Stronki na blogu

wtorek, 27 lutego 2018

Guillermo del Toro, Daniel Kraus „Kształt wody”

Lata 60-te XX wieku. Do Ośrodka Badań Kosmicznych Occam w Baltimore trafia nowy obiekt badawczy. Niezwykłe wodne stworzenie schwytane w Amazonii przez żołnierza Richarda Stricklanda, który zostaje oddelegowany do ochrony w Occam. Głównym zadaniem przeżywającego traumę mężczyzny jest pilnowanie stwora i informowanie swojego przełożonego, generała Hoyta o wszystkich ważnych rzeczach z nim związanych. Zaprzyjaźnione woźne, Elisa Esposito i Zelda Fuller, zostają wyznaczone do utrzymywania porządku w pomieszczeniu, w którym przetrzymywany jest nowy obiekt badawczy. Niema Elisa od zawsze boryka się z samotnością. Przyjaźń z ciemnoskórą Zeldą i podstarzałym homoseksualistą Gilesem Gundersonem, nie rozpraszają bolesnego poczucia pustki i przekonania o własnej niedoskonałości. Dopiero relacja ze sprowadzonym do Occam stworzeniem da Elisie szczęście, którego tak długo poszukiwała.

W 2017 roku ukazał się głośny film Guillermo del Toro pt. „Kształt wody”. Jeśli wierzyć informacjom zamieszczonym w Sieci powstał on na bazie pomysłu pisarza Daniela Krausa, który podzielił się nim z del Toro w 2011 roku. Cztery lata później pojawiło się pierwsze wydanie ich wspólnej powieści, „Trollhunters. Łowcy trolli”, ale obaj cały czas pamiętali o koncepcji Krausa, która jak utrzymuje on sam wykluła się w jego głowie, gdy miał lat piętnaście. Z czasem zaczął pisać książkę na podstawie tego pomysłu sprzed wielu lat, nie wiedząc jeszcze, że Guillermo del Toro rozpoczął prace nad scenariuszem „Kształtu wody”. Wkrótce się porozumieli, dochodząc do wniosku, że najlepiej będzie gdy Guillermo del Toro zajmie się tworzeniem filmu, a Daniel Kraus skoncentruje się na pisaniu powieści. Pozostawali w kontakcie, pilnując aby obie wersje tej opowieści zanadto od siebie nie odbiegały. Kraus trzymał się ram wymyślonych przez del Toro, przelewał na papier jego pomysły, które według niego doskonale wpasowywały się w plan, który rozrysował sobie w głowie. Nie oznacza to jednak, że ściśle trzymał się zamysłu del Toro, że ograniczył się wyłącznie do tego, co znajdowało się w scenariuszu „Kształtu wody”. Daniel Kraus zapuścił się także na inne wody i w mojej ocenie dzięki temu znacznie uatrakcyjnił tę historię.

Pod pewnymi względami stworzenie w F-1 jest aniołem, który zechciał oświetlić ten świat swoim blaskiem, a potem błyskawicznie go zastrzelono, przybito pinezkami do korkowej tablicy i oznaczono jako diabła.

Nie wiem, czy w tym przypadku określenie „adaptacja powieściowa” jest w pełni adekwatne, bo z jednej strony rzeczywiście pilnowano, aby treść zawarta w książce nadążała za scenariuszem filmu (a nie odwrotnie), ale wiele wskazuje na to, że to osoba, która miała większy udział w tworzeniu literackiej wersji „Kształtu wody” dłużej obracała w głowie tę koncepcję. W najważniejszych punktach książka pokrywa się z filmową wersją, ale Daniel Kraus rozszerzył tę opowieść o własne wątki. To znaczy niezupełnie o własne, bo większość z nich została zaledwie liźnięta przez scenarzystów „Kształtu wody”, Guillermo del Toro i Vanessę Taylor, Kraus natomiast wniknął nieporównanie głębiej w tę materię, bo i ramy wyznaczone przez jego współpracownika do najtwardszych nie należały. Można było spokojnie się tą opowieścią pobawić, zbadać szersze terytoria, co aż nadto wyraźnie unaocznił Kraus na kartach „Kształtu wody”. Jeden z największych dodatków (elementów, których nie znajdziemy w filmie) nie znajduje swoich korzeni w scenariuszu. Na ekranie nie zostaje nawet zasugerowany, a przecież wręcz idealne wpasowuje się w szkielet fabularny opracowany przez Guillermo del Toro. Za wątki skupiające się na metamorfozie Elaine Strickland powinno się chyba dziękować wyłącznie Danielowi Krausowi, jej przemiana wydaje się być jego własnym wkładem w „Kształt wody”. Elaine to małżonka żołnierza Richarda Stricklanda, który schwytał cudowną istotę, czuwał nad jej transportem do placówki badawczej Occam w Baltimore, gdzie z kolei z rozkazu swojego dowódcy poświęcił się jej pilnowaniu. Podczas gdy jej mąż przebywa w pracy i popada w coraz większe szaleństwo, na skutek koszmarnych przeżyć w Amazonii (które zostaną przybliżone czytelnikom, przez które przebrniemy razem ze Stricklandem we wstępnej partii powieści, czego z kolei podczas seansu nie doświadczymy) i w mniejszym stopniu odleglejszego przejścia z frontu, Elaine odkrywa uroki dotychczas nieznanego jej trybu życia. Z „kury domowej” całkowicie podporządkowanej woli swojego męża stopniowo przekształca się w kobietę wyzwoloną. W niezależną jednostkę, spełniającą się na gruncie zawodowym, która zaczyna dopuszczać do siebie myśl, że poradziłaby sobie bez mężczyzny. Brakuje jej jednak odwagi do wyjawienia Richardowi swojej tajemnicy, obawia się reakcji coraz bardziej agresywnego partnera życiowego. Daniel Kraus i Guillermo del Toro nie pozwolili sobie na jednoznaczności w obmyślaniu postaci Roberta Stricklanda. Czarny charakter wydaje się nie mieć decydującego wpływu na taki a nie inny wybór ścieżki, którą podąża. W książce jego profil psychologiczny jest dużo bardziej szczegółowy niż w filmie, autorzy powieści wręcz zanurzają odbiorców w jego szaleństwie, za które winą można obarczyć traumatyczne wydarzenia z jego przeszłości. Zgotowane mu przez generała Hoyta, mężczyznę, który wręcz przeraża Stricklanda, od którego ten ostatni chce się uwolnić, ale do tego momentu ani myśli wykazywać się nieposłuszeństwem w stosunku do despotycznego przełożonego.
(źródło: https://pl-pl.facebook.com/zyskiska/)

Nie chciał nikogo skrzywdzić […] Przez stulecia nikogo nie skrzywdził. To my go skrzywdziliśmy. Przywlekliśmy go tutaj. Torturowaliśmy go. Jaki będzie następny krok? […] Jaki gatunek wytępimy? Może siebie samych? Mam nadzieję. Zasłużyliśmy na to.”

Porównywany do „Pięknej i Bestii”, „Opętania” Andrzeja Żuławskiego i „Potwora z Czarnej Laguny”, o którym wspomniał sam Daniel Kraus w kontekście tej opowieści, a w powieści wzmiankowano „Wyspę doktora Moreau” H.G. Wellsa (rodzina Paula Zindela utrzymuje natomiast, że film jest plagiatem Let Me Hear You Whisper" - pozew został już złożony w sądzie), „Kształt wody” jest przede wszystkim opowieścią o dojmującej samotności dwóch stworzeń. Niemej woźnej z Ośrodka Badań Kosmicznych Occam w Baltimore i unikatowego wodnego stwora, który został wyrwany ze swego środowiska naturalnego i przetransportowany do miejsca, w którym przejdzie niewyobrażalne męki. Ale pozna też kobietę, u boku której znajdzie prawdziwe szczęście. Elisa Esposito, bo o niej mowa, również pozbędzie się poczucia pustki od zawsze goszczącego w jej sercu, wreszcie znajdzie kogoś, kto pokoloruje dotychczas szare otoczenie Elisy, a ona z przyjemnością odwdzięczy mu się dokładnie tym samym. Ta osobliwa symbioza powinna budzić niesmak, relacja kobiety z oślizgłym stworem powinna wprawiać w podszyte szokiem osłupienie, być może nawet odrzucać od kart „Kształtu wody”. A tymczasem mnie ten wątek poruszył do głębi. Nawet teraz, pisząc te słowa, zbiera mi się na płacz, ciągle mam w pamięci czyste piękno tego związku, choć wydaje mi się, że osoby o konserwatywnych poglądach nie podzielą tego wzruszenia. Daniel Kraus i Guillermo del Toro poruszają w „Kształcie wody” problem braku akceptacji dużej części społeczeństwa tego co uważa się za odstępstwo od normy. Te normy narzuca większość, to ona próbuje wtłoczyć wszystkich w jedną ciasną ramkę, a jak ktoś nie potrafi bądź nie chce się dostosować to zostaje wypchnięty poza margines tak zwanego cywilizowanego świata. Losy Gilesa Gundersona, homoseksualisty i zdolnego malarza niemogącego rozwijać się na polu zawodowym z powodu swojej orientacji seksualnej (jego spotkanie z Elaine Strickland też wycisnęło mi łezkę z oka) oraz czarnoskórzy obywatele Stanów Zjednoczonych zmuszeni do walki o swoją godność to przykłady dwóch mniejszości, których ciężki los autorzy „Kształtu wody” pokrótce obrazują odbiorcom swojego dzieła. Korelacja pomiędzy homoseksualistą i stworem przetrzymywanym w Occam nasuwa się sama przez się i myślę, że głównie to może wyprowadzić z równowagi przynajmniej tych najbardziej zatwardziałych konserwatystów. Obok wyżej przytoczonych wątków w „Kształcie wody” egzystuje także motyw szpiegowski, reprezentowany przez rosyjskiego tajniaka posługującego się nazwiskiem Robert Hoffstetler, doktora, który wchodzi w skład grupy naukowców zajmujących się wyjątkowym obiektem w Occam. Wątek ten jest w sumie tak samo prosty, jak pozostałe – nie mamy tutaj do czynienia z zawiłą, wielowarstwową intrygą zakrojoną na szeroką skalę, bo i nie na tym zależało Guillermo del Toro i Danielowi Krausowi. „Kształt wody” wręcz tchnie tęsknotą za starymi czasami, za prostymi, acz jakże emocjonującymi opowieściami, takimi jakie wyświetla się w chylącym się ku upadkowi kinie, nad którym mieszkają Elisa i Giles. To nostalgiczna opowieść o niespożytej sile tkwiącej w prostocie, z której jednak praktycznie nieustannie przebija czysta gorycz wynikająca z konkluzji, że preferencje opinii publicznej zaczęły się zmieniać. I, jak wnioskuję z powieści, według jej autorów nie wpłynęło do korzystnie na kondycję sztuki. Daniel Kraus i Guillermo del Toro na kartach tej powieści dali także wyraz swojemu nieufnemu nastawieniu do krótkowzrocznego pędu ludzkości w stronę pozornie lepszej przyszłości. Beton i stal konsekwentnie wypierają dobra naturalne, a wszelkie tajemnice tego świata są uparcie odkrywane, badane i obnażane. Styl Daniela Krausa jest na tyle dojrzały, żeby z łatwością można było, nie tyle czytać, co przeżywać tę opowieść każdą komórką swojego ciała, przy czym moim zdaniem zamierzony chaos, jaki wkrada się we wstępną część „Kształtu wody” i w późniejsze, króciutkie przemyślenia potwora (w tych drugich nie ma znaków interpunkcyjnych) trochę dezorientuje. Szczęście więc, że nie było tego wiele. W stosunku do fabuły też mam jeden zarzut, dużo bardziej istotny od tych rzadkich chaotycznych ustępów omawianej powieści. UWAGA SPOILER Dotyczy on finału, który ma trochę inny przebieg niż w filmie, ale najważniejszy człon jest identyczny. Guillermo del Toro i Daniel Kraus bez większego wysiłku mogli zmienić mnie w „kupkę nieszczęścia”, sforsować wszystkie systemy obronne mojego organizmu i pozostawić w przynajmniej krótkotrwałej rozpaczy. Nie zrobili tego. Tchórzliwie się wycofali i to dwukrotnie, bo nie dość, że nie zabili cudownego stworzenia to na dodatek uciekli przed kontrowersją, jaką wśród niektórych wcześniej mógł budzić romans człowieka z tzw. Deus Branquia KONIEC SPOILERA.

„Kształt wody” to powieść fantasy, która z pewnością nie sprosta wymaganiom wszystkich miłośników tego gatunku. Niby prosta, ale zawierająca w sobie mnóstwo nieodkrywczych, ale wciąż niezwykle ważkich przemyśleń o niektórych problemach tego świata. Fabularnie nieskomplikowana, ale zarazem bardzo głęboka, podpinająca się pod znane motywy, ale w sposób, który wręcz chwyta za serce i nie puszcza aż do rozczarowującego finału. Tak właśnie odbierałam to literackie dzieło, wersję, którą uważam za lepszą od głośnego filmu w reżyserii Guillermo del Toro, ale nie ośmielę się polecić jej absolutnie wszystkim miłośnikom fantasy. Jest za bardzo specyficzna, żebym miała przekonanie, że trafi do tak szerokiego grona czytelników. Za to fani filmu (ja najpierw miałam przyjemność zapoznać się z książką) powinni bez żadnej zwłoki sięgnąć po to dziełko Daniela Krausa i Guillermo del Toro, bo da im ono zdecydowanie pełniejszy obraz tej historii. I istnieje dużo prawdopodobieństwo, że dostarczy im dużo silniejszych wrażeń.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu