Osiemdziesięcioro
pracowników Belko Industries zostaje uwięzionych w budynku firmy
postawionym w zacisznym zakątku Bogoty. Wśród nich są jedynie
osoby pochodzenia amerykańskiego, którym tuż po przyjęciu do
pracy wszczepiono w głowy nadajniki, rzekomo mające lokalizować
miejsce ich pobytu w przypadku porwania. Nieznany im mężczyzna
wydaje za pośrednictwem zainstalowanych w budynku głośników
polecenie zabicia dwóch wybranych osób w określonym czasie,
grożąc, że jeśli tego nie zrobią zginie więcej ludzi. Uwięzieni
pracownicy nie wykonują jego polecenia, co skutkuje ziszczeniem
wcześniej rzuconej groźby. Zaraz po tym stawka wzrasta. Od
przerażonych Amerykanów oczekuje się zabicia jeszcze większej
liczby osób. Wyłonienia ze swojego grona kilkudziesięciu
pracowników Belko Industries i pozbawienia ich życia, po to, aby
ludzie odpowiedzialni za ich krzywdę nie wyeliminowali dwa razy
więcej nieszczęśników.
Pomysł
na fabułę „The Belko Experiment” narodził się w głowie
Jamesa Gunna, amerykańskiego reżysera i scenarzysty, dobrze znanego
zwłaszcza fanom komiksów, ale i wielbicieli horrorów obdarował
niegdyś całkiem zacną produkcją pt. „Robale” (pracował
również między innymi nad scenariuszem remake'u „Świtu żywych trupów”). Scenariusz „The Belko Experiment” James Gunn spisał
jeszcze przed nakręceniem filmu „Super”, którego pierwszy
pokaz odbył się w 2010 roku. W kolejnych latach poświęcił się
jednak innym projektom, odkładając rzeczony materiał. Sięgnięto
po niego w 2015 roku. James Gunn miał reżyserować „The Belko
Experiment”, ale z powodów osobistych musiał zrezygnować. Jego
scenariusz powierzono więc Gregowi McLeanowi, twórcy „Zabójcy”
z 2007 roku, jak na razie dwóch części „Wolf Creek” i „The Darkness”.
„The
Belko Experiment” to thriller wykorzystujący nieobcy miłośnikom
gatunku motyw przetrzymywania w zamknięciu grupy ludzi, w których
próbuje się obudzić mordercze instynkty. Podobną tematykę
podejmowały choćby takie filmy, jak „Eksperyment” Olivera
Hirschbiegela i jego remake z 2010 roku oraz „Ultimatum” Stevena
R. Monroe'a. Budynek Belko Industries w Bogocie zostaje zamieniony w
Dom na Przeklętym Wzgórzu – okna i drzwi zasłania jakieś
żelastwo, które jak się z czasem okazuje jest zrobione z
niezniszczalnego tworzywa. W środku tkwi osiemdziesięcioro
pracowników korporacji amerykańskiego pochodzenia, od których
wymaga się zabijania swoich towarzyszy. Jak w pewnym momencie
stwierdza jeden z więźniów niezidentyfikowanych oprawców,
mężczyzna przemawiający do nich za pośrednictwem głośników
zainstalowanych w firmie jest ich nowym bogiem, istotą, której
żądania należy spełniać, jeśli chce się przeżyć. Główny
bohater „The Belko Experiment”, Mike Milch (niezła kreacja Johna
Gallaghera Jr.), wychodzi ze zgoła innego założenia. Potrafi
spojrzeć na zaistniałą sytuację zdecydowanie bardziej racjonalnym
okiem. Wydaje się być swoistym głosem rozsądku w w morzu
szaleństwa, osobą, która nie pozwala aby niczym niepoparta
nadzieja przyczyniła się do przekształcenia go w maszynę do
zabijania. Mężczyzna dyktujący warunki swoim więźniom stara się
wyrobić w nich przekonanie, że stosowanie się do jego poleceń
jest gwarantem przetrwania, ale jak trzeźwo zauważa Mike nie ma
żadnego powodu, żeby w to wierzyć. Jednakże w niektórych
osobnikach nawet taka nikła sugestia przetrwania budzi najniższe
instynkty, nie potrzeba wiele, aby ich złamać. W tej konkluzji
próżno szukać jakiegoś przekłamania, socjopsychologicznego
wypaczenia, rażącego wyolbrzymienia ludzkich wad i właśnie z tego
powodu przesłanie „The Belko Experiment” może zmrozić krew w
żyłach jego odbiorców. Nieraz już wałkowane przez różnych
artystów, ale nadal aktualne i nie mam żadnych wątpliwości, że
będzie takowe, aż do kresu rasy ludzkiej. Greg McLean podszedł do
dosyć ciężkiej problematyki „The Belko Experiment” w dosyć
zaskakujący sposób. Zamiast przytłaczać widza mrocznymi
zdjęciami, którym akompaniowałyby nastrojowe tony muzyczne,
doskonale znany fanom horrorów reżyser zdecydował się na swego
rodzaju kontrast. Nawet po wyłączeniu głównego oświetlenia w
Belko Industries widza nie przygniata złowroga ciemność, a
wcześniej ma okazję popatrzeć sobie na kolorowe, silnie
skontrastowane obrazki, które o dziwo nie łagodzą
klaustrofobicznej aury spowijającej tę położoną na kolumbijskim
pustkowiu ogromną nieruchomość. Co jakiś czas w tle wybrzmiewają
skoczne utwory muzyczne, wesołe
dźwięki, które z definicji powinny przeszkadzać w tworzeniu
klimatu bezpośredniego zagrożenia życia, ale Greg McLean jak na
moje oko z takim wyczuciem to przedstawił, tak zręcznie
porozkładał, że właściwie ani przez chwilę nie ma się poczucia
niepotrzebnego rozładowywania atmosfery. Na marginesie taka ciekawostka: na początku filmu będziemy mogli posłuchać
hiszpańskiej wersji kultowej piosenki „I Will Survive”. Oprawa audiowizualna nie
przygniata mrocznością, nie cechuje się „przybrudzeniem”,
które stanowiłoby swoiste odbicie aktualnego stanu psychicznego
tych jednostek, które postanowiły dostosować się do narzuconych
reguł gry, czyli wykonywać polecenia nieznanego mężczyzny w
nadziei, że to zapewni im przeżycie. Gdyby James Gunn w swoim
scenariuszu ograniczył się do tej jednej reakcji na doprawdy
niewygodną sytuację, w jakiej znaleźli się bohaterowie omawianego
filmu, uznałabym, że poczyniona przez niego analiza ludzkich
zachowań jest mało wiarygodna, że przedstawiona okoliczność
nijak nie mogłaby oddziaływać w taki sam sposób na tak
zróżnicowane osobowości. Nie potrafiłabym uwierzyć w to, że w
tak licznej grupie nie ostałaby ani jedna osoba, która w tak krótkim czasie nie zamieniłaby się w maszynę do zabijania,
narzędzie zniszczenia pracujące bez żadnej gwarancji na przeżycie.
Ale scenarzysta uniknął takich nieprzekonujących demonizacji, nie
generalizował, przez co postacie i zaprezentowany ciąg wydarzeń
zyskały na wiarygodności.
W
pewnym momencie pierwszoplanowy bohater „The Belko Experiment”,
tak sympatyczny i trzeźwo myślący, że chyba nie sposób mu nie
kibicować, stwierdza, że okoliczności nie zmieniają tego co jest
dobre, a co złe. Na co jego dziewczyna Leandra Florez (w którą z
dobrym skutkiem wcieliła się Adria Arjona) odpowiada, że powinien
odrzucić tę naiwną filozofię, że ludzka natura jest tak
skonstruowana, że jak przychodzi co do czego każdy myśli tylko o
sobie. Mike próbuje przekonać innych do współpracy
skoncentrowanej na próbach wydostania się z pułapki, gdy tymczasem
kilku innych mężczyzn z Barrym Norrisem na czele (przekonująca
kreacja Tony'ego Goldwyna) staje w opozycji do niego, wychodząc z
założenia, że tylko mordercy mają szansę na wyjście cało z
opresji. Nie wiem, jak inni widzowie, ale ja automatycznie
opowiedziałam się po stronie Mike'a – w zaproponowanym przez
niego sposobie działania dostrzegałam więcej sensu niż w
bezmyślnym wykonywaniu rozkazów jakiegoś zwyrodnialca. Wątpiłam
w jego skuteczność, ale czepianie się właśnie tej nadziei (na
szukaniu sposobu wydostania się z pułapki bez zabijania kolegów i
koleżanek) w zaistniałych okolicznościach wydawało mi się
nieporównanie bardziej racjonalne. Barry Norris i jego kompani
poddali się instynktowi mordu, uczepili się nikłej nadziei
zaszczepionej w nich przez jakiegoś psychola, tym samym stając się
czymś na kształt bezrozumnych marionetek, zniewolonych umysłów,
nie jedynie ciał. Jak już wspomniałam propozycje Mike'a wydawały
mi się bardziej sensowne, choć w domyśle nieefektywne, ale przez
długi czas najlepsza była postawa nowej pracownicy Belko
Industries, Dany Wilkins (w tej roli taka sobie Melonie Diaz), która
po prostu schowała się w piwnicy. Nie jestem w stanie z absolutną
pewnością powiedzieć, jak ja zachowałabym się w podobnej
sytuacji, bo nigdy nie wiemy, jak nasz umysł zareaguje na momenty
krytyczne, ale z punktu widzenia biernego obserwatora to właśnie
modus operandi Dany powinien wydawać się najbardziej stosowny w
tych okolicznościach. Pod warunkiem oczywiście, że rzeczony
obserwator nie potrafi wykrzesać z siebie ufności do osób
odpowiedzialnych za krzywdę pracowników korporacji. W „The Belko
Experiment” jak na standardy thrillerów (nie kina gore)
pojawia się całkiem sporo krwawych ujęć, przy czym sprowadzają
się one do widoków rozpaćkanych głów i ciał podziurawionych
kulami posyłanymi z broni palnej. Najbardziej makabrycznie jawią
się zbliżenia na głowy, w których chwilę wcześniej eksplodowały
nadajniki (każdemu przyjętemu do Belko Industries Amerykaninowi
wszczepiono nadajnik, który teraz pełni rolę pomysłowego
narzędzia zbrodni), ale nie wydaje mi się, żeby owa makabra była
w stanie choćby delikatnie zniesmaczyć długoletniego wielbiciela
krwawych filmów grozy. Szacowany budżet filmu opiewał na sumę
pięciu milionów dolarów, ale jak boleśnie się przekonałam to
nie starczyło na zatrudnienie utalentowanych twórców efektów
specjalnych – zamiast praktycznych krwawych efektów dostałam
zlepek żałosnych sztuczności, z których wyraźnie przebijała
ingerencja komputera. Drugim, z mojego punktu widzenia, istotnym
minusem tej produkcji jest zakończenie, które pewnie oceniłabym
zgoła odwrotnie, gdybym parę lat wcześniej nie widziała filmu, w
którym pojawia się bardzo podobne zamknięcie, bo to sprawiło, że
właściwie od początku spodziewałam się właśnie takiego finału.
„The
Belko Experiment” w mojej ocenie zasługuje na uwagę fanów
thrillerów, zwłaszcza tych, którzy nie oczekują od tego gatunku
przede wszystkim oryginalności. Nie niedobór krwawych ujęć
narzekać chyba nie można, ale ich jakość moim zdaniem pozostawia
wiele do życzenia, a więc osoby poszukujące głównie maksymalnie
realistycznych makabrycznych efektów specjalnych mogą poczuć się
zawiedzeni. Ale abstrahując od poziomu umiarkowanie krwawych
efektów, oceniając ten film pod kątem fabuły, klimatu i sposobu
prowadzenia akcji (Greg McLean niemalże idealnie rozłożył środki
ciężkości, z dużą dbałością o praktycznie nieustający wysoki
poziom dramaturgii) w mojej ocenie jest całkiem dobrze. Dlatego też
nie mam żadnym oporów przed zarekomendowaniem tej pozycji każdemu
miłośnikowi dreszczowców podejmujących tematykę haniebnych
eksperymentów przeprowadzanych na uwiezionych ludziach. Powstało
oczywiście kilka lepszych obrazów podpinających się pod ten
motyw, ale nie sądzę, żeby Greg McLean miał czego się wstydzić,
żeby jego dzieło nie zasługiwało na uwagę zwłaszcza wskazanej
grupy odbiorców.
Wiem, że różnią się paroma dużymi szczegółami, ale powiedz proszę
OdpowiedzUsuń- lepszy niż 'Divide' Gensa?
"The Divide" moim zdaniem zdecydowanie lepszy. Mocniejszy.
Usuń