Stronki na blogu

niedziela, 25 lutego 2018

„Curse of the Witch's Doll” (2018)

Rok 1942, Anglia. Adeline Gray po wcieleniu jej męża Jamesa do armii zaczyna szukać dla siebie i swojej córki Chloe schronienia przed wojną. Arthur Harper proponuje jej swój dworek ulokowany w głębi lasu, o istnieniu którego nie wiedzą nawet niektórzy mieszkańcy okolicznej wioski. Adeline jest mu wdzięczna za hojność, ale od dawna nieogrzewane domostwo nie budzi jej zachwytu. Z braku innych możliwości decyduje się jednak na jakiś czas osiąść w tym miejscu wraz z Chloe. Dziewczynka również nie jest entuzjastycznie nastawiona do tego pomysłu, ponadto dręczy ją pewność, że jej ojciec nie przeżyje wojny i denerwuje ją, że matka ciągle pielęgnuje w sobie nadzieję. Pewnego dnia Adeline znajduje przy Chloe szkaradną lalkę, o której córka nie chce jej niczego powiedzieć. Zabawka nagle znika, ale to nie jedyne zastanawiające zjawisko zachodzące w domostwie Harpera. Nocami Adeline słyszy dziwne szepty, a drzwi czasami otwierają się samorzutnie. Ale sytuacja robi się naprawdę kiepska dopiero wtedy, gdy mała Chloe znika podczas zabawy w lesie.

„Curse of the Witch's Doll” to brytyjski horror nastrojowy w reżyserii debiutującego w pełnym metrażu Lawrence'a Fowlera, który napisał również scenariusz. Jedna z ról przypadła w udziale Claire Carreno, która miała już okazję współpracować z Fowlerem przy jego siedmiominutowym filmiku „Coming Home”. David Ware współpracownik producentów „Curse of the Witch's Doll” (Geoffa Fowlera i Lawrence'a Fowlera) także miał już okazję działać z reżyserem, scenarzystą i współproducentem omawianej produkcji. Najpierw pojawiła się ona w Wietnamie, a niecały miesiąc później, w pierwszym tygodniu lutego 2018 roku, miała swoją premierę w Stanach Zjednoczonych.

Mam podejrzenie graniczące z pewnością, że Lawrence Fowler chciał popłynąć na fali popularności „Annabelle”, podpiąć się pod motyw, który od kilku lat przeżywa swój renesans (poprzednio takim „zapalnikiem” była „Laleczka Chucky” Toma Hollanda), co może nie byłoby AŻ takie złe, gdyby nie próbował udowadniać, że posiada (rzekomo) własne spojrzenie na wątek nawiedzonej lalki. Lwią część akcji „Curse of the Witch's Doll” osadził w 1942 roku, podczas drugiej wojny światowej, wymuszającej na głównej bohaterce Adeline Gray udanie się wraz z córką Chloe w bezpieczniejsze okolice. Zdjęcia są ładne. Nie przesycone nieokiełznaną grozą, nie odpowiednio mroczne, ani nie emanujące podskórnym napięciem tylko po prostu ładne. Silnie skontrastowane, lekko chłodne, troszkę przyblakłe, tak jakby twórcy starali się przywołać ducha horrorów gotyckich. Ale te wymienione tak poszukiwane w kinie grozy elementy są tak wydelikacone i tak niewprawnie wymieszane, że o zapewnieniu odbiorcy choćby niewielkiego dreszczyku emocji nie ma tutaj mowy. Sfera wizualna może co najwyżej, tak jak mnie, wydać się widzom zwyczajnie ładna, a przecież od horroru nastrojowego oczekuje się czegoś więcej bądź czegoś zupełnie innego (to zależy od preferencji). Najgorsze w tym składniku jest jednak to, że twórcom nie udało się oddać na ekranie atmosfery/realiów lat 40-tych XX wieku. Nawet nie starali się przywołać ducha tamtej epoki, a przynajmniej ja żadnych starań w tym kierunku nie dostrzegałam. Za to, jak już nadmieniłam, moim zdaniem chcieli, żeby „Curse of the Witch's Doll” nasuwała skojarzenia z horrorami gotyckimi, co wyszło im troszkę lepiej niźli wpasowywanie tego obrazu do dawno minionego okresu, ale szczerze powiedziawszy ze składników, które posiadali można było „ulepić nieporównanie lepszą figurę”. Wiekowe domostwo ulokowane w głębi gęstego lasu i dwie postacie płci żeńskiej, które są zmuszone osiąść w jego zimnych murach skrywających jakąś tajemnicę. Przestronne wnętrze, duże pokoje i długie korytarze, w których nie znajdziemy ciemnych kątów, bo oświetleniowców mocno poniosło, ale dostaniemy za to zamknięte pomieszczenie, w którym jak się wydaje mieszka coś złego. To znaczy ma się wrażenie, że właśnie tam przebywa jakaś nieczysta siła w chwilach, w których chce pozostać niezauważona, ale co jakiś czas opuszcza swoje lokum, aby „rozprostować nogi”. Z czasem zaczyna ujawniać swoją obecność, co twórcy unaoczniają za pomocą jakże prymitywnych, kompletnie nieskutecznych zabiegów. A to jakieś drzwi same się otworzą albo zamkną, a to gdzieś przemknie jakiś cień, a to uszu Adeline (i naszych) dojdzie jakiś szept, który krwi w żyłach przynajmniej większości odbiorców „Curse of the Witch's Doll” na pewno nie zmrozi. Sama lalka prezentuje się całkiem upiornie, ale tylko wtedy, gdy nie interweniuje komputer – wówczas robi się naprawdę przekomicznie. Ehh, to cyfrowo zmieniane oblicze szkaradnej zabawki... Tandeta jakich mało. W każdym razie akcja nabiera tempa z chwilą zniknięcia Chloe. Lawrence Fowler jeszcze wtedy nie schodzi ze ścieżki, którą można spokojnie opisać jako w pełni konwencjonalną. Nawet po zaginięciu dziewczynki mógł nadal podążać utartym szlakiem, żonglować elementami, które w horrorach nastrojowych bardzo często się przewijają, które żadnego fana kina grozy niczym nie zaskoczą, ale tych z nich, którzy są rozmiłowani w tradycji same w sobie zdenerwować nie powinny (same w sobie, bo warstwa wizualna, warsztat reżysera i jego ekipy znacznie psują odbiór scenariusza).

Nie mam żadnych, ale to absolutnie żadnych wątpliwości, że poszukiwacze innowacyjnych rozwiązań w horrorach z trudem przebrną (jeśli w ogóle) przez pierwszą część „Curse of the Witch's Doll”. Jestem przekonana, że wałkowanie przez Lawrence'a Fowlera tematu, który jest im doskonale znany, obracanie wyświechtanymi motywami, uparta wędrówka w każdym calu przewidywalną ścieżką, spotka się z ich zdecydowanym sprzeciwem. Ale wydaje mi się, że w drugiej partii zatęsknią za poprzednim wątkiem. Za tym tragicznie zagranym (najsłabiej prezentuje się debiutująca Layla Watts w roli Chloe, ale jej filmowa matka, Helen Crevel dużo jej nie ustępuje, zresztą Philip Ridout jako Arthur Harper też mnie nie przekonał), niewprawnie zrealizowanym i niebywale nużącym pobytem pani Gray i jej córki w wiekowym dworku, który jak wiele na to wskazuje jest nawiedzony przez mściwego ducha wiedźmy, być może tkwiącego w ciele szkaradnej lalki hasającej w domostwie. Bo „w drugim akcie” scenariusz spada na samo dno. Pocieszające jest tylko to, że nie jest to upadek z wysoka, bo wcześniejsza partia w mojej ocenie nie dobiła nawet do średniej. Nie spodziewałam się jednak, że da się to popsuć jeszcze bardziej, że można pokazać coś gorszego, popchnąć to w kierunku, który owszem zaskakuje, ale głównie przekonaniem Lawrence'a Fowlera, że zdoła wyjść zwycięsko z takiego wyzwania. Dokooptowanie rzadziej wykorzystywanego (ale wykorzystywanego) w kinie grozy składnika, którego głównym celem było wprawienie w osłupienie zasypiającego już widza, otrzeźwienie go poprzez gwałtowny skręt w inną ścieżkę, jeśli już musiało to powinno nastąpić dużo później, bo wszystko co ma miejsce po tym zwrocie akcji znudziło mnie jeszcze bardziej niż „pierwszy akt” (w ostatnim drobną atrakcją był przystojny aktor, młody mężczyzna, który wybrał się wraz ze swoją dziewczyną na pewną wyprawę). Ale na miejscu Fowlera w ogóle darowałabym sobie tę kombinację, pozostałabym przy wcześniejszej konwencji, bo choć taki motyw całkiem nieźle sprawdzał się już na ekranie to trzeba zdecydowanie więcej talentu i/lub doświadczenia, żeby należycie się w nim odnaleźć. UWAGA SPOILER Trzeba być na przykład Johnem Carpenterem, bo przecież to co zaserwował nam Lawrence Fowler w swoim pełnometrażowym debiucie kojarzy się (jeśli o mnie chodzi to przede wszystkim) z „Oddziałem” tego mistrza filmowego horroru. KONIEC SPOILERA Całkiem możliwe, że zapożyczał z tej produkcji, ale nie należy przez to rozumieć, że pokazał tutaj zbliżoną jakość. Co to to nie. „Curse of the Witch's Doll” to w mojej ocenie obraz z najniższej półki, a tytuł, który wymieniłam w spoilerze w moim pojęciu tkwi kilka pięter wyżej. Tak Panie Fowler, do kunsztu wyżej wymienionej legendy kina grozy nie zbliżył się Pan nawet o milimetr. Takie jest moje zdanie.

Żałuję każdej minuty poświęconej na „Curse of the Witch's Doll”. Do teraz wyrzucam sobie wyjęcie z własnego życiorysu trochę ponad półtorej godziny, czasu który mogłam przeznaczyć na dużo ciekawsze zajęcia. Na przykład na gapienie się w ścianę... Ale cóż, mleko już się rozlało. Nie odzyskam już tego, co na swoje własne życzenie utraciłam, ale mogę przynajmniej przestrzec innych przed popełnieniem tego samego błędu. Wiem, że zawsze istnieje szansa, że do kogoś ten obraz trafi, że komuś dostarczy wrażeń, których mnie zabrakło, ale nie ośmielę się gdybać nad potencjalnym gronem sympatyków „Curse of the Witch's Doll”. Bo wydaje mi się, że nawet tak, zdawać by się mogło oczywista grupa widzów, jak miłośnicy horrorów o nawiedzonych lalkach nie będzie zadowolona z seansu pierwszego pełnometrażowego obrazu Lawrence'a Fowlera.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz