Stronki na blogu

wtorek, 17 października 2017

„Cold Moon” (2016)

Rok 1989. Evelyn Larkin mieszka wraz z wnukami, Jerrym i Margaret, w małym miasteczku Babylon na Florydzie. Utrzymują się z uprawy ziemi, ale plonów jest coraz mniej, a to sprawia, że wisi nad nimi widmo zajęcia ich własności przez bank. Jego prezesem jest Nathan Redfield, majętny człowiek posiadający rozległe znajomości, który nie boi się działać poza granicami prawa. Gdy szesnastoletnia wnuczka Evelyn, Margaret, zostaje zamordowana, kobieta nie ma żadnych wątpliwości, że winę za jej śmierć ponosi Nathan. Zaprzyjaźniony z nim szeryf Ted Hale nie dysponuje niczym, co obciążałoby Redfielda. Swoją uwagę skupia głównie na dyrektorze szkoły średniej, Walterze Perrym, w towarzystwie którego Margaret spędziła trochę czasu tuż przed swoją śmiercią. Tymczasem Nathana zaczyna dręczyć czy to duch zamordowanej dziewczyny, czy projekcje jego własnego umysłu.

Griff Furst zajmuje się głównie aktorstwem, ale podejmuje się również prac nad scenariuszami i reżyserią. Stworzył między innymi „Pogromcę wampirów” (2009), „Lake Placid 3” (2010) i „Zagłodzonych” (2014). Scenariusz (potem wyreżyserowanego przez siebie) „Cold Moon” napisał we współpracy z Jackiem Snyderem, na podstawie powieści nieżyjącego już Michaela McDowella pt. „Cold Moon Over Babylon”. Ten ostatni nie był tylko powieściopisarzem, pisał także scenariusze – między innymi „Przeklętego” na podstawie książki Stephena Kinga wraz z Tomem Hollandem i „Soku z żuka” z Warrenem Skaarenem. Szacowany budżet „Cold Moon” opiewa na sumę trzech milionów dwustu tysięcy dolarów, a jego pierwsze pokazy odbyły się w 2016 roku na kilku festiwalach – do szerszego obiegu film wszedł w roku 2017.

„Cold Moon” łączy w sobie elementy horroru i kryminału. Skręty w stronę tego pierwszego gatunku są ujęte z perspektywy, która utrudnia wprowadzenie widza w stan lękowy, ale sam ich wygląd może wskazywać na takie dążenie filmowców. Twórcy efektów specjalnych starali się nadać czy to zjawom dręczącym Nathana Redfielda, czy jego halucynacjom (tego nie zdradzę, choć wątpię, żeby znalazło się wielu widzów, którzy szybko nie domyślą się z czym mają do czynienia) mocno upiorny wygląd. I rzeczywiście sylwetki prześladujące wywodzącego się z bogatej rodziny mężczyznę jawią się całkiem demonicznie, a ich manifestacji nie znaczy męcząca powtarzalność. Innymi słowy twórcy nie ograniczają się jedynie do standardowych zabiegów typu: maszkara wypełniająca z nagła ekran lub przemykająca za plecami swojego celu tylko silą się na większą pomysłowość. Najbardziej podobała mi się sekwencja w banku z wężem wypełzającym z ust upiorzycy i scenka na cmentarzu mająca chyba być hołdem dla znakomitego „Soku z żuka” Tima Burtona. Wężowy stwór automatycznie przywodzi na myśl tamten obraz, ale prawdę powiedziawszy we wszystkich efektach specjalnych dostrzegałam przebłyski ducha wspomnianego filmu Burtona. Pomimo wykorzystania nowoczesnej technologii. Komputerem posiłkowano się na tyle wprawnie, żebym ani razu nie czuła się wytrącona z równowagi, co w sumie nielicho mnie zaskoczyło. W końcu bardzo rzadko udaje mi się w pełni zaakceptować takie zabiegi. To samo mogę powiedzieć na temat ustępów ocierających się o komedię, sekwencji, które zamierzenie bądź nie (obstawiam to pierwsze) wywoływały lekki uśmiech na mojej twarzy. A mowa o zjawie bądź imaginacji jadącej na niewidzialnym rowerze i później, na cmentarzu przebierającej szybko nogami, których nie miała... Absolutnie nie miałam nieprzyjemnego poczucia rozrzedzania klimatu bzdurnymi dowcipasami tylko odbierałam te wstawki w kategoriach nieprzekombinowanych, kreatywnych urozmaiceń. A fabuła naprawdę tego potrzebowała – właściwie to tak bardzo, że nawet te dosyć liczne i w dużej mierze pomysłowe efekty specjalne nie były w stanie przepędzić nudy. Zbliżała się ona do mnie bardzo powoli, ale systematycznie, a w okolicach pięćdziesiątej minuty chwyciła mnie w swoje szpony i nie puściła aż do napisów końcowych. Nie chcę przez to powiedzieć, że osunęłam się w otchłań marazmu tak późno dlatego, że wcześniej płaszczyzna tekstowa prezentowała się lepiej, bo w sumie cała ta składowa „Cold Moon” porusza się w obrębie tego samego poziomu – scenariusz jest liniowy, nie ma wyraźnych wzniesień i spadków, a to rodzi obojętność. Nie zawsze, nie w każdym przypadku, ale akurat tutaj o pełnym zaangażowaniu w opowieść z mojej strony nie mogło być mowy. Próbowałam w to wsiąknąć, ale pomimo współczucia, jakim darzyłam rodzinę Larkinów nie umiałam „pływać” w tej historii. Może dlatego, że w centralnym punkcie postawiono motyw, do którego niewielu twórców potrafiło podejść w sposób, który sprostał moim wymaganiom względem filmowego horroru. A po części „Cold Moon” nim jest – po części, bo scenarzyści poruszają się także w ramach konwencji kryminału i wydaje mi się, że tej tradycji poświęcają więcej czasu, co niekoniecznie przekłada się na jakość tej płaszczyzny fabularnej.

Akcja „Cold Moon” rozgrywa się pod koniec lat 80-tych XX wieku, w sennym miasteczku Babylon na Florydzie, w którym nieoficjalną, acz realną władzę zdaje się mieć majętna rodzina Redfieldów. Jej głowa, James (w tej roli uwielbiany przeze mnie Christopher Lloyd, czyli doktor Emmett Brown ze wspaniałej trylogii „Powrót do przyszłości”, który tutaj też mnie nie zawiódł) to człowiek schorowany, wymagający opieki, ale też zgryźliwy i bezpośredni. Wcześniej był prezesem banku, ale gdy podupadł na zdrowiu funkcję tę przekazał swojego starszemu synowi Nathanowi (w miarę dobra kreacja Josha Stewarta). Ma jeszcze drugiego syna, nastoletniego Bena, który jest bardzo przywiązany do swojego brata i stara się sumiennie wykonywać wszystkie jego polecenia. Natomiast sam Nathan przedstawia sobą typ rozpuszczonego „bachora”, człowieka patrzącego na innych z góry, przekonanego o własnej wyjątkowości i niewahającego się wykorzystywać swojej wysokiej pozycji do zaspokajania własnych nawet niezgodnych z prawem potrzeb. Lloyd i Stewart to jedyni członkowie obsady, którzy nie irytowali mnie swoim warsztatem, jedyni aktorzy, którzy nie męczyli mojego wzroku sztuczną mimiką i nie kazali mi słuchać ani beznamiętnych monologów, ani egzaltowanych, pełnych patosu przemów i nienaturalnych wrzasków. U pozostałych członków obsady widziałam właśnie takie formy ekspresji, co niejednokrotnie obniżało poziom realizmu, a czasami nawet zabijało tę odrobinę napięcia wygenerowaną przez daną sytuację i jej oprawę wizualną. To ostatnie najlepiej widać podczas spotkania Nathana i córki szeryfa w lesie, podczas jej diablo groteskowego popisu będącego rekcją na przerażający (dla niej) widok, który ukazał się jej oczom. Ale to tylko przykład, moim zdaniem najbardziej jaskrawy, bo w „Cold Moon” jest więcej ustępów, które bez wątpienia prezentowałyby się dużo lepiej, gdyby nie nieudolne warsztaty aktorów biorących w nich udział (przypominam, że nie dotyczy to Lloyda i Stewarta). Kolejną bolączką tej produkcji jest jej przewidywalność – na podstawie finału można spokojnie wysnuć wniosek, że Griff Furst i Jack Snyder chcieli, aby widz aż do końca nie był pewien, co tak naprawdę dręczy Nathana Redfielda. Ale dopiero to ostatnie ujęcie uświadomiło mi rzeczony zamysł, bo przez cały seans nie miałam absolutnie żadnych powodów do wątpliwości. Od razu, bez zastanowienia obrałam tylko jedną perspektywę i cały czas się jej trzymałam, właściwie nawet nie myśląc o innych możliwościach. I jak się okazało miałam rację – nie myślcie jednak, że wymagało to ode mnie jakiegokolwiek wysiłku umysłowego, bo tutaj naprawdę nie ma nad czym myśleć. Dobre efekty specjalne, całkiem udane odwzorowanie realiów końcówki lat 80-tych XX wieku oraz co niejako się z tym łączy przyblakłe kadry tworzące w miarę ponury klimacik, nie były w stanie w całości wynagrodzić mi obcowania z kompletnie nieciekawą z mojego punktu widzenia opowieścią o budzącym antypatię człowieku, którego dręczą duchy bądź halucynacje. To znaczy ja wiedziałam co go dręczy i przez to jeszcze bardziej się niecierpliwiłam – od pewnego momentu wręcz marzyłam o tym, żeby ta podróż po utartej ścieżce dobiegła już końca, żebym nie musiała już obcować z tym beznamiętnym scenariuszem, z tą nudnawą historyjką, której nawet w miarę dobry klimat i takież same efekty specjalne nie były w stanie uatrakcyjnić na tyle, żebym nie musiała siłą powstrzymywać opadania powiek. Ale zdołałam dotrwać do końca, więc wygląda na to, że nie było jeszcze najgorzej...

Gdyby film „Cold Moon” opowiadał o czym innym, albo chociaż obrano by inne spojrzenie na tę historię to być może teraz piałabym z zachwytu nad tym dokonaniem Griffa Fursta. Bo oprawa wizualna i efekty specjalne naprawdę wpadły mi w oko, tym elementom niczego nie mogę zarzucić, ale dla mnie najważniejsza zawsze jest fabuła. Lubię proste historyjki, jestem nawet w stanie przymknąć oko na przewidywalność, ale jeśli na dokładkę dostaję kompletnie nieatrakcyjną dla mnie perspektywę i motyw przewodni, który nie należy do moich ulubionych (parę produkcji na ten temat przypadło mi do gustu, ale ich twórcy podeszli do niego w inny sposób) to trudno się dziwić, że musiałam walczyć z ogarniającą mnie sennością. Nie od razu, ale do tego czasu też nie czułam się wielce zainteresowana tą opowiastką. Chwilami coś tam czułam, ale żeby w pełni się w nią zaangażować? Co to, to nie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz