcale nie muszą. Fani kryminałów w takich
wypadkach na ogół starają się odnaleźć jakieś punktu wspólne,
niejako mimowolnie przyjmując za pewnik to, że wszystkie pozornie
niezwiązane ze sobą sprawy są ze sobą ściśle powiązane. Horst
nie stara się przed dłuższy czas ukrywać wszystkich punktów
wspólnych przed czytelnikiem, kilka stosunkowo szybko przed nim
obnażając w formie powiązań pomiędzy ofiarami. Ale nie
zdradzając, czy każda z trzech poszkodowanych osób padła ofiarą
tego samego sprawcy. Jeśli przyjmiemy, że tak być musiało to
szybko zderzymy się z metaforycznym murem, w postaci zapytania o
motyw. Bo w tym przypadku znalezienie odpowiedzi na pytanie
„dlaczego?” będzie nastręczało czytelnikowi największych
trudności – większych nawet niż przeniknięcie tożsamości
sprawcy. Choć z drugiej strony to ostatnie przez wielu odbiorców
„Felicia zaginęła” może nie zostać rozpracowane w całości,
co wnioskuję w oparciu o zasadność moich własnych domysłów,
które okazały się jedynie w części pokrywać ze stanem
faktycznym. A więc zarzucić omawianej lekturze maksymalnej
przewidywalności w żadnym wypadku nie mogę i nie tylko z powodu
kilku niespodzianek wrzuconych przez Horsta w końcowe partie
powieści. W toku śledztwa wychodzi bowiem na jaw tyle
zdumiewających faktów, że grzechem byłoby ocenianie elementu
zaskoczenia jedynie przez pryzmat końcówki. Ilekroć miałam
poczucie zbliżania się do jakieś ważkiej informacji, która
najprawdopodobniej pchnie śledztwo prowadzone przez komisarza
Williama Wistinga do przodu, Horst ni z tego, ni z owego przechodził
do konfrontacji z tropem, którego charakter chwilę wcześniej
starałam się rozpracować. Po czym bez zbędnej zwłoki dawał mi
jasno do zrozumienia, że odpowiedź na jedno z pytań, która to
parę stron wcześniej wydawała się być kluczem do rozwiązania
zagadki, tak naprawdę nie ma większego znaczenia dla sprawy. Sam
Wisting w takich momentach ma wrażenie, że po zrobieniu jednego
kroku w przód, on i jego zespół zaraz potem cofają się o dwa
kroki. W domyśle wiedząc jeszcze mniej niż tuż przed
rozpracowaniem jakiegoś obiecującego śladu. W każdym razie w
trakcie dochodzenia Horst nie dał mi szans na samodzielne dojście
do owych problematycznych tropów – zanim zdążyłam sobie
wszystko poukładać, autor, jakby doskonale wiedząc w jakim
kierunku zmierzam, uprzedzał moje myśli niespodziewanie podsuwając
tak uporczywie poszukiwaną przeze mnie odpowiedź na nurtujący mnie
problem. Ale najbardziej męczył mnie wspomniany motyw, bezpośrednia
przyczyna „całego tego zamieszania”, którego Horst w żadnym
razie nie zamierzał szybko ujawniać, czym w zdecydowanie
największym stopniu wzmagał moją ciekawość.
Kolejnym
superlatywem „Felicia zaginęła” jest obracanie się śledczych
w kręgu rodzinnym, przyglądanie się bliskim Andrei Amalie Lund,
wśród których znajdują się jednostki zdające się coś ukrywać.
Sugestia zahaczenia o motyw mrocznych tajemnic rodzinnych jest aż
nadto czytelna, ale Horst nie zamierza ułatwiać nikomu zadania
podsuwając klarowny, dosyć wąski krąg podejrzanych. Rozciąga go
na osoby zaprzyjaźnione z bliskimi Lund i z nią samą, jednostki
ledwie zaznajomione z nimi i na przestępczość zorganizowaną. Ten
ostatni człon został sportretowany najbardziej pobieżnie, co
akurat niezmiernie mnie uradowało, bo nigdy nie przepadałam za
tematyką mafijną, ale to nie zmieniało faktu, że wydawał się
pozostawać w jakimś związku z dochodzeniem prowadzonym przez
komisarza Williama Wistinga. Śledztwo w przeważającej mierze
skupia się na Andrei Amalie Lund, młodej kobiecie, która po kłótni
ze swoim narzeczonym wyszła z domu i nigdy do niego nie wróciła.
Ale zahacza również o sprawę Felicii Natholm, której szkielet
został odnaleziony tuż przed zaginięciem Lund w szafce
spoczywającej kilka metrów pod ziemią. Za parę dni minie
dwadzieścia pięć lat od jej zaginięcia, a więc zgodnie z
ówczesnym norweskim prawem sprawa ulegnie przedawnieniu – winnego
morderstwa Natholm nie będzie można postawić przed sądem.
Wykorzystanie tego kontrowersyjnego przepisu w fabule powieści
przynosi dwojakie korzyści: daje czytelnikowi możliwość osądu
tej praktyki, otwiera dodatkowe pole do dyskusji nad „Felicia
zaginęła” i podkręca napięcie dzięki nieustającej
świadomości, że w tym przypadku pośpiech ze strony śledczych
jest kluczowy. Jeśli bowiem spóźnią się choćby o godzinę
sprawiedliwości najprawdopodobniej nie stanie się zadość (o ile
ktoś uważa karę więzienia za sprawiedliwą w przypadku morderstwa
z domniemaną premedytacją). Warstwę kryminalną Jorn Lier Horst
przeplata ze zdecydowanie uboższą płaszczyzną obyczajową,
koncentrującą się na prywatnym życiu komisarza Williama Wistinga,
w czym nie odnajduje się już tak dobrze, jak we wspomnianej
dominującej stylistyce. Właściwie to życie małżeńskie głównego
bohatera, łącznie z późniejszymi rozterkami komisarza związanymi
z jego żoną w moich oczach stanowiły coś na kształt
nieprzyjemnych przerywników, przestojów, które zmuszały mnie do,
na szczęście chwilowego, zbaczania z jakże emocjonującego toru,
przemierzanego przez śledczych, starających się rozwiązać jakże
intrygującą zagadkę kryminalną. Złożoną z trzech wyraźnie
nakreślonych wątków i jednego bardziej enigmatycznego, choć
równie tajemniczego, który może się wydawać kompletnie
nieistotny, ale równie dobrze można podejrzewać, że z czasem
nabierze głębszego znaczenia i właśnie z takim nastawieniem
śledzić jego ogólnikowo wyłuszczany rozwój. Na koniec taka
adnotacja do fanów serii o Williamie Wistingu: córka głównego
bohatera, Line, nie pojawiła się jeszcze w mieście. Przeprowadza
kilka krótkich konwersacji z ojcem przez telefon, ale nie odgrywają
one żadnej roli w toczącym się śledztwie, co oznacza, że na
świetny duet Wistingów trzeba jeszcze trochę poczekać. Co
przyjęłam z ubolewaniem, bo bez Line pierwszoplanowy bohater serii
wydaje mi się... bo ja wiem... niepełny?
Dobry
kryminał. Wiem, oszczędne w słowach to podsumowanie, ale
gwarantuję, że w pełni oddaje ono moje nastawienie do „Felicia
zaginęła”. Właśnie takie przeświadczenie towarzyszyło mi w
trakcie trwania lektury i z taką konkluzją Jorn Lier Horst
pozostawił mnie po sfinalizowaniu swojej opowieści. Sam w sobie
interesujący pomysł na fabułę zyskuje na atrakcyjności dzięki
przykuwającej uwagę konstrukcji, która wymaga od czytelnika
podzielności uwagi, przemierzania kilku różnych ścieżek i
„patrzenia pod nogi”, bo w końcu gdzieś tam może leżeć coś,
co połączy wszystkie wątki w jedną, spójną całość. Ale wcale
nie musi, co czyni owe poszukiwania jeszcze bardziej interesującymi.
Polecam nie tylko osobom zaznajomionym z innymi powieściami
wchodzącymi w skład serii o komisarzu Williamie Wistingu, ale w
ogóle wszystkim miłośnikom literackich kryminałów.
Za
książkę bardzo dziękuję wydawnictwu
Nie ogarniam tych zawirowań w kolejności wydawania u nas tej serii :/ Ale dobrze, że książki Horsta wychodzą, bo to niezłe kryminały, ten pewnie też przeczytam.
OdpowiedzUsuń