Policjant
Joe Ledger zostaje wcielony do tajnej agencji rządowej działającej
pod nazwą Wojskowy Departament Nauki (WDN). Zostaje dowódcą
oddziału złożonego z ludzi mających doświadczenie na polu walki,
którzy doskonale radzą sobie w sytuacjach najwyższego zagrożenia
życia. Szef WDN, posługujący się kilkoma nazwiskami, ale w tych
kręgach znany jako Church, największy potencjał dostrzega jednak w
Ledgerze, biegłym w sztukach walki byłym wojskowym. Jego umiejętności mogą okazać się bardzo przydatne, w rozwiązaniu palącego problemu, którym aktualnie zajmuje się jego agencja. Istnieją dowody na to, że terroryści znaleźli
sposób na zamienianie ludzi w zombie i zamierzają doprowadzić do
wybuchu pandemii, która z kolei doprowadzi do końca znanego nam świata. Wojskowy Departament Nauki ma mnóstwo środków,
ale bardzo mało czasu na zażegnanie kryzysu – powstrzymanie
zarazy i unieszkodliwienie ludzi, którzy opracowali ten diabelski
plan.
Amerykanin
Jonathan Maberry nie należy do pisarzy, że tak powiem,
faworyzowanych przez polskich wydawców. Chociaż jest autorem dosyć
płodnym na naszym rynku jak dotąd ukazało się zaledwie pięć
jego powieści - „Wilkołak”, trylogia Pine Deep, w skład której
wchodzą „Blues duchów”, „Song umarłych” i „Wschód złego księżyca” oraz „Pacjent zero” będący pierwszą częścią
literackiej serii o Joe Ledgerze. Ta ostatnia w 2009 roku otrzymała
nominację do Bram Stoker Award, a sam Maberry sklasyfikował ją
jako technothriller, czyli jeden z gatunków, który darzy
szczególnie dużym uczuciem. Ale jak sam przyznaje, a czego
rozliczne dowody znajdziemy w jego twórczości nie lubi poruszać
się w ciasnych szufladkach, dlatego w „Pacjencie zero” można
odnaleźć również elementy charakterystyczne dla innych gatunków
literackich, przede wszystkim dla horroru, w tradycji którego
Jonathan Maberry również jest zakochany.
Miałam
już okazję zapoznać się z próbką twórczości Jonathana
Maberry'ego w postaci trylogii o Pine Deep. Tak wyśmienitego kawałka
współczesnej amerykańskiej literatury grozy, że wprost nie mogłam
się doczekać kolejnego spotkania z jego prozą. Historie o żywych
trupach nie należą do moich ulubionych - zazwyczaj (jeśli już)
podchodzę do nich bardzo nieufnie, ale nazwisko Jonathana
Maberry'ego sprawiło, że w tym przypadku było inaczej.
Problematyka omawianego utworu nie obniżała mojego entuzjazmu,
aczkolwiek nie aż tak dużego, żebym przygotowywała się na
zrównanie z poziomem trylogii o Pine Deep. I jak się okazało
słusznie, bo nie jest to popis na miarę tamtego trzytomowego
dzieła. Maberry miał jednak z czego schodzić – poziom tamtych
powieści był tak wysoki, że spadek, jaki zauważyłam w „Pacjencie
zero” nie doprowadził mnie do wniosku, że oto mam do czynienia z
„książką z najniższej półki”. Wręcz przeciwnie: na tle
współczesnej literatury o zombie „Pacjent zero” moim skromnym
zdaniem prezentuje się nad wyraz zacnie, co dla niektórych może
być wielce interesującym zjawiskiem z tego względu, że Maberry
zbudował swoją historię z motywów doskonale znanych długoletnim
wielbicielom gatunku. Wcale nie trzeba unikać ciągów tradycyjnych
rozwiązań fabularnych, żeby tchnąć życie w snutą przez siebie
opowieść i wszystko wskazuje na to, że Maberry jest tego świadomy.
Zręczna żonglerka mocno wyeksploatowanymi motywami może się
okazać dużo bardziej skuteczna od silnych powiewów świeżości,
tym bardziej jeśli dysponuje się tak dobrym warsztatem, jak
Jonathan Maberry. Ten amerykański pisarz nie dysponuje tak
fantazyjnym stylem jak chociażby Dan Simmons, nie stawia też na
gawędziarstwo a la Stephen King, ale nie uderza również w prostotę
na miarę na przykład Edwarda Lee, Guya N. Smitha, czy nawet Grahama
Mastertona (chodzi o jego horrory, bo większość z tych thrillerów
jego autorstwa, które dane mi było przeczytać spisano językiem
bardzo przypominającym ten, którym operuje Jonathan Maberry). Styl
tego autora plasuje się gdzieś pomiędzy – słownictwo, którym
się posługuje nie jest wyszukane, a poszczególne opisy postaci,
miejsc i sytuacji nie rozciągają się na ogromne obszary książki
- ale daleko mu jeszcze do ogólnikowości. Konstruowane przez niego
zdania pewnie nikomu nie wydadzą się ani zbyt krótkie, ani za
długie, a i też nikt nie powinien mieć problemów z dokładnym
odmalowywaniem w swojej wyobraźni wszystkich składowych tej
opowieści. Na którą jak już wspomniałam składa się kilka
dobrze znanych miłośnikom thrillerów, horrorów i science fiction
motywów, a w centrum wszystkiego stoi niezwykle charyzmatyczny
protagonista, postać której sposób bycia dodaje sporo smaczku tej
historii. Joe Ledger to człowiek, który potrafi odnaleźć się w
najtrudniejszych sytuacjach, wojownik, który w walce zdaje się na
instynkt, a na otaczający go świat patrzy nieco cynicznym okiem.
Może pochwalić się niemałymi umiejętnościami strzeleckimi i
znakomicie spisuje się w walce wręcz, ale nie jest typem tępego
mięśniaka kompletnie nieczułego na krzywdę innych i niemogącego
się doczekać na skopanie czterech liter swoim wrogom. A właściwie
to wrogom całego zachodniego świata, bo nowe zajęcie Joe Ledgera
zmusza go do stanięcia w szranki z wyznawcami skrajnego islamu
starającymi się zniszczyć wszystkich tzw. niewiernych. Na kartach
książki Jonathana Maberry'ego wojna z terroryzmem wchodzi na nowy,
dużo bardziej przerażający poziom. Autor niejako zapytuje: co by
się stało, gdyby w ręce zamachowców trafiła broń biologiczna? I
to w dodatku taka, na którą ich przeciwnicy nie posiadają
lekarstwa. Stworzona przez człowieka, rozprzestrzeniająca się w
błyskawicznym tempie zaraza, która zamienia ludzi w zombie. W
sztywnych, jak zwykli nazywać ich pozytywni bohaterowie „Pacjenta
zero”.
„Można
by sądzić, że w obecnej chwili, kiedy technika tak się rozwinęła [...] nauczyliśmy się czegoś, że umiemy
wykorzystać wcześniejsze błędy. Można by sądzić, że staliśmy
się bardziej przewidujący i dalekowzroczni. Ale tak się nie stało
[…] Może prawdziwą ludzką wadą jest zdolność do działania,
jakby następne pokolenie się nie liczyło. Nigdy tak nie
postępowaliśmy. Może jako jednostki, ale nie jako narody i nie
jako gatunek […] My wszyscy będziemy połączeni najnowszym
pokazem upartej determinacji rasy ludzkiej, by popełnić
samobójstwo.”
Na
pierwszej linii walki z żywymi trupami i ich stwórcami staje tajna
agencja rządowa funkcjonująca pod nazwą Wojskowy Departament
Nauki. Na jej czele stoi tajemniczy mężczyzna posługujący się
kilkoma nazwiskami, ale najczęściej nazywany jest Churchem. To
jedna z najciekawszych postaci zaludniających stronice „Pacjenta
zero” - osoba posiadająca mnóstwo znajomości, potrafiąca
wywierać nacisk na osoby piastujące wysokie stanowiska i niemająca
żadnych trudności z maskowaniem swoich emocji. Ale pierwiastkiem,
który budzi największą ciekawość jest zagadkowość Churcha –
jego ludzie nie wiedzą kim tak naprawdę jest, skąd pochodzi, jak
udało mu si się zapewnić sobie tak wysoką pozycję i dlaczego z
taką łatwością przychodzi mu przekonywanie nawet samego
prezydenta Stanów Zjednoczonych do swoich racji. Główny bohater
książki, Joe Ledger, szybko dochodzi do wniosku, że Church jest
potworem, zimnokrwistym draniem, który nie ma żadnej litości dla
swoich wrogów – i jak zauważa Ledger całe szczęście, że taki
osobnik stoi po stronie tych dobrych. Jonathan Maberry przeplata
wydarzenia, w centrum których stoją pozytywni bohaterowie
(najczęściej relacjonowane w pierwszej osobie z perspektywy Joe
Ledgera) z urywkami z życia ich adwersarzy. Dzięki temu szybko
dowiadujemy się kim jest szalony naukowiec, burzyciel, z istnienia
którego ludzie pracujący w WDN zdają sobie sprawę, ale w
przeciwieństwie do nas nie znają jego tożsamości. Ten typ postaci
nie jest nowy – to raczej ukłon Maberry'ego w stronę gatunku
science fiction, bo głównie z nim się on kojarzy. Autor na tym
szkielecie zbudował kolejną wielce interesującą osobowość,
postać która jest jednym z głównych graczy w tej rozgrywce, bez
której plan zniszczenia tzw. niewiernych nigdy nie mógłby się
ziścić. Stworzył też całkiem ciekawą, choć niekoniecznie
bardzo zawiłą, czy dogłębnie zaskakującą intrygę rozgrywającą
się w obozie złożonym z czarnych charakterów, ale nieporównanie
bardziej zajmującym elementem tej opowieści jest broń, którą
dysponują. Jonathan Maberry dał solidne naukowe podwaliny chorobie,
która jeśli WDN zawiedzie w błyskawicznym tempie zdziesiątkuje
ludzkość – szczegółowo opisał właściwości tej zarazy,
opierając się na aktualnej wiedzy medycznej, podpiął się pod
choroby dobrze znane ludzkości, dzięki czemu nadał swoim
kreaturom, zainspirowanym klasycznymi filmami o żywych trupach
więcej realizmu. Wizja Jonathana Maberry'ego najprawdopodobniej
nigdy się nie ziści, ale muszę przyznać, że tę ewentualność
podparł na tyle przekonującymi danymi, że chwilami zmuszał mnie
do myślenia. W trakcie trwania lektury nie miałam poczucia
chociażby lekkiego zaniedbania płaszczyzny naukowej, a w
technothrillerach odgrywa ona bardzo ważną rolę. Najbardziej
zaskoczyły mnie jednak moje pozytywne reakcje na sekwencje
pojedynków. Takie kawałki na ogół szybko mnie męczą, a tutaj
były dostarczycielem wielu emocji. Jonathan Maberry nie pozwolił,
żeby te dosyć liczne starcia osunęły się w otchłań banalności,
żeby ich wynik był mi kompletnie obojętny za sprawą czy to braku
dramaturgii, beznamiętnego kalkowania z innych tego typu utworów,
czy wreszcie protagonistów, którzy są tak nudni, że nawet nie ma
się ochoty na kibicowanie im w rzeczonych walkach z przeważającą
siłą wroga.
Nie
pamiętam, kiedy ostatnio tak dobrze się bawiłam czytając opowieść
o żywych trupach, nie mogę sobie przypomnieć ostatnio przeczytanej
książki o zombie, która dostarczyła mi tyle przyjemności. Bo jak
się okazało nawet jak Jonathan Maberry bierze na warsztat temat,
który wchodzi w poczet najmniej lubianych przeze mnie motywów
horroru to zamienia go w coś, o czym naprawdę chce się czytać –
w podróż, w której chce się uczestniczyć, a po jej zakończeniu
żałuje się, że nie trwała dłużej, że nie ma się pod ręką
kolejnych części tej historii, powieści skupiających się na
dalszych dziejach bohaterów przedstawionych w tej jakże wciągającej
historii. Cóż, pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że Joe Ledger i
inni wkrótce zawitają w naszych księgarniach, jako bohaterowie
kolejnych książek autorstwa Jonathana Maberry'ego.
Za
książkę bardzo dziękuję wydawnictwu
A ja motyw o wszelkich zombie, wampirach czy wilkołakach bardzo lubię w popkulturze i chętnie sprawdzę wiele z nich. Uwielbiam Walking Dead, do którego mocno sceptycznie podchodziłem, jako do aż tak długiej produkcji o zombiakach. Normalnie to filmy 1,5 h, a tu serial i myślałem, że będzie nędznie, ale okazało się, że serial jest tak dobry, że stał się moim ulubionym. Wiedziałem, że po Maberry'ego sięgnę i wczoraj zacząłem. Ale powiem Ci, że ten początek (machnąłem 80 stron) tak jakoś średnio, nie porusza mnie. Fajny bohater Joe się szykuje, chociaż ta narracja trochę mnie tu denerwuje (nie wiem czemu), i może być spoko z tym enigmatycznym Churchem. Ale ogólnie no czyta się lekko, ale z niskim zainteresowaniem. Liczę, że ze strony na stronę się to zmieni. Co na to powiesz? :)
OdpowiedzUsuńJa się od początku wkręciłam. Ale jak lubisz motyw zombie to jest szansa, że Twoje wrażenia później będą większe, bo im dalej tym więcej sztywnych;)
UsuńNie wiem, może byłem zmęczony. Ale bardzo dobra scena w pokoju z zombiem, którego wcześniej już "niby" zabił. :) Generalnie książkę wziąłem, żeby trochę odmóżdżyć głowę czymś lekkim, a akurat jutro jadę w delegację z pracy to książka na podróż nadaje się idealnie. :)
UsuńPS: Jako że wiem, jakie klimaty lubisz. Polecam Ci cholernie serial "Mindhunter". Być może już oglądasz albo ma na uwadze. Będziesz zachwycona! :)
http://www.filmweb.pl/serial/Mindhunter-2017-764111