piątek, 26 stycznia 2018

„Bastion” (1994)

Z laboratorium wojskowego wydostaje się zmutowany wirus grypy, zwany Kapitanem Tripsem, który w krótkim czasie zabija prawie całą rasę ludzką. Niedobitki zaczynają miewać sny o mrocznym mężczyźnie i ciemnoskórej staruszce, reprezentujących dwie przeciwstawne siły. Część ostałej przy życiu ludności Stanów Zjednoczonych wyrusza na spotkanie z wyśnioną kobietą, Matką Abigail, która stoi po stronie dobra. Wśród nich znajdują się głuchoniemy Nick Andros, muzyk Larry Underwood, pochodzący z niewielkiego miasteczka Stu Redman, który po wybuchu zarazy był przetrzymywany w ośrodku rządowym, Frannie Goldsmith i podkochujący się w niej Harold Lauder. Mroczny mężczyzna, Randall Flagg, w tym samym czasie gromadzi wokół siebie innych ludzi, w dużej części przestępców, którzy chcą mu służyć. Jego „prawą ręką” zostaje Lloyd Henreid, a ich siedzibą jest Las Vegas. Matka Abigail zbiera natomiast ludzi w Boulder w stanie Kolorado, wymagając od nich gotowości do nieuchronnie zbliżającej się konfrontacji z Randallem Flaggiem i jego armią.

„Bastion”, najdłuższa powieść Stephena Kinga, pierwotnie opublikowana w 1978 roku w okrojonej wersji (premierowe wydanie dłuższego tekstu ukazało się w 1990 roku), na ekran została przeniesiona w 1994 roku w formie miniserialu. Pierwszy pokaz odbył się na antenie telewizji ABC w maju rzeczonego roku, a budżet oszacowano na dwadzieścia osiem milionów dolarów. Miniserial zdobył dwie statuetki Emmy za charakteryzację i realizację dźwięku oraz sporo pozytywnych recenzji, także od krytyków. Scenariusz „Bastionu” napisał sam Stephen King, który wcielił się także w jedną z pobocznych postaci (małą rólkę dostał też Sam Raimi, reżyser kultowego „Martwego zła”), a reżyserii podjął się Mick Garris. Artysta, którego twórczość można chyba powiedzieć, że obfituje w obrazy oparte na twórczości niekoronowanego króla współczesnej literatury grozy – wyreżyserował między innymi miniseriale „Lśnienie” i „Worek kości” oraz pełnometrażowe filmy „Jazdę na kuli” i „Desperację”, jedną z moich ulubionych produkcji opartych na prozie Stephena Kinga.

Postronnemu obserwatorowi mogłoby się wydawać, że w przybliżeniu sześć godzin w zupełności wystarczy do odwzorowania wszystkich wątków z książki, ale osoby, które mają już za sobą lekturę „Bastionu” zapewne z góry, jeszcze przed seansem omawianego miniserialu Micka Garrisa, nabiorą przekonania, że bez uproszczeń się nie obyło. Bo na przeniesienie absolutnie wszystkich wątków z tego potężnego tomiszcza na ekran potrzeba dużo więcej czasu, a i wątpię żeby nawet w takim wypadku dało się skopiować całą treść. Stephen King w swoim scenariuszu na kanwie „Bastionu” sporo wątków poskracał, wiele poopuszczał i co nieco zmodyfikował, ale starał się przy tym nie wypaczyć najistotniejszych składowych tej opowieści. Nie wiem czy każdej osobie znającej literacki pierwowzór to wystarczy, aby nazywać „Bastion” ekranizacją, a nie adaptacją, ale ja nie mam oporów przed przychylaniem się do tej pierwszej etykietki. Wydaje mi się bowiem, że wszystko co w „Bastionie” najważniejsze znalazło tutaj swojej miejsce i to w kształcie, który nie porażał nadmierną powierzchownością, co oczywiście nie oznacza, że w ogóle była ona niedostrzegalna (swoją drogą nie miałabym nic przeciwko zastąpieniu niektórych wątków innymi, nowymi, bo takie zabiegi nie zawsze są szkodliwe, czasami stanowią miłe urozmaicenie). Jak wspomniałam wcześniej King starał się nie wypaczać przewodnich wątków tej opowieści i poza jednym przypadkiem nawet mu się to udawało. Ale moim zdaniem niepotrzebnie z taką jaskrawością odmalował aspekty religijne, z taką nachalnością narzucał tylko jedną interpretację konfliktu dwóch przeciwstawnych biegunów. Nie pozostawił widzom szansy na czasowe przyjęcie innej tezy, niźli ta mówiąca o boskim posłannictwie Matki Abigail i szatańskich konotacjach Randalla Flagga. W powieści ta myśl też wysuwała się na pierwszy plan, ale długo nie spychała ona poza margines wszystkich innych, nie zamykała czytelnikowi drogi do szukania innych interpretacji. Tutaj natomiast nie ma mowy o choćby wykluciu się w głowach odbiorców jakiegokolwiek innego objaśnienia natury Matki Abigail i jej adwersarza. Randalla Flagga w książce spowijała gęsta tajemnica, podsycana jego nadludzkimi zdolnościami. Oczywiście łatwo było przyjąć tezę, że jest albo Lucyferem we własnej osobie, albo jego wysłannikiem, ale King zachęcał też czytelnika do szukania innego objaśnienia charakteru tej postaci (to uwidacznia się na przykład w nawiązaniach do „Władcy Pierścieni” J.R.R. Tolkiena i wywodach Glena Batemana na jego temat, których to miniserial jest pozbawiony). W omawianym przedsięwzięciu Micka Garrisa Randall Flagg został odarty z tajemniczości i jakby tego było mało Jamey Sheridan wcielający się w tę postać nie wykazał się dużą wiarygodnością, a przynajmniej mnie nie przekonało jego pajacowanie, wybuchy wściekłości i środki perswazji, sceny w których próbował przypodobać się swoim rozmówcom z zamiarem osiągnięcia własnych korzyści. Miguel Ferrer, któremu przypadła w udziale rola „prawej ręki” Flagga chciał kreować mrocznego mężczyznę, ale King uznał, że mniej znana twarz lepiej się sprawdzi. Mnie jednak Ferrer zdecydowanie bardziej pasował do tej roli, wydaje mi się, że miniserialowi przysłużyłoby się, gdyby to on stanął na czele ludności zgrupowanej w Las Vegas. Kiczowate efekty specjalne w sekwencjach, w których Flagg zmienia swoje oblicze także osłabiają obraz czołowego antybohatera, bo choć demoniczne charakteryzacje trącą tego rodzaju kiczem, do którego mam dużą słabość to już montaż podczas przechodzenia z ludzkiego do potwornego kształtu jawi się nad wyraz sztucznie. A i sam pomysł na nadawanie Flaggowi takich nieludzkich twarzy najsilniej przyczynia się do pozbawienia go złowieszczej, podsycającej ciekawość tajemniczości. Innymi słowy: ta postać w miniserialu jest nazbyt oczywista i ewidentnie przerysowana, żeby nie rzec groteskowa, a nie wydawała mi się taka podczas lektury „Bastionu”.

Warstwa techniczna omawianego miniserialu Micka Garrisa w scenach poprzedzających uformowanie się dwóch frakcji niedobitków Kapitana Tripsa, zmutowanej grypy, która wydostała się z tajnego wojskowego ośrodka badawczego, w krótkim czasie wybijając niemalże całą rasę ludzką, jest stosownie klimatyczna. Operatorzy i oświetleniowcy tworzą iście ponury obraz końca znanego nam świata, rozpaczliwą walkę o przetrwanie w sytuacji beznadziejnej, będącej konsekwencją destrukcyjnych zapędów rządu Stanów Zjednoczonych. King nie pozwolił, żeby przesłanie tak donośnie wybrzmiewające z kart jego powieści, w miniserialu na jej postawie znacznie straciło na sile. Żeby widz choć na chwilę zapomniał o tym, że to ludzie doprowadzili do upadku ich rasy, że jesteśmy gatunkiem autodestrukcyjnym, agresorami uparcie zmierzającymi ku zagładzie. W miniserialu tak, jak w książce przeplatają się wątki reprezentowane przez różnych bohaterów i antybohaterów i krótsze ogólne ujęcia nieszczęścia, jakie dotknęło ludność Stanów Zjednoczonych (w istocie całego świata, ale tak jak w powieści King nie koncentrował się na obszarach leżących poza granicami tego kraju). Widzimy niezliczone, realistycznie się prezentujące trupy zalegające w pomieszczeniach i na ulicach, zamieszki wszczynane przez spanikowane jednostki (realizacja trąci w tych miejscach tanimi filmami sensacyjnymi) i przede wszystkim śledzimy losy niektórych osób odpornych na Kapitana Tripsa, którzy zaczynają miewać sny o posępnym mężczyźnie i ciemnoskórej staruszce. To one zmuszają ich do podjęcia marszu w jednym z dwóch wyśnionych kierunków – część niedobitków zmutowanej grypy wkroczy „na ciemną stronę mocy” reprezentowaną przez Randalla Flagga, a inni zasilą szeregi wysłanniczki Boga, którą jest kobieta licząca sobie sto sześć lat. King mocno skrócił ich podróże – nie pokazano na przykład jak wyglądała wyprawa Fran w towarzystwie samego Harolda, nie zgłębiono relacji Nicka z szeryfem i jego żoną i zrezygnowano ze śledzenia Larry'ego przez osobliwy duet ocalałych. W wątek poświęcony Underwoodowi wprowadzono moim zdaniem nieszkodzącą mu zmianę, polegającą na przekazaniu towarzyszącej mu Nadine Cross cech powieściowej Rity z jednoczesnym pozostawieniem jej własnych, a rolę opiekunki zdziczałego Joego powierzając Lucy Swann. O głuchoniemym Nicku, w którego z dobrym skutkiem wcielił się Rob Lowe, w środkowej partii miniserialu na długo zapomniano, co sprawiło, że obawiałam się marginalizacji jednego z moich ulubionych bohaterów „Bastionu” i rezygnacji z, też cieszącego się moją sympatią, Toma Cullena, ale te przeczucia na szczęście się nie ziściły. A raczej nie do końca, bo nie da się ukryć, że Nick w miniserialu został trochę zaniedbany. Stu Redman, wykreowany przez Gary'ego Sinise, ze wszystkich pozytywnych bohaterów miniserialu „Bastion” cieszył się największą uwagą scenarzysty, zauważalnie wysuwał się na pierwszy plan, gdy tymczasem jego późniejszej partnerce poświecono chyba najmniej miejsca (biorąc pod uwagę tych protagonistów, których losy śledzimy niemalże od początku seansu). A szkoda, bo śledztwo jakie powieściowa Fran przeprowadziła w Boulder było tak pasjonujące, że powinno znaleźć się na ekranie. Rezygnacja z tego wątku rozczarowała mnie niemalże w równym stopniu co okropny efekt specjalny w końcówce - odwzorowujący jedyny absurdalny punkt książki (deus ex machina), w dodatku w tak porażająco sztucznym stylu, że aż musiałam popukać się w czoło. Ale za to ścieżka dźwiękowa i wyblakła kolorystyka stanowią nie lada atrakcję, budują przygnębiający klimat, przesycony aurą nieuchronnie zbliżającego się nieszczęścia i podkreślający ogrom tragedii, która już się dokonała. Jak sobie pomyślę jak ten horror science fiction prezentowałby się we współczesnym serialu/miniserialu to aż przechodzą mnie nieprzyjemne dreszcze, bo takiego klimatu jak w powieści lub przynajmniej pozostającego za nią w tyle także w tym aspekcie, ale i tak widowiskowego miniserialu we współczesnym projekcie telewizyjnym ze świecą mogę szukać. A przecież co jakiś czas słyszy się o planach nakręcenia readaptacji „Bastionu” i moim zdaniem tylko kwestią czasu jest wprowadzenie ich życie.

Idealny to ten projekt na pewno nie jest. W żadnych aspekcie, nawet w jednym malutkim, nie wychodzi zwycięsko ze starcia z fenomenalną powieścią Stephena Kinga. Nie wpisuje się do grona moich ulubionych produkcji opartych na twórczości rzeczonego pisarza, ani nawet nie stanowi w moich oczach najlepszego reżyserskiego przedsięwzięcia Micka Garrisa. Niemniej całkiem nieźle mi się to ogląda – na tyle dobrze, żeby co jakiś czas chciało mi się do tego miniserialu wracać. Miejscami trochę irytuje, to fakt, chwilami nawet odrobinę nuży (zwłaszcza w drugiej połowie, w której to do atmosfery grozy dołącza familijna otoczka i akurat w tym przypadku nie jest to całkowicie udana mieszanka), ale w przeważającej części angażuje na tyle i dostarcza na tyle silnych emocji, żeby nie chciało mi się dzielić tego długiego widowiska na kilka krótszych partii, żebym decydowała się na oglądanie „Bastionu” w pewnych odstępach czasowych. Na raz bez większych trudności daję radę obejrzeć tę pozycję w całości, a w przypadku takiego metrażu już samo to powinno świadczyć o moim w miarę pozytywnym nastawieniu do tego projektu. Ale o wiele mniej przychylnego niż do pierwowzoru literackiego, który w moim osobistym rankingu powieści o tematyce apokaliptycznej i postapokaliptycznej od lat zajmuje pierwsze miejsce. I szczerze wątpię, by kiedykolwiek uległo to zmianie.

1 komentarz:

  1. Uwielbiam Kinga, ale tę pozycję jakimś cudem ominęłam. Do ekranizacji jednak jakoś mnie nie ciągnie, mając wybór zawsze sięgam po książkę :)

    OdpowiedzUsuń