Stronki na blogu

środa, 25 października 2017

Jonathan Maberry „Pacjent zero”

Policjant Joe Ledger zostaje wcielony do tajnej agencji rządowej działającej pod nazwą Wojskowy Departament Nauki (WDN). Zostaje dowódcą oddziału złożonego z ludzi mających doświadczenie na polu walki, którzy doskonale radzą sobie w sytuacjach najwyższego zagrożenia życia. Szef WDN, posługujący się kilkoma nazwiskami, ale w tych kręgach znany jako Church, największy potencjał dostrzega jednak w Ledgerze, biegłym w sztukach walki byłym wojskowym. Jego umiejętności mogą okazać się bardzo przydatne, w rozwiązaniu palącego problemu, którym aktualnie zajmuje się jego agencja. Istnieją dowody na to, że terroryści znaleźli sposób na zamienianie ludzi w zombie i zamierzają doprowadzić do wybuchu pandemii, która z kolei doprowadzi do końca znanego nam świata. Wojskowy Departament Nauki ma mnóstwo środków, ale bardzo mało czasu na zażegnanie kryzysu – powstrzymanie zarazy i unieszkodliwienie ludzi, którzy opracowali ten diabelski plan.

Amerykanin Jonathan Maberry nie należy do pisarzy, że tak powiem, faworyzowanych przez polskich wydawców. Chociaż jest autorem dosyć płodnym na naszym rynku jak dotąd ukazało się zaledwie pięć jego powieści - „Wilkołak”, trylogia Pine Deep, w skład której wchodzą „Blues duchów”, „Song umarłych” i „Wschód złego księżyca” oraz „Pacjent zero” będący pierwszą częścią literackiej serii o Joe Ledgerze. Ta ostatnia w 2009 roku otrzymała nominację do Bram Stoker Award, a sam Maberry sklasyfikował ją jako technothriller, czyli jeden z gatunków, który darzy szczególnie dużym uczuciem. Ale jak sam przyznaje, a czego rozliczne dowody znajdziemy w jego twórczości nie lubi poruszać się w ciasnych szufladkach, dlatego w „Pacjencie zero” można odnaleźć również elementy charakterystyczne dla innych gatunków literackich, przede wszystkim dla horroru, w tradycji którego Jonathan Maberry również jest zakochany.

Miałam już okazję zapoznać się z próbką twórczości Jonathana Maberry'ego w postaci trylogii o Pine Deep. Tak wyśmienitego kawałka współczesnej amerykańskiej literatury grozy, że wprost nie mogłam się doczekać kolejnego spotkania z jego prozą. Historie o żywych trupach nie należą do moich ulubionych - zazwyczaj (jeśli już) podchodzę do nich bardzo nieufnie, ale nazwisko Jonathana Maberry'ego sprawiło, że w tym przypadku było inaczej. Problematyka omawianego utworu nie obniżała mojego entuzjazmu, aczkolwiek nie aż tak dużego, żebym przygotowywała się na zrównanie z poziomem trylogii o Pine Deep. I jak się okazało słusznie, bo nie jest to popis na miarę tamtego trzytomowego dzieła. Maberry miał jednak z czego schodzić – poziom tamtych powieści był tak wysoki, że spadek, jaki zauważyłam w „Pacjencie zero” nie doprowadził mnie do wniosku, że oto mam do czynienia z „książką z najniższej półki”. Wręcz przeciwnie: na tle współczesnej literatury o zombie „Pacjent zero” moim skromnym zdaniem prezentuje się nad wyraz zacnie, co dla niektórych może być wielce interesującym zjawiskiem z tego względu, że Maberry zbudował swoją historię z motywów doskonale znanych długoletnim wielbicielom gatunku. Wcale nie trzeba unikać ciągów tradycyjnych rozwiązań fabularnych, żeby tchnąć życie w snutą przez siebie opowieść i wszystko wskazuje na to, że Maberry jest tego świadomy. Zręczna żonglerka mocno wyeksploatowanymi motywami może się okazać dużo bardziej skuteczna od silnych powiewów świeżości, tym bardziej jeśli dysponuje się tak dobrym warsztatem, jak Jonathan Maberry. Ten amerykański pisarz nie dysponuje tak fantazyjnym stylem jak chociażby Dan Simmons, nie stawia też na gawędziarstwo a la Stephen King, ale nie uderza również w prostotę na miarę na przykład Edwarda Lee, Guya N. Smitha, czy nawet Grahama Mastertona (chodzi o jego horrory, bo większość z tych thrillerów jego autorstwa, które dane mi było przeczytać spisano językiem bardzo przypominającym ten, którym operuje Jonathan Maberry). Styl tego autora plasuje się gdzieś pomiędzy – słownictwo, którym się posługuje nie jest wyszukane, a poszczególne opisy postaci, miejsc i sytuacji nie rozciągają się na ogromne obszary książki - ale daleko mu jeszcze do ogólnikowości. Konstruowane przez niego zdania pewnie nikomu nie wydadzą się ani zbyt krótkie, ani za długie, a i też nikt nie powinien mieć problemów z dokładnym odmalowywaniem w swojej wyobraźni wszystkich składowych tej opowieści. Na którą jak już wspomniałam składa się kilka dobrze znanych miłośnikom thrillerów, horrorów i science fiction motywów, a w centrum wszystkiego stoi niezwykle charyzmatyczny protagonista, postać której sposób bycia dodaje sporo smaczku tej historii. Joe Ledger to człowiek, który potrafi odnaleźć się w najtrudniejszych sytuacjach, wojownik, który w walce zdaje się na instynkt, a na otaczający go świat patrzy nieco cynicznym okiem. Może pochwalić się niemałymi umiejętnościami strzeleckimi i znakomicie spisuje się w walce wręcz, ale nie jest typem tępego mięśniaka kompletnie nieczułego na krzywdę innych i niemogącego się doczekać na skopanie czterech liter swoim wrogom. A właściwie to wrogom całego zachodniego świata, bo nowe zajęcie Joe Ledgera zmusza go do stanięcia w szranki z wyznawcami skrajnego islamu starającymi się zniszczyć wszystkich tzw. niewiernych. Na kartach książki Jonathana Maberry'ego wojna z terroryzmem wchodzi na nowy, dużo bardziej przerażający poziom. Autor niejako zapytuje: co by się stało, gdyby w ręce zamachowców trafiła broń biologiczna? I to w dodatku taka, na którą ich przeciwnicy nie posiadają lekarstwa. Stworzona przez człowieka, rozprzestrzeniająca się w błyskawicznym tempie zaraza, która zamienia ludzi w zombie. W sztywnych, jak zwykli nazywać ich pozytywni bohaterowie „Pacjenta zero”.

Można by sądzić, że w obecnej chwili, kiedy technika tak się rozwinęła [...] nauczyliśmy się czegoś, że umiemy wykorzystać wcześniejsze błędy. Można by sądzić, że staliśmy się bardziej przewidujący i dalekowzroczni. Ale tak się nie stało […] Może prawdziwą ludzką wadą jest zdolność do działania, jakby następne pokolenie się nie liczyło. Nigdy tak nie postępowaliśmy. Może jako jednostki, ale nie jako narody i nie jako gatunek […] My wszyscy będziemy połączeni najnowszym pokazem upartej determinacji rasy ludzkiej, by popełnić samobójstwo.”

Na pierwszej linii walki z żywymi trupami i ich stwórcami staje tajna agencja rządowa funkcjonująca pod nazwą Wojskowy Departament Nauki. Na jej czele stoi tajemniczy mężczyzna posługujący się kilkoma nazwiskami, ale najczęściej nazywany jest Churchem. To jedna z najciekawszych postaci zaludniających stronice „Pacjenta zero” - osoba posiadająca mnóstwo znajomości, potrafiąca wywierać nacisk na osoby piastujące wysokie stanowiska i niemająca żadnych trudności z maskowaniem swoich emocji. Ale pierwiastkiem, który budzi największą ciekawość jest zagadkowość Churcha – jego ludzie nie wiedzą kim tak naprawdę jest, skąd pochodzi, jak udało mu si się zapewnić sobie tak wysoką pozycję i dlaczego z taką łatwością przychodzi mu przekonywanie nawet samego prezydenta Stanów Zjednoczonych do swoich racji. Główny bohater książki, Joe Ledger, szybko dochodzi do wniosku, że Church jest potworem, zimnokrwistym draniem, który nie ma żadnej litości dla swoich wrogów – i jak zauważa Ledger całe szczęście, że taki osobnik stoi po stronie tych dobrych. Jonathan Maberry przeplata wydarzenia, w centrum których stoją pozytywni bohaterowie (najczęściej relacjonowane w pierwszej osobie z perspektywy Joe Ledgera) z urywkami z życia ich adwersarzy. Dzięki temu szybko dowiadujemy się kim jest szalony naukowiec, burzyciel, z istnienia którego ludzie pracujący w WDN zdają sobie sprawę, ale w przeciwieństwie do nas nie znają jego tożsamości. Ten typ postaci nie jest nowy – to raczej ukłon Maberry'ego w stronę gatunku science fiction, bo głównie z nim się on kojarzy. Autor na tym szkielecie zbudował kolejną wielce interesującą osobowość, postać która jest jednym z głównych graczy w tej rozgrywce, bez której plan zniszczenia tzw. niewiernych nigdy nie mógłby się ziścić. Stworzył też całkiem ciekawą, choć niekoniecznie bardzo zawiłą, czy dogłębnie zaskakującą intrygę rozgrywającą się w obozie złożonym z czarnych charakterów, ale nieporównanie bardziej zajmującym elementem tej opowieści jest broń, którą dysponują. Jonathan Maberry dał solidne naukowe podwaliny chorobie, która jeśli WDN zawiedzie w błyskawicznym tempie zdziesiątkuje ludzkość – szczegółowo opisał właściwości tej zarazy, opierając się na aktualnej wiedzy medycznej, podpiął się pod choroby dobrze znane ludzkości, dzięki czemu nadał swoim kreaturom, zainspirowanym klasycznymi filmami o żywych trupach więcej realizmu. Wizja Jonathana Maberry'ego najprawdopodobniej nigdy się nie ziści, ale muszę przyznać, że tę ewentualność podparł na tyle przekonującymi danymi, że chwilami zmuszał mnie do myślenia. W trakcie trwania lektury nie miałam poczucia chociażby lekkiego zaniedbania płaszczyzny naukowej, a w technothrillerach odgrywa ona bardzo ważną rolę. Najbardziej zaskoczyły mnie jednak moje pozytywne reakcje na sekwencje pojedynków. Takie kawałki na ogół szybko mnie męczą, a tutaj były dostarczycielem wielu emocji. Jonathan Maberry nie pozwolił, żeby te dosyć liczne starcia osunęły się w otchłań banalności, żeby ich wynik był mi kompletnie obojętny za sprawą czy to braku dramaturgii, beznamiętnego kalkowania z innych tego typu utworów, czy wreszcie protagonistów, którzy są tak nudni, że nawet nie ma się ochoty na kibicowanie im w rzeczonych walkach z przeważającą siłą wroga.

Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak dobrze się bawiłam czytając opowieść o żywych trupach, nie mogę sobie przypomnieć ostatnio przeczytanej książki o zombie, która dostarczyła mi tyle przyjemności. Bo jak się okazało nawet jak Jonathan Maberry bierze na warsztat temat, który wchodzi w poczet najmniej lubianych przeze mnie motywów horroru to zamienia go w coś, o czym naprawdę chce się czytać – w podróż, w której chce się uczestniczyć, a po jej zakończeniu żałuje się, że nie trwała dłużej, że nie ma się pod ręką kolejnych części tej historii, powieści skupiających się na dalszych dziejach bohaterów przedstawionych w tej jakże wciągającej historii. Cóż, pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że Joe Ledger i inni wkrótce zawitają w naszych księgarniach, jako bohaterowie kolejnych książek autorstwa Jonathana Maberry'ego.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

3 komentarze:

  1. A ja motyw o wszelkich zombie, wampirach czy wilkołakach bardzo lubię w popkulturze i chętnie sprawdzę wiele z nich. Uwielbiam Walking Dead, do którego mocno sceptycznie podchodziłem, jako do aż tak długiej produkcji o zombiakach. Normalnie to filmy 1,5 h, a tu serial i myślałem, że będzie nędznie, ale okazało się, że serial jest tak dobry, że stał się moim ulubionym. Wiedziałem, że po Maberry'ego sięgnę i wczoraj zacząłem. Ale powiem Ci, że ten początek (machnąłem 80 stron) tak jakoś średnio, nie porusza mnie. Fajny bohater Joe się szykuje, chociaż ta narracja trochę mnie tu denerwuje (nie wiem czemu), i może być spoko z tym enigmatycznym Churchem. Ale ogólnie no czyta się lekko, ale z niskim zainteresowaniem. Liczę, że ze strony na stronę się to zmieni. Co na to powiesz? :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja się od początku wkręciłam. Ale jak lubisz motyw zombie to jest szansa, że Twoje wrażenia później będą większe, bo im dalej tym więcej sztywnych;)

      Usuń
    2. Nie wiem, może byłem zmęczony. Ale bardzo dobra scena w pokoju z zombiem, którego wcześniej już "niby" zabił. :) Generalnie książkę wziąłem, żeby trochę odmóżdżyć głowę czymś lekkim, a akurat jutro jadę w delegację z pracy to książka na podróż nadaje się idealnie. :)
      PS: Jako że wiem, jakie klimaty lubisz. Polecam Ci cholernie serial "Mindhunter". Być może już oglądasz albo ma na uwadze. Będziesz zachwycona! :)
      http://www.filmweb.pl/serial/Mindhunter-2017-764111

      Usuń