Gary
żeni się z ukochaną kobietą, Samanthą, mającą niespełna
sześcioletniego syna Lucasa. Mężczyzna stara się zbliżyć do
pasierba, ale chłopiec nie jest zainteresowany budowaniem więzi.
Będąc w pobliżu Gary'ego, Lucas najczęściej uparcie milczy, a
jego ojczym szybko zaczyna wyczuwać bijącą od niego nienawiść.
Idąc za radą Samanthy mężczyzna zapisuje się na terapię grupową
dla ojczymów, zmagających się ze złośliwymi, krnąbrnymi
pasierbami i pasierbicami, do której uczęszcza również jego
kolega z pracy, Al. Z czasem Gary nabiera pewności, że jego problem
jest o wiele poważniejszy, że znajduje się w dużo gorszym
położeniu niż jego koledzy z grupy wsparcia. Wiele bowiem wskazuje
na to, że Lucas jest Antychrystem i najprawdopodobniej wkrótce
doprowadzi do końca świata.
„Little
Evil” to horror komediowy wyreżyserowany przez Eliego Craiga (i na
podstawie jego własnego scenariusza), człowieka, który posiada już
pewne doświadczenie w łączeniu tych dwóch gatunków na ekranie -
jest bowiem twórcą między innymi docenionych przez publiczność
„Porąbanych”. I pilota serialu „Zombieland”, na podstawie
filmu Rubena Fleischera o tym samym tytule. To znaczy miał być to
pierwszy odcinek serialu, ale nieprzychylne reakcje widzów zmusiły
twórców do zarzucenia tego projektu. „Little Evil” został
nakręcony dla Netflixa i pomyślany jako parodystyczne / pastiszowe
spojrzenie przede wszystkim na kultowego „Omena” Richarda
Donnera. Ale nie tylko, bo wprawne oko miłośnika kina grozy zapewne
wychwyci ukłony w stronę paru innych znanych horrorów.
Nie
znam wielu horrorów komediowych, które równoważyłyby te dwie
stylistyki. Najczęściej komedia góruje nad horrorem. Groza jest
wypierana przez bardziej lub mniej skuteczny humor. I właśnie z
takim przypadkiem skonfrontowali mnie twórcy „Little Evil”.
Najnowszy film Eliego Craiga posiada co prawda kilka przebłysków,
które przy pewnej dozie dobrej woli można poczytywać jako lekko
klimatyczne, delikatnie trzymające w napięciu ukłony w stronę
kina grozy, ale to nie owe rzadkie smaczki stanowią najbardziej
dobitne nawiązania do tradycji horroru. Te odnajdziemy w
scenariuszu, w tekście spisanym przez Eliego Craiga oraz wiele
mówiącej stylizacji poczynionej przez ekipę techniczną. Moment, w
którym Lucas wpatruje się w śnieżący ekran telewizora, z jedną
dłonią przyciśniętą do niego, nie sygnalizuje celowego
nawiązania do „Ducha” nieżyjącego już Tobe'a Hoopera jedynie
samą koncepcją, ale również pracą kamery. Pierwsze nawiązanie
do „Lśnienia” Stanleya Kubricka zdecydowanie mniej rzuca się
oczy, bo nie trwa długo i operowano wówczas dużo mniej dosadnym
sposobem budzenia w widzach adekwatnych skojarzeń. Bliźniaczki
odziane w sukienki przypominające te noszone przez dwa duchy
nawiedzające hotel Overlook, na których kamera skupia się jedynie
przez parę sekund mogą więc umknąć co poniektórym odbiorcom
„Little Evil”. Istnieje natomiast mniejsza szansa na przegapienie
przez nich (to znaczy przez te osoby, którym rzeczone dzieło
Kubricka nie jest obce) drugiego ukłonu w stronę „Lśnienia”,
pojawiającego się w formie napisanego od tyłu wyrazu widniejącego
w pokoju Lucasa. Ponadto w „Little Evil” znajdziemy również
nawiązanie do „Dziecka Rosemary” Romana Polańskiego (czy Iry
Levina) – podczas opowieści Samanthy (dobra kreacja Evangeline
Lilly) na użytek jej małżonka o poczęciu jej ukochanego synka. I
być może do „Dzieci kukurydzy”, ale w tym przypadku skłaniam
się raczej w stronę próby zdefiniowania charakteru danego miejsca
w horrorze, a nie konkretnego tytułu. Mowa o słowach spanikowanego
Craiga rzuconych w kierunku jego przyjaciela Ala (zagranego przez
kobietę, Bridget Everett), gdy obaj znajdują się w miejscu,
którego, jak każdy fan horrorów wie, należy unikać. Mówi
wówczas: „To pole kukurydzy! Stało się na takim coś
dobrego?!” Moim skromnym zdaniem z tego zdania przebija
największa błyskotliwość – w zestawieniu z pozostałymi
obserwacjami gatunku poczynionymi przez Eliego Craiga, jak na poziom
tego konkretnego obrazu, nie należy wszak przekładać tego słowa
na całą kinematografię. To tak na wypadek, gdyby w kimś powyższa
uwaga rozbudziła nadzieję na bardzo inteligentne obśmiewanie czy
gloryfikowanie kina grozy, bo aż tak dobrze to niestety nie będzie.
W najnowszym filmie Eliego Craiga znajdziemy najwięcej nawiązań do
„Omena” Richarda Donnera – to ten kultowy obraz stanowił
fundament całej opowieści snutej w „Little Evil”, to z tej
produkcji wyrwano najwięcej motywów, łącznie z tematem
przewodnim, które poddano oczywiście odpowiedniej obróbce.
Pojawiały się tutaj momenty, które odbierałam, jako swoiste
gloryfikacje „Omena” - spoglądałam na nie w kategoriach
niskiego i w sumie przyjemnego dla oka ukłonu w stronę tego
arcydzieła kinematografii. Jak na przykład scenka z huśtawką,
gdzie widzimy wdzianko przypominające te oglądane na Damienie
Thornie. Druga sekwencja z huśtawką krzesała natomiast odrobinę
napięcia, zauważalnie odchodziła od lekkiej tonacji filmu. Nie
tylko ona, bo w „Little Evil” widać jeszcze kilka prób
generowania napięcia, ale moim zdaniem są one dużo mniej
skuteczne. Scenkę w samochodzie z milczącym Lucasem spoczywającym
na tylnym siedzeniu także przyjęłam w kategoriach przemyślanego,
subtelnego ukłonu, tym razem zainspirowanego pamiętną wyprawą
Thornów do kościoła. Nie przekonały mnie natomiast bardziej
dosadne nawiązania, typu: zmuszenie nauczycielki do popełnienia
samobójstwa, złowieszcze ujęcia nakręcone podczas ślubu Gary'ego
i Samanthy (w „Omenie” taką alarmistyczną rolę odegrały
zdjęcia), czy poszukiwanie przez głównego bohatera (taka sobie
kreacja Adama Scotta) i Ala człowieka, który ponoć wie jak
zażegnać grożące całej ludzkości niebezpieczeństwo, wie jak
powstrzymać Apokalipsę, która, jak wiele na to wskazuje, nastąpi
w szóste urodziny Lucasa.
Poczucie
humoru Eliego Craiga prawie w ogóle do mnie nie trafiało – było
kilka przebłysków, które wywoływały lekki uśmiech na mojej
twarzy, ale niekontrolowanego wybuchu wesołości niestety nie
zaznałam. A i tego pierwszego rodzaju plusiki były bardzo rzadkim
zjawiskiem. Nachalnych prób rozbawienia oglądającego nie było
znowu tak dużo (a tego rodzaju podejście do komedii najbardziej
mnie irytuje), choć oczywiście trochę ich znajdziemy. Akcenty
komediowe w moim przypadku nie spełniły swojego zadania głównie
dlatego, że wręcz uderzały drętwotą, swego rodzaju skostnieniem,
wymuszeniem, owocującym taką topornością, że szybko doszłam do
przekonania, iż Craig postąpiłby mądrzej gdyby po prostu przestał
silić się na dowcip i ograniczył do gloryfikowania gatunku.
Zrezygnował z prób obśmiewania go, bo w takim charakterze, jak na
moje oko, niemalże w ogóle się nie odnajdywał. Po raz kolejny
podkreślam, że nie w pełni, bo jednak barwna postać Ala uraczyła
moje uszy kilkoma ociupinkę zabawnymi kwestiami. Wracając jednak do
wcześniejszej myśli. Jeśli już Eli Craig koniecznie musiał
kręcić coś zabawnego to wydaje mi się, że tego rodzaju tematyka
powinna zostać obficiej okraszona czarnym humorem, bo choć szukałam
nie znalazłam wiele takich wtrętów, a większość tych, które od
biedy można by za takie uznać w żadnym wypadku wysublimowane nie
są, czy chociaż zwyczajnie, powiedzmy, foremne. UWAGA SPOILER
Scenarzysta czyni jednak pewną próbę przeformułowania konwencji,
odwrócenia schematu znanego każdemu długoletniemu wielbicielowi
kina grozy, które to zważywszy na w przeważającej mierze lekką
tonację filmu jest łatwe do przewidzenia. Już na początku „Little
Evil” wiele widzów pewnie będzie wiedziało jaki ogólny
charakter przybierze końcówka tego obrazu, a nawet z jakiego
rodzaju finałem będą musieli się zderzyć, ale mimo owej
przewidywalności i pomimo takiego odkształcenia konwencji, które
dla mnie jawi się nieporównanie mniej atrakcyjnie niż tradycyjne
ujęcie horrorów satanistycznych, wypada chyba przyznać Craigowi
malutkiego plusika za samą decyzję przeformułowania schematu
KONIEC SPOILERA. Na koniec muszę jeszcze pochwalić małego
Owena Atlasa. Aktora, którym moim zdaniem powinien jak najszybciej
zainteresować się jakiś reżyser planujący nakręcić poważny
horror z demonicznym dzieciakiem w roli antybohatera. Bo mordercze
spojrzenia jakie posyłał on w moim kierunku podczas seansu „Little
Evil” i zdolność przyoblekania swojej twarzy w kamienną maskę,
z której jednak wyraźnie przebijały mocno agresywne tony,
sprawiły, że nie mam wątpliwości, iż znakomicie odnalazłby się
w czyściutkim horrorze, niezmieszanym z komedią. I to w dodatku w
bardzo nierównych proporcjach, co akurat nikogo zaskoczyć nie
powinno, bo naprawdę trudno jest znaleźć horror komediowy, w
którym oba te gatunki zajmowałyby równorzędną pozycję.
Takie
sobie to coś. Tak mogę podsumować najnowsze przedsięwzięcie
twórcy „Porąbanych”, Eliego Craiga. Nic wybitnego, nic w miarę
dobrego, ale też nic porażająco słabego. Grozy czy potężnej
dawki napięcia wielbiciel horrorów oczywiście w „Little Evil”
nie znajdzie, ale gdyby przypadkiem miał trochę wolnego czasu, z
którym nie wiedziałby co uczynić to może sięgnąć po ten obraz
choćby po to, żeby na własne oczy zobaczyć, jak prezentują się
nawiązania do kilku kultowych, doskonale przez niego znanych filmów
grozy. Nie radzę jednak nastawiać się na parodię czy pastisz
najwyższej próby, na jednego z lepszych reprezentantów tych
rodzajów kina, bo można się mocno rozczarować.
Niby nie mam wielkiej ochoty na ten film, skoro takie sobie coś, ale Evangeline Lilly zauroczyła mnie tak jak Kate Beckinsale, a że Kanadyjka rzadko gra to trzeba obejrzeć.
OdpowiedzUsuń