Z
laboratorium wojskowego wydostaje się zmutowany wirus grypy, zwany
Kapitanem Tripsem, który w krótkim czasie zabija prawie całą rasę
ludzką. Niedobitki zaczynają miewać sny o mrocznym mężczyźnie i
ciemnoskórej staruszce, reprezentujących dwie przeciwstawne siły.
Część ostałej przy życiu ludności Stanów Zjednoczonych wyrusza
na spotkanie z wyśnioną kobietą, Matką Abigail, która stoi po
stronie dobra. Wśród nich znajdują się głuchoniemy Nick Andros,
muzyk Larry Underwood, pochodzący z niewielkiego miasteczka Stu
Redman, który po wybuchu zarazy był przetrzymywany w ośrodku
rządowym, Frannie Goldsmith i podkochujący się w niej Harold
Lauder. Mroczny mężczyzna, Randall Flagg, w tym samym czasie
gromadzi wokół siebie innych ludzi, w dużej części przestępców,
którzy chcą mu służyć. Jego „prawą ręką” zostaje Lloyd
Henreid, a ich siedzibą jest Las Vegas. Matka Abigail zbiera
natomiast ludzi w Boulder w stanie Kolorado, wymagając od nich
gotowości do nieuchronnie zbliżającej się konfrontacji z
Randallem Flaggiem i jego armią.
„Bastion”,
najdłuższa powieść Stephena Kinga, pierwotnie opublikowana w 1978
roku w okrojonej wersji (premierowe wydanie dłuższego tekstu
ukazało się w 1990 roku), na ekran została przeniesiona w 1994
roku w formie miniserialu. Pierwszy pokaz odbył się na antenie
telewizji ABC w maju rzeczonego roku, a budżet oszacowano na
dwadzieścia osiem milionów dolarów. Miniserial zdobył dwie
statuetki Emmy za charakteryzację i realizację dźwięku oraz sporo
pozytywnych recenzji, także od krytyków. Scenariusz „Bastionu”
napisał sam Stephen King, który wcielił się także w jedną z
pobocznych postaci (małą rólkę dostał też Sam Raimi, reżyser
kultowego „Martwego zła”), a reżyserii podjął się Mick
Garris. Artysta, którego twórczość można chyba powiedzieć, że
obfituje w obrazy oparte na twórczości niekoronowanego króla
współczesnej literatury grozy – wyreżyserował między innymi
miniseriale „Lśnienie” i „Worek kości” oraz pełnometrażowe
filmy „Jazdę na kuli” i „Desperację”, jedną z moich
ulubionych produkcji opartych na prozie Stephena Kinga.
Postronnemu
obserwatorowi mogłoby się wydawać, że w przybliżeniu sześć
godzin w zupełności wystarczy do odwzorowania wszystkich wątków z
książki, ale osoby, które mają już za sobą lekturę „Bastionu”
zapewne z góry, jeszcze przed seansem omawianego miniserialu Micka
Garrisa, nabiorą przekonania, że bez uproszczeń się nie obyło.
Bo na przeniesienie absolutnie wszystkich wątków z tego potężnego
tomiszcza na ekran potrzeba dużo więcej czasu, a i wątpię żeby
nawet w takim wypadku dało się skopiować całą treść. Stephen
King w swoim scenariuszu na kanwie „Bastionu” sporo wątków
poskracał, wiele poopuszczał i co nieco zmodyfikował, ale starał
się przy tym nie wypaczyć najistotniejszych składowych tej
opowieści. Nie wiem czy każdej osobie znającej literacki
pierwowzór to wystarczy, aby nazywać „Bastion” ekranizacją, a
nie adaptacją, ale ja nie mam oporów przed przychylaniem się do
tej pierwszej etykietki. Wydaje mi się bowiem, że wszystko co w
„Bastionie” najważniejsze znalazło tutaj swojej miejsce i to w
kształcie, który nie porażał nadmierną powierzchownością, co
oczywiście nie oznacza, że w ogóle była ona niedostrzegalna
(swoją drogą nie miałabym nic przeciwko zastąpieniu niektórych
wątków innymi, nowymi, bo takie zabiegi nie zawsze są szkodliwe,
czasami stanowią miłe urozmaicenie). Jak wspomniałam wcześniej
King starał się nie wypaczać przewodnich wątków tej opowieści i
poza jednym przypadkiem nawet mu się to udawało. Ale moim zdaniem
niepotrzebnie z taką jaskrawością odmalował aspekty religijne, z
taką nachalnością narzucał tylko jedną interpretację konfliktu
dwóch przeciwstawnych biegunów. Nie pozostawił widzom szansy na
czasowe przyjęcie innej tezy, niźli ta mówiąca o boskim
posłannictwie Matki Abigail i szatańskich konotacjach Randalla
Flagga. W powieści ta myśl też wysuwała się na pierwszy plan,
ale długo nie spychała ona poza margines wszystkich innych, nie
zamykała czytelnikowi drogi do szukania innych interpretacji. Tutaj
natomiast nie ma mowy o choćby wykluciu się w głowach odbiorców
jakiegokolwiek innego objaśnienia natury Matki Abigail i jej
adwersarza. Randalla Flagga w książce spowijała gęsta tajemnica,
podsycana jego nadludzkimi zdolnościami. Oczywiście łatwo było
przyjąć tezę, że jest albo Lucyferem we własnej osobie, albo
jego wysłannikiem, ale King zachęcał też czytelnika do szukania
innego objaśnienia charakteru tej postaci (to uwidacznia się na
przykład w nawiązaniach do „Władcy Pierścieni” J.R.R.
Tolkiena i wywodach Glena Batemana na jego temat, których to
miniserial jest pozbawiony). W omawianym przedsięwzięciu Micka
Garrisa Randall Flagg został odarty z tajemniczości i jakby tego
było mało Jamey Sheridan wcielający się w tę postać nie wykazał
się dużą wiarygodnością, a przynajmniej mnie nie przekonało
jego pajacowanie, wybuchy wściekłości i środki perswazji, sceny w
których próbował przypodobać się swoim rozmówcom z zamiarem
osiągnięcia własnych korzyści. Miguel Ferrer, któremu przypadła
w udziale rola „prawej ręki” Flagga chciał kreować mrocznego
mężczyznę, ale King uznał, że mniej znana twarz lepiej się
sprawdzi. Mnie jednak Ferrer zdecydowanie bardziej pasował do tej
roli, wydaje mi się, że miniserialowi przysłużyłoby się, gdyby
to on stanął na czele ludności zgrupowanej w Las Vegas. Kiczowate
efekty specjalne w sekwencjach, w których Flagg zmienia swoje
oblicze także osłabiają obraz czołowego antybohatera, bo choć
demoniczne charakteryzacje trącą tego rodzaju kiczem, do którego
mam dużą słabość to już montaż podczas przechodzenia z
ludzkiego do potwornego kształtu jawi się nad wyraz sztucznie. A i
sam pomysł na nadawanie Flaggowi takich nieludzkich twarzy
najsilniej przyczynia się do pozbawienia go złowieszczej,
podsycającej ciekawość tajemniczości. Innymi słowy: ta postać w
miniserialu jest nazbyt oczywista i ewidentnie przerysowana, żeby
nie rzec groteskowa, a nie wydawała mi się taka podczas lektury
„Bastionu”.
Warstwa
techniczna omawianego miniserialu Micka Garrisa w scenach
poprzedzających uformowanie się dwóch frakcji niedobitków
Kapitana Tripsa, zmutowanej grypy, która wydostała się z tajnego
wojskowego ośrodka badawczego, w krótkim czasie wybijając niemalże
całą rasę ludzką, jest stosownie klimatyczna. Operatorzy i
oświetleniowcy tworzą iście ponury obraz końca znanego nam
świata, rozpaczliwą walkę o przetrwanie w sytuacji beznadziejnej,
będącej konsekwencją destrukcyjnych zapędów rządu Stanów
Zjednoczonych. King nie pozwolił, żeby przesłanie tak donośnie
wybrzmiewające z kart jego powieści, w miniserialu na jej postawie
znacznie straciło na sile. Żeby widz choć na chwilę zapomniał o
tym, że to ludzie doprowadzili do upadku ich rasy, że jesteśmy
gatunkiem autodestrukcyjnym, agresorami uparcie zmierzającymi ku
zagładzie. W miniserialu tak, jak w książce przeplatają się
wątki reprezentowane przez różnych bohaterów i antybohaterów i
krótsze ogólne ujęcia nieszczęścia, jakie dotknęło ludność
Stanów Zjednoczonych (w istocie całego świata, ale tak jak w
powieści King nie koncentrował się na obszarach leżących poza
granicami tego kraju). Widzimy niezliczone, realistycznie się
prezentujące trupy zalegające w pomieszczeniach i na ulicach,
zamieszki wszczynane przez spanikowane jednostki (realizacja trąci w
tych miejscach tanimi filmami sensacyjnymi) i przede wszystkim
śledzimy losy niektórych osób odpornych na Kapitana Tripsa, którzy
zaczynają miewać sny o posępnym mężczyźnie i ciemnoskórej
staruszce. To one zmuszają ich do podjęcia marszu w jednym z dwóch
wyśnionych kierunków – część niedobitków zmutowanej grypy
wkroczy „na ciemną stronę mocy” reprezentowaną przez Randalla
Flagga, a inni zasilą szeregi wysłanniczki Boga, którą jest
kobieta licząca sobie sto sześć lat. King mocno skrócił ich
podróże – nie pokazano na przykład jak wyglądała wyprawa Fran
w towarzystwie samego Harolda, nie zgłębiono relacji Nicka z
szeryfem i jego żoną i zrezygnowano ze śledzenia Larry'ego przez
osobliwy duet ocalałych. W wątek poświęcony Underwoodowi
wprowadzono moim zdaniem nieszkodzącą mu zmianę, polegającą na
przekazaniu towarzyszącej mu Nadine Cross cech powieściowej Rity z
jednoczesnym pozostawieniem jej własnych, a rolę opiekunki
zdziczałego Joego powierzając Lucy Swann. O głuchoniemym Nicku, w
którego z dobrym skutkiem wcielił się Rob Lowe, w środkowej
partii miniserialu na długo zapomniano, co sprawiło, że obawiałam
się marginalizacji jednego z moich ulubionych bohaterów „Bastionu”
i rezygnacji z, też cieszącego się moją sympatią, Toma Cullena,
ale te przeczucia na szczęście się nie ziściły. A raczej nie do
końca, bo nie da się ukryć, że Nick w miniserialu został trochę
zaniedbany. Stu Redman, wykreowany przez Gary'ego Sinise, ze
wszystkich pozytywnych bohaterów miniserialu „Bastion” cieszył
się największą uwagą scenarzysty, zauważalnie wysuwał się na
pierwszy plan, gdy tymczasem jego późniejszej partnerce poświecono
chyba najmniej miejsca (biorąc pod uwagę tych protagonistów,
których losy śledzimy niemalże od początku seansu). A szkoda, bo
śledztwo jakie powieściowa Fran przeprowadziła w Boulder było tak
pasjonujące, że powinno znaleźć się na ekranie. Rezygnacja z
tego wątku rozczarowała mnie niemalże w równym stopniu co okropny
efekt specjalny w końcówce - odwzorowujący jedyny absurdalny punkt
książki (deus ex machina), w dodatku w tak porażająco sztucznym
stylu, że aż musiałam popukać się w czoło. Ale za to ścieżka
dźwiękowa i wyblakła kolorystyka stanowią nie lada atrakcję,
budują przygnębiający klimat, przesycony aurą nieuchronnie
zbliżającego się nieszczęścia i podkreślający ogrom tragedii,
która już się dokonała. Jak sobie pomyślę jak ten horror
science fiction prezentowałby się we współczesnym
serialu/miniserialu to aż przechodzą mnie nieprzyjemne dreszcze, bo
takiego klimatu jak w powieści lub przynajmniej pozostającego za
nią w tyle także w tym aspekcie, ale i tak widowiskowego
miniserialu we współczesnym projekcie telewizyjnym ze świecą mogę
szukać. A przecież co jakiś czas słyszy się o planach nakręcenia
readaptacji „Bastionu” i moim zdaniem tylko kwestią czasu jest
wprowadzenie ich życie.
Idealny
to ten projekt na pewno nie jest. W żadnych aspekcie, nawet w jednym
malutkim, nie wychodzi zwycięsko ze starcia z fenomenalną powieścią
Stephena Kinga. Nie wpisuje się do grona moich ulubionych produkcji
opartych na twórczości rzeczonego pisarza, ani nawet nie stanowi w
moich oczach najlepszego reżyserskiego przedsięwzięcia Micka
Garrisa. Niemniej całkiem nieźle mi się to ogląda – na tyle
dobrze, żeby co jakiś czas chciało mi się do tego miniserialu
wracać. Miejscami trochę irytuje, to fakt, chwilami nawet odrobinę
nuży (zwłaszcza w drugiej połowie, w której to do atmosfery grozy
dołącza familijna otoczka i akurat w tym przypadku nie jest to
całkowicie udana mieszanka), ale w przeważającej części angażuje
na tyle i dostarcza na tyle silnych emocji, żeby nie chciało mi się
dzielić tego długiego widowiska na kilka krótszych partii, żebym
decydowała się na oglądanie „Bastionu” w pewnych odstępach
czasowych. Na raz bez większych trudności daję radę obejrzeć tę
pozycję w całości, a w przypadku takiego metrażu już samo to
powinno świadczyć o moim w miarę pozytywnym nastawieniu do tego
projektu. Ale o wiele mniej przychylnego niż do pierwowzoru
literackiego, który w moim osobistym rankingu powieści o tematyce
apokaliptycznej i postapokaliptycznej od lat zajmuje pierwsze
miejsce. I szczerze wątpię, by kiedykolwiek uległo to zmianie.
Uwielbiam Kinga, ale tę pozycję jakimś cudem ominęłam. Do ekranizacji jednak jakoś mnie nie ciągnie, mając wybór zawsze sięgam po książkę :)
OdpowiedzUsuń