Od
śmierci żony przed paroma laty James mieszkał tylko z dwiema
córkami, siedemnastoletnią Kellie i młodszą Abby. Ale ten stan
rzeczy ulega zmianie, gdy do ich domu wprowadza się Robin, kobieta,
z którą James od jakiegoś czasu się spotyka. Nowa lokatorka od
początku bardzo się stara przekonać do siebie córki swojego
ukochanego, ale tylko w przypadku młodszej z nich odnosi pewien
sukces. Kellie nie potrafi jej zaufać i zaakceptować zmian
wprowadzanych do ich życia przez dziewczynę ojca. Obecnie ma jednak
poważniejszy problem, którym bezzwłocznie musi się zająć. Jej
siostra już od dłuższego czasu utrzymuje, że kontaktuje się ze
swoją rodzicielką, ale Kellie dopiero teraz zaczyna wierzyć, że
ich dom jest nawiedzony. W przeciwieństwie do siostry wychodzi
jednak z założenia, że zagraża im jakiś złośliwy byt, który
nie ma nic wspólnego z ich matką. Nic oprócz zagadkowego związku
z naszyjnikiem należącym niegdyś do ich rodzicielki.
Marcel
Sarmiento ma już pewne doświadczenie w filmowym horrorze. Wraz z
Gadim Harelem wyreżyserował „Martwą dziewczynę” na podstawie
scenariusza Trenta Haaga i stworzył dwie krótkometrażówki:
pierwszą na użytek antologii „The ABCs of Death”, a drugą dla
„V/H/S: Viral”. Tematykę swojego drugiego pełnometrażowego
horroru pt. „Totem” Sarmiento obmyślił z Evanem Dicksonem,
który wziął na siebie przelewanie ich pomysłów na karty
scenariusza. Wcześniej tylko raz próbował on swoich sił w
charakterze scenarzysty, w krótkometrażówce zatytułowanej
„Paisley”.
„Totem”
to horror z nurtu ghost story, w którym nie brakuje
tradycyjnych, szeroko wyeksploatowanych rozwiązań. Elementów
silnie kojarzonych z tym podgatunkiem, ale pomysłodawcy tej historii
nie ograniczają się jedynie do nich. Wplatają w swoją opowieść
choćby wątek, który jeśli nawet nie może być uznany za przejaw
wielkiej kreatywności z ich strony to przynajmniej nie ma się
wrażenia obcowania z historią skleconą tylko i wyłącznie z
najpopularniejszych motywów. Mowa oczywiście o tytułowym totemie
(o innym później), który wpada w ręce głównej bohaterki filmu,
siedemnastoletniej Kellie, w którą wcieliła się mało wiarygodna
w tej roli Kerris Dorsey. Słaby warsztat aktorki nie był jedynym
powodem mojej niechęci do pierwszoplanowej postaci, równie duże
znaczenie miała wszak jej osobowość, rys psychologiczny, który
nic tylko mnie irytował. Nastolatka na skutek śmierci matki i
nieokrzesania jej ojca musiała przedwcześnie dorosnąć. Wziąć na
siebie prowadzenie domu i otoczyć siostrę troskliwą opieką, którą
dostawała również od ojca, ale najwięcej obowiązków związanych
z jej wychowaniem przejęła właśnie Kellie. Powiecie pewnie, że
to przecież godne najwyższego uznania, że są to cechy, które
powinno się podziwiać, które naturalną koleją rzeczy powinny
dopomóc w budowaniu nici sympatii do tej postaci. I może faktycznie
by tak było, gdyby nie wspomniany „drewniany” warsztat Dorsey i
denerwujące zachowanie bohaterki, w którą się wcieliła. Gdy do
jej rodziny wkracza nowa osoba, dziewczyna jej ojca imieniem Robin
(całkiem niezła kreacja Ahny O'Reilly) w pełni unaocznia się
zaborczość siedemnastolatki. Okazuje się, że dziewczyna tak
bardzo przyzwyczaiła się do roli pani domu, że nijak nie potrafi
cieszyć się z przejęcia części jej dotychczasowych obowiązków
przez nową lokatorkę. Na starania Robin reaguje niezadowoleniem,
nie wykazuje większej gotowości do „uściśnięcia wyciągniętej
dłoni” - zachowuje się raczej jak rozpieszczona nastolatka, która
wolałaby aby nikt nie wkraczał na jej terytorium. Po części ze
względu na uczucia ojca, a po części z konieczności zajęcia się
pilniejszą sprawą, nie koncentruje się na prowadzeniu regularnej
wojny z Robin, choć oczywiście nie odmawia sobie dawania jej do
rozumienia, że nie jest zadowolona z jej obecności i poczynań. W
„Totemie” warstwa obyczajowa jest dosyć silnie zarysowana,
scenarzysta poświęca jej szczególnie dużo uwagi podczas
pierwszych partii filmu, ale konflikt pomiędzy dwiema młodymi
kobietami i ich relacje z pozostałymi domownikami szczerze
powiedziawszy średnio mnie zajmowały. Twórcom „Totemu” nie
udało się wykrzesać z tego co prawda konwencjonalnego, acz nośnego
wątku jakichś żywszych emocji, w moich oczach wypadał po prostu
płasko, jeśli nie liczyć narastającej irytacji na skutek
zachowania Kellie. Z większym zainteresowaniem przyjmowałam
fragmenty osadzone w stylistyce horroru, choć nie mogę powiedzieć,
żebym nawet w tym przypadku była w pełni zadowolona ze stopnia
swojego zaangażowania. Jak to na ogół w ghost stories bywa
istota z zaświatów na początku dosyć nieśmiało manifestuje
swoją obecność. A to zamknie nagle okno, a to będzie dotykać
najmłodszą członkinię portretowanej rodziny, a to uruchomi
czujniki ruchu swoimi nieodbieranymi przez ludzkie oko wędrówkami
po salonie, czy zrzuci na podłogę kilka pucharów zdobytych przez
Kellie w zawodach w bieganiu. Z czasem nadnaturalne zjawiska zaczną
objawiać się z większą mocą, staną się bardziej dosłowne, a i
wykonanie niektórych z nich nie powinno dać nikomu powodów do
narzekań. Zakrwawione ciało tkwiące w przezroczystym worku mogło
zostać zapożyczone z „Koszmaru z ulicy Wiązów” Wesa Cravena,
a scenka z lustrem ukazującym nieoczekiwaną deformację twarzy
osoby się w niego wpatrującej przypomniała mi „Ducha” Tobe'a
Hoopera i chyba, bo ponoć niewymienionego w czołówce Stevena
Spielberga. Ale chociaż nie dostrzegłam w tych dodatkach żadnej
oryginalności to z dużym entuzjazmem przyjęłam te wstawki. Dzięki
realistycznym, praktycznym efektom specjalnym, tak solidnemu
wykonaniu, że jeśli już twórcy zapożyczali z wyżej wymienionych
kultowych produkcji to miało to charakter pochwalny, nie
prześmiewczy i w żadnym razie nie żenujący.
Tytułowemu
totemowi jak dotąd poświęciłam znikomą uwagę, chociaż Marcel
Sarmiento i Evan Dickson powierzyli mu może niekoniecznie centralne,
ale z całą pewnością ważne miejsce w tej opowieści. Naszyjnik,
który za życia należał do matki Kellie i Abby (w miarę
przekonująca kreacja Lii McHugh) teraz staje się własnością jej
starszej córki, siedemnastolatki, która szybko odkrywa drzemiącą
w nim moc. Moc, która budzi w niej lęk, ale i ciekawość. Moc,
która zdaje się mieć bezpośredni związek z bytem, z którym
młodsza siostra Kellie już od jakiegoś czasu konwersuje. Znany
motyw „wymyślonego przyjaciela” dziecięcej postaci tutaj został
ukazany w formie sugestii, że dziewczynka kontaktuje się z duchem
swojej własnej matki. Objawionej na początku, ale z czasem podanej
w wątpliwość za pośrednictwem przekonań głównej bohaterki.
Kellie nabiera bowiem pewności, że w ich domu gnieździ się jakiś
inny byt, istota, która pragnie skrzywdzić wszystkich śmiertelników
zajmujących tę nieruchomość, a utwierdza ją w tym UWAGA
SPOILER śmierć ich kota (już o tym wspominałam, ale powtórzę,
że bardzo bym chciała, żeby bohaterowie horrorów nie mieli
żadnych zwierząt) KONIEC SPOILERA. „Totem” przez większą
część swojego trwania porusza się więc utartą ścieżką, w
której właściwie tylko tytułowy przedmiot można uznać za jakieś
odstępstwo od reguły. W zdjęciach unaocznia się pewna posępność
i w miarę zadowalająca ilość mroku, ale napięcia nie ma w tym
zbyt wiele, za co w głównej mierze obwiniam pośpiech filmowców,
niewystarczająco długi czas trwania sekwencji bezpośrednio
poprzedzających uderzenia jakiejś wrogiej siły, tj. tych wstawek,
które miały za zadanie znacznie zintensyfikować złe przeczucia,
zagęścić aurę zagrożenia przed spodziewanym atakiem. Ta niełatwa
sztuka na moim przykładzie (i może tylko moim, nie wiem) prawie
wcale się twórcom nie udała, ale za to zaskoczenie w ostatnich
partiach produkcji było bardzo duże. UWAGA SPOILER I
znalazło się uzasadnienie dla odrzucającej osobowości Kellie,
choć z drugiej strony efekt pewnie byłby jeszcze lepszy, bo wprawiający w większy dyskomfort, gdybym
wcześniej zdołała polubić tę, jak się okazało, antybohaterkę.
Że też nie udało mi się wcześniej właściwie odczytać tych
jakże licznych sygnałów wysyłanych przez twórców omawianego
obrazu – jak już cala tajemnica wychodzi na jaw okazuje się, że
już na długo przedtem została ona co prawda niewyraźnie, ale
jednak wykreślona. Wystarczyło jedynie spojrzeć na tę historię z
lekkiego dystansu, odrzucić tę wyraźniejszą ewentualność, bo
wtedy ta właściwa niejako automatycznie wskoczyłaby na jej
miejsce. Nawet nie trzeba było tracić energii na szukanie jej, bo
ona cały czas czekała, aż raczę na chwilę odsunąć od siebie tę
fałszywą ścieżkę. Czego nie zrobiłam i dlatego dałam się
przechytrzyć filmowcom KONIEC SPOILERA. Ostatnia partia ma
fanom gatunku coś jeszcze do zaoferowania. Oprócz bardzo
interesującego i (przynajmniej mnie) mocno zaskakującego zwrotu
akcji na małe wyróżnienie zasługuje też warstwa gore.
Osób dobrze zaznajomionych z krwawym kinem grozy, choćby nawet
tylko tym XXI-wiecznym z całą pewnością taki pokaz przemocy w
ogóle nie zniesmaczy, ale całkiem możliwe, że przynajmniej paru z
nich podzieli moje pozytywne zapatrywania na substancję, która
posłużyła za krew (realistyczna barwa i konsystencja) i uzna jeden
ze zgonów za całkiem pomysłowy (ten z rzeźbą), a to już coś,
jeśli idzie o współczesne horrory. Jump scenkę z twarzą
zjawy na szybie i wcześniejsze generowanie jej świetlistej postaci
na miejscu twórców dopracowałabym pod kątem wiarygodności, bo
jak na moje oko tego zdecydowanie tutaj zabrakło.
„Totem”
to w ogólnym rozrachunku taki średniaczek. To znaczy dla mnie.
Produkcja, w której dostrzegam pewien duży plus i kilka mniejszych,
ale niestety nie są one w stanie przykryć słabszych stron tego
przedsięwzięcia. Odżegnywać nikogo od seansu jednak nie będę,
bo myślę, że choćby dla tego najwyżej przeze mnie ocenianego
elementu warto po ten obraz sięgnąć. To przede wszystkim on
sprawia, że będę o nim pamiętać trochę dłużej – trochę, bo
wątpię, żeby na trwałe osiadł w moim umyśle. Wywarł na mnie
spore wrażenie, ale faktem jest, że na ekranie widziałam już
bardziej zdumiewające, widowiskowe i zwariowane zagrywki twórców,
o czym wspominam na wypadek, gdyby ktoś już nastawiał się na tak
piorunujący efekt, jakiego jeszcze żaden horror na nim nie wywarł.
Aż tak dobrze to nie ma, ale to wcale nie osłabia we mnie
przekonania, że za to pomysłodawcom tej historii należy się
pochwała. Pozostałe plusy na porównywalne brawa moim zdaniem nie
zasługują, ale dzięki nim przynajmniej nie musiałam ciągle
walczyć z pragnieniem przerwania seansu. Ciągle nie, ale przyznaję,
że miejscami taka chęć się we mnie odzywała, dlatego radzę nie
obiecywać sobie zbyt wiele – sięgnąć po „Totem”, ale bez
wygórowanych oczekiwań.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz