Amerykanka
Kate proponuje swojemu najlepszemu przyjacielowi Chrisowi podróż do
Japonii. Ma im towarzyszyć chłopak dziewczyny, James, którego jej
kolega nie miał jeszcze okazji poznać. Chris wyraża zgodę na
realizację jej pomysłu i niedługo potem zwiedzają Tokio. W jednym
ze sklepów znajdują zeszyt zawierający między innymi rysunek
małej świątyni, którą Kate pragnie obejrzeć. Chris zdobywa
informacje o położeniu świątyni i nazajutrz cała trójka rusza
do wioski, nieopodal której, w lasach, znajduje się poszukiwana
przez nich budowla. Spędzają w niej noc, a rano ruszają do
świątyni, mając za przewodnika małego Japończyka mieszkającego
we wiosce, którego Chris miał okazję poznać już w Tokio. Nie
zrażają ich niepokojące opowieści krążące o tym miejscu, nawet
nie biorą pod uwagę możliwości, że może grozić im tam jakieś
niebezpieczeństwo, pomimo ostrzeżeń rzuconych pod ich adresem
przez parę wcześniej napotkanych osób.
„Temple”,
amerykańsko-japoński debiut reżyserski Michaela Barretta,
człowieka, który w branży filmowej realizuje się głównie jako
operator, to horror o zjawiskach nadprzyrodzonych, który chyba miał
być kolejną próbą połączenia ducha amerykańskiego kina grozy z
japońskim. Scenariusz (ale nie wiem, czy był on tym ostatecznym)
napisał Simon Barrett (m.in. „Martwe ptaki”, „Następny jesteś ty”, „Gość”, „Blair Witch”), który wyznał, że nie
wypłacono mu za pracę całości wcześniej umówionej sumy. Ponadto
zdradził, że pomysłodawcą tej historii był J.T. Petty (twórca
między innymi „The Burrowers” z 2008 roku), a on z wyboru starał
się przelać na papier jego koncepcję, którą uważał za dobrą.
Z jego słów wynika jednak, że na dalszym etapie prac nad „Temple”,
w którym Simon Barrett już nie brał udziału, zmodyfikowano ten
projekt. Wynika z nich również, że nie jest zadowolony z
firmowania go jego nazwiskiem, że najchętniej całkowicie by się
od niego odciął, bo tak naprawdę niewiele o nim wie.
„Temple”
to jeden z tych horrorów, które nie mają szans na dłużej
zakotwiczyć się w pamięci widza. Można rzec, że to twór nijaki,
pozbawiony indywidualizmu, choćby najmniejszego przejawu takiej
inwencji, którą nawet po latach moglibyśmy przywoływać we
wspomnieniach. Albo chociaż po paru dniach... Nie wiem, czy Simon
Barrett był autorem tej wersji scenariusza, którą zobaczyłam na
ekranie (może faktycznie ją wykorzystano, nie konsultując jedynie
z nim obranej przez niego i Petty'ego wizji na etapie kręcenia, co
swoją drogą również mogło wypaczyć ten projekt), dlatego
wstrzymam się od wyrzutów pod jego adresem. Wolę poprzestać na
takim oto sformułowaniu: scenarzysta „Temple”, ktokolwiek nim
jest, albo ma niskie mniemanie o wielbicielach kina grozy, albo
cechuje się niemałą naiwnością. Taka myśl zaświtała w mojej
głowie dopiero pod koniec seansu, bo do tego momentu byłam
przekonana, że jeden z ważniejszych wątków od początku miał być
dla odbiorcy klarowny, odarty z tajemnicy – nigdy bym nie
podejrzewała, że taka oczywistość, coś co przez cały czas
swojego trwania będzie przejrzyste chyba dla każdego odbiorcy tego
filmu, finalnie zostanie podane w sposób, który ewidentnie stanowi
próbę zaskoczenia oglądającego. Zaskoczenia czymś, co cały czas
było wiadome... Poszukiwaczy innowacyjności zapewne bardziej
wytrąci z równowagi stereotypowe ujęcie tematu, znany każdemu,
choćby tylko średnio zaznajomionemu z różnego rodzaju
nastrojowymi horrorami, widzowi, ciąg wydarzeń, który prowadzi do
„jakże zdumiewającego” (ironia) zakończenia. Poznajemy trójkę
Amerykanów zwiedzającą Tokio – średnio wykreowanych przez
Natalię Warner i Brandona Sklenara, Kate i Jamesa, oraz
towarzyszącego im Chrisa, w którego wcielił się Logan Huffman.
Tego ostatniego po raz pierwszy zobaczyłam w serialu „V: Goście”,
gdzie pokazał iście drewniany warsztat. A oglądając „Temple”
nie dostrzegałam absolutnie żadnej poprawy w jego grze – tutaj
też był nienaturalnie usztywniony i wyglądał, jakby każdorazowo
zmuszał się do odmalowywania na swoim obliczu danych emocji. Warner
dla odmiany chwilami była nazbyt ekspresyjna, ale niestety nie
zaowocowało to miłym dla oka uzupełnianiem się tych dwóch
skrajnie różnych warsztatów, raczej nieprzyjemnym popadaniem ze
skrajności w skrajność. Na szczęście jednak nie nieustannym, bo
z postaci Kate nie zawsze przebijała egzaltacja. Ale wróćmy do
fabuły. To jest opowieści o trójce Amerykanów, która wybiera się
do starej świątyni usytuowanej w jednym z japońskich lasów,
nieopodal wioski, której mieszkańcy boleśnie wspominają pewne
tragiczne w skutkach wydarzenie. Film otwiera przesłuchanie jednego
z bohaterów filmu. Uprzedzający fakty prolog, z którego możemy
wysnuć wniosek, że tylko jedna osoba z trzech śmiałków, którzy
pewnego dnia wybrali się do feralnej świątyni ujdzie z życiem z
jeszcze nieznanego nam koszmaru. Potem „cofamy się w czasie”, po
to aby szczegółowo prześledzić tę tragiczną w skutkach
wycieczkę młodych Amerykanów. Twórcy „Temple” budują ją w
oparciu o znane każdemu wielbicielowi horrorów rozwiązania, co dla
mnie mankamentem nie było, bo nie mam nic przeciwko tym konkretnym
motywom. Raziło mnie natomiast błędne rozłożenie środków
ciężkości – przeciągnięte zawiązanie i rozwinięcie akcji i
denerwująco pośpieszna końcówka, podczas której twórcy
postanowili w przesadny sposób „zrekompensować” widzom
wcześniejszy deficyt efekciarstwa. Porażając taką sztucznością
i chaotycznością, że aż zatęskniłam za wcześniejszą
powściągliwością.
Kate
chce zobaczyć starą świątynię, której rysunek znalazła w
zeszycie znajdującym się w jednym ze sklepików w Tokio.
Sprzedawczyni odmówiła sprzedaży tego znaleziska, ale w nocy
Chrisowi udało się go pozyskać. Chłopak wrócił do sklepu, gdzie
zastał niespełna dziewięcioletniego chłopca, Japończyka, z
którym bez problemu się porozumiał, gdyż biegle władał językiem
japońskim. Chłopczyk pozwolił mu zabrać zeszyt, z którym to
Chris najpierw udał się do pobliskiego baru. Jeden z klientów
przestrzegł go przed wypuszczaniem się do rzeczonej świątyni, ale
Chris nic sobie z tego nie robiąc pozyskał od barmana informacje o
przybliżonym położeniu poszukiwanej budowli. W ten oto sposób
trójka Amerykanów dociera do wioski, w której zostaje zapoznana z
tragicznymi wydarzeniami mającymi związek z tytułową świątynią.
Nie zniechęcają się jednak – jak na bohaterów horrorów
przystało uparcie brną do obranego celu, pomimo docierających do
nich sygnałów ostrzegawczych, czego nie mogę uznać za zachowanie
sprzeczne z logiką, bo wątpię, żeby mnie odstraszyły opowieści
o przeklętej ziemi, o czymś na kształt klątwy, o nadnaturalnym
niebezpieczeństwie przyczajonym w jakimś zakątku świata. We
wiosce Chris spotyka chłopca poznanego w Tokio, który informuje go,
że tutaj mieszka i jest gotowy nazajutrz zaprowadzić ich do
świątyni. UWAGA SPOILER Taki zbieg okoliczności nie umknie
chyba żadnemu widzowi. Zapewne część odbiorców właśnie w tym
momencie rozszyfruje prawdziwą naturę chłopca. Pozostali natomiast
prawdopodobnie dokonają tego trochę wcześniej, podczas jego
pierwszego spotkania z Chrisem, bo ja już wówczas nie miałam
wątpliwości, że chłopiec nie jest istotą żyjącą KONIEC
SPOILERA. Zanim nasi bohaterowie wyruszą do lasu zobaczymy
pierwszą nieśmiałą próbę przestraszenia odbiorcy w formie
przemierzającej korytarz domu, w którym Amerykanie znaleźli
nocleg, tajemniczej postaci, którą muszę pochwalić za w miarę
klimatyczną oprawę i skorzystanie z preferowanej przeze mnie
niedookreśloności, za brak wymuszonego efekciarstwa. Niemniej nie
było to uderzenie o takiej sile, która zdołałaby mnie chociażby
wprawić w lekki dyskomfort emocjonalny. Atmosfera w jakiej utrzymano
„Temple” do porażających na pewno nie należy – nie emanuje
nieokiełznaną grozą, agresywnymi powiewami niezdefiniowanego
zagrożenia, ale przynajmniej nie dostrzegłam w niej tyle plastiku,
co w wielu współczesnych horrorach wyświetlanych na wielkich
ekranach. Lekko metaliczne barwy, umiarkowanie ponure zdjęcia lasu i
przeprawa przez mroczną kopalnię, podczas której całkiem zręcznie
wykorzystano latarkę do podkręcenia nastroju, odnotowuję twórcom
„Temple” na plus. Nie jest to duży plus, ale zawsze. Efektom
specjalnym, które w dużej mierze generowano komputerowo mówię
natomiast stanowcze „nie”, bo nie dość, że okazały się do
bólu sztuczne to jeszcze powpychano je w całość bez żadnego ładu
i składu, bez zawracania sobie głowy należytym rozciągnięciem w
czasie sekwencji bezpośrednio je poprzedzających tj. takich, które
odpowiednio nastroiłby widza na dane efekciarskie uderzenie, dałyby
mu wyraźnie odczuć, że coś groźnego szybko zbliża się do
protagonistów. Michaelowi Barrettowi w tej części za bardzo się
spieszyło, a twórcy efektów specjalnych nie chcieli nawet słyszeć
o umiarze, co doprowadziło mnie do przekonania, że mam do czynienia
z filmem mocno nierównym. Z produkcją, która w ostatnich partiach
tak dalece odchodzi od stylu obranego wcześniej (od
powściągliwości), że pozostawia oglądającego z wrażeniem
dysharmonii, nieprzyjemnego rozdźwięku. Moim zdaniem nieporównanie
lepiej by się to prezentowało, gdyby zrezygnowano z aż takich
dosłowności, gdyby końcówkę utrzymano w dużo mniej agresywnej
tonacji, bardziej zbliżonej do tej obserwowanej wcześniej.
Horror
„Temple” w reżyserii debiutującego w tej roli Michaela Barretta
to obraz zupełnie niecharakterystyczny. Twór, który owszem nie
zmuszał mnie do nieustannego zmagania się z pragnieniem przerwania
seansu, ponieważ przez większość czasu przyswajało mi się go
praktycznie bezboleśnie, ale też nie pokazał mi niczego, co
mogłoby na dłużej osiąść w mojej pamięci. Nie dostarczył mi
silnych wrażeń, nie miał w sobie tego czegoś, co sprawiłoby, że
nie zlewałby się z innymi współczesnymi produkcjami tego typu, i
co wręcz zmusiłoby mnie do gorącego rekomendowania „Temple”
każdemu wielbicielowi horrorów o zjawiskach nadprzyrodzonych.
Obejrzeć można, ale nie uważam tego za absolutną konieczność.
Bardzo fajny wpis. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń