Stronki na blogu

wtorek, 12 września 2017

„Przeobrażenie” (2016)

Nastoletni Milo mieszka ze swoim starszym bratem Lewisem w niebezpiecznej dzielnicy. Większość czasu spędza w samotności, będąc obiektem kpin i ofiarą fizycznej przemocy młodych mężczyzn z sąsiedztwa oraz swoich rówieśników. Wielką pasją Milo są wampiry. Nałogowo ogląda horrory o krwiopijcach i czyta książki o nich traktujące. Od jakiegoś czasu żyje w przekonaniu, że sam jest wampirem i w związku z tym musi raz na jakiś czas zaspokajać głód krwi. Wkrótce Milo zaprzyjaźnia się z nową sąsiadką, Sophie, ale nie dzieli się z nią swoim sekretem. Wkrótce pomiędzy nastolatkami zawiązuje się romans. Młodzi ludzie znajdują oparcie w sobie nawzajem, ale relacja z Sophie wcale nie zabija niszczących instynktów trawiących Milo. Czy chłopak naprawdę jest wampirem, czy tylko to sobie uroił?

Amerykanin Michael O'Shea od dawna marzył o reżyserowaniu, ale długo uciekał od realizacji tych zawodowych pragnień, żył bowiem w przekonaniu, że nie posiada wystarczających nakładów pieniężnych. W 2009 roku przyrzekł sobie, że jeśli przez najbliższe dziesięć lat nie uda mu się zrealizować swoich marzeń to przestanie się nimi zadręczać. W końcu postanowił nakręcić minimalistyczny, tańszy obraz, producentką którego została jego dziewczyna, mająca już pewne doświadczenie w branży filmowej Susan Leber. Scenariusz O'Shea pisał sam, a za temat przewodni wybrał motyw wampiryzmu: czy to faktycznego, czy urojonego. W jednym z wywiadów wyznał, że zawsze uwielbiał horrory, dlatego wybór takiej, a nie innej problematyki swojego debiutanckiego obrazu wydawał mu się najbardziej naturalny. „Przeobrażenie” O'Shea ku jego własnemu zaskoczeniu zostało wciągnięte do programu Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Cannes w 2016 roku – właśnie tam odbył się jego pierwszy pokaz, co dla początkującego reżysera było dużym zaszczytem.

Horror? Dramat? Thriller psychologiczny? „Przeobrażenie” można dopasować do każdego z tych gatunków, bo Michael O'Shea nie zawracał sobie głowy ciasnymi szufladkami. Takie podejście nie jest żadnym novum w kinematografii – właściwie to powstaje całkiem sporo produkcji, w których zacierają się granice gatunkowe, co ma zarówno swoich zwolenników, jak i przeciwników. Ponadto, co bardzo mnie cieszy, twórcy kina grozy coraz częściej nadają swoim opowieściom wyciszoną, powolną formę – uciekają od nadmiernego efekciarstwa i dynamicznej akcji, starając się obudzić w widzach silne emocje za pomocą dużo oszczędniejszych środków przekazu. „Przeobrażenie” jest właśnie takim filmem – dziełkiem, w którym nie znajdziemy jump scenek, wygenerowanych komputerowo wszelkiej maści kreatur i „teledyskowego montażu”, obrazem, który kładzie nacisk na psychologię i klimat zagrożenia, który to praktycznie ani na moment nie traci na sile. Powolne, intymne najazdy kamer na sylwetki bohaterów i antybohaterów, leniwa narracja i przygaszone barwy to środki, które wielbicielom takich kontemplacyjnych produkcji wprost gwarantują „oderwanie się od rzeczywistości”, tj. wsiąknięcie w daną historię tak głęboko, że ani się obejrzą, a staną się jej uczestnikami, nie jedynie obserwatorami. Nie sądzę, żeby wielu widzów „Przeobrażenia” zdołało osiągnąć wspomniany stan, bo Michael O'Shea ewidentnie nie starał się przypodobać wielomilionowej publiczności, celował raczej w pewną niszę, którą jak się okazało zasilają również amerykańscy krytycy, ponieważ nie szczędzili oni pochwał dla jego debiutanckiego przedsięwzięcia. „Przeobrażanie” to jeden z tych filmów, które obierają perspektywę zbrodniarza, to on tkwi na pierwszym planie, to w jego psychikę dostajemy największy wgląd. To jemu towarzyszymy, z nim dzielimy ból istnienia i przez niego jesteśmy popychani w otchłań szaleństwa. Michael O'Shea stwierdził, że w „Przeobrażeniu” spotykają się „Martin” George'a Romero i „Henry – Portret seryjnego mordercy” Johna McNaughtona i jak mniemam miał wówczas na myśli czarnoskórego Milo, czołową postać swojego filmu. Eric Ruffin w tej niełatwej przecież roli wypadł wprost fenomenalnie – bił z niego taki niebezpieczny magnetyzm, taki smutek doprawiony nieokiełznaną demonicznością, taki ciężar trudnej egzystencji i ewidentne szaleństwo, że same tylko patrzenie na niego, nieupiększane żadnymi realizatorskimi sztuczkami targało moim wnętrzem, niszczyło wszelkie bariery bezpieczeństwa w sferze emocjonalnej. O'Shea w swoim scenariuszu wysuwa dwie hipotezy odnośnie osobliwego przypadku Milo. Pierwsza, zdecydowanie „ciszej” formułowana mówi, że nastolatek rzeczywiście jest wampirem, któremu podobnie jak Louisowi z „Wywiadu z wampirem” (to porównanie nie pada, to już moja obserwacja) bardzo ciąży ten los. Druga, o wiele dobitniej wyrażana, skłania się w stronę choroby psychicznej, być może wywołanej przez fascynację naszego bohatera połączą z podatnością na wpływy z zewnątrz. Chłopiec od jakiegoś czasu ma obsesję na punkcie filmów i książek o wampirach. W jego pokoju widzimy kolekcję horrorów o krwiopijcach na VHS-ach, które oczywiście często ogląda. Ponadto nierzadko ślęczy nad książkami na temat rzeczonych kreatur i snuje długie wywody na ich temat. Milo interesują tylko realistyczne (jak sam je określa) filmy o wampirach – nie jest w stanie zaakceptować nowszej koncepcji wymuskanych, świecących, rozkochanych w nastolatkach krwiopijców. Woli klasykę, co swoją drogą stanowi komentarz O'Shea do współczesnej kondycji tego nurtu horroru – jest swoistą formą krytyki wymierzonej w „Zmierzch” i twory jemu podobne. W każdym razie scenarzysta daje nam do zrozumienia, że na psychikę Milo zgubny wpływ miała właśnie jego fascynacja filmowymi i literackimi wampirami, że jego pasja „wepchnęła go w ramiona” takiego, a nie innego szaleństwa. Taką sugestię wysnuwa, ale wziąwszy pod uwagę fakt, że gdzieś między wierszami wybrzmiewa również wyżej wspomniana druga ewentualność widz tak naprawdę nie wie pod jakim kątem spoglądać na przypadek nastoletniego chłopca.

Michael O'Shea w swoim „Przeobrażeniu” nie podszedł do horroru wampirycznego w konwencjonalny sposób. Mam wrażenie, że starał się raczej wyrobić w odbiorcy przekonanie, że ogląda film o wampirze, w którym nie ma wampira. Wiem, jak bezsensownie to brzmi, ale dokładnie taki paradoks nasuwał mi się na myśl podczas podróży przez mękę nastoletniego chłopca. Brałam jednak pod uwagę również drugą możliwość. A mianowicie taką, że Milo istotnie jest wampirem. Nurzałam się w egzystencjalnej beznadziei, w dotkliwym smutku targającym młodym antybohaterem, przyglądałam się strasznym, mocno realistycznym (pewnie dlatego, że nieszafującym efektami specjalnymi tylko miażdżącymi emocjami) czynom, których się dopuszczał i zastanawiałam się, czy do kogoś dotrze jego „niemy krzyk” rozpaczy. Czy ktoś ocali nie tyle jego, co jego przyszłe ofiary? Czy ktoś przerwie ten spektakl przemocy, którego Milo jest reżyserem i wykonawcą? Gdy dotychczas odrzucany przez rówieśników, zaniedbywany przez starszego brata Lewisa, który jest jego opiekunem prawnym i gnębiony przez młodych mężczyzn z osiedla, chłopiec, znajduje wreszcie „bratnią duszę” widza równocześnie nawiedzają dwa sprzeczne odczucia. Pojawia się nadzieja na uratowanie chłopca, a co za tym idzie niewinnych ludzi, które w przyszłości zapewne stałyby się jego ofiarami, na wyrwanie go z matni, w której od dłuższego czasu tkwi. Ale w oglądającym budzi się również silna obawa o życie młodej kobiety. Przez to zaczynają konkurować w nim dwie różne postawy – pragnie zarówno zachęcać Sophie do zacieśniania więzi z Milo, jak i nawoływać, aby trzymała się z dala od niego. Chłopak ewidentnie czerpie pociechę z towarzystwa nowej sąsiadki, widać, że bardzo mu brakowało kogoś, z kim mógłby dzielić się swoimi przemyśleniami, kto by go akceptował takim, jaki jest, kto by go nie osądzał tylko dzielił z nim trudy życia. Korzyści płynące z tej relacji nie są jednak jednostronne, bo Sophie również znajduje w nim tak rozpaczliwie poszukiwane oparcie. Pytanie tylko, czy niniejszy związek finalnie przyniesie obojgu więcej korzyści niż strat, czy aby nie skończy się on jakąś nieodwracalną tragedią. Z narastającą podejrzliwością i w szargającym nerwy poczuciu nieustającego osuwania się w otchłań szaleństwa przyglądałam się sennemu rozwojowi tej relacji. Mocno klimatycznym, wręcz emanującym rozbuchaną grozą, przyblakłym kadrom, które na dodatek nieustannie spowijała aura przygniatającej beznadziei. Degrengolada jednostki wynikła nie ze świadomie obranego haniebnego systemu wartości tylko narzucona przez panoszącą się chorobę psychiczną bądź przekleństwo faktycznego wampiryzmu, w „Przeobrażeniu” dosłownie atakuje wszystkie zmysły widza, przenika go na wskroś. Mrożące promienie kompletnego upadku moralności sieją spustoszenie w umyśle widza, nie zmieniając wyznawanych przez niego wartości tylko coraz bardziej odpychając go od pierwszoplanowej postaci. Coraz silniej utwierdzając go w przekonaniu, że ma do czynienia z iście niebezpieczną jednostką, której tragedia polega na tym, że wcale nie chce toczyć takiego żywota. Nie chce, ale musi.

Mam nadzieję, że Michael O'Shea nie poprzestanie na tym jednym podejściu do kina grozy, że będzie się realizował właśnie w tego rodzaju opowieściach i że nie porzuci owej minimalistycznej w formie, acz maksymalistycznej w przekazie specyfiki, którą wraz ze swoją utalentowaną ekipą stworzył w „Przeobrażeniu”. Naprawdę marzę o tym, żeby nie uległ kuszeniom komercji, żeby nie zasilił grona reżyserów próbujących przypodobać się szerokiej publiczności. Wówczas na pewno zarobi więcej, pewnie nawet zyska więcej fanów, ale także znacznie zminimalizuje swoją szansę na zapisanie się „złotymi literami” w historii zarówno horroru, jak i thrillera psychologicznego. Bo talent potrzebny do tworzenia w mojej ocenie naprawdę wartościowych reprezentantów obu tych gatunków, a nie plastikowych wydmuszek, z pewnością posiada. Zobaczymy tylko czy go wykorzysta.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz