Początek
XVIII wieku, Anglia. Podczas orania pola Ralph Gower odkrywa czaszkę,
na której dostrzega pozostałości futra. O swoim znalezisku
informuje lokalnego sędziego, który pomimo wątpliwości Gowera
jest przekonany, że mężczyzna znalazł szczątki jakiegoś
zwierzęcia. Zgadza się jednak obejrzeć makabryczne odkrycie, ale
okazuje się, że na polu już go nie ma. W zbliżonym czasie panicz
Peter Edmonton przywozi do swojego rodzinnego domu swoją narzeczoną
Rosalind Barton, którą przedstawia swojej ciotce i sędziemu. Młoda
kobieta w nocy traci zmysły, a niedługo potem grupa nastoletnich
mieszkańców wioski zakłada kult Szatana, któremu przewodzi Angel
Blake, dziewczyna, która przyjęła nową ideologię po znalezieniu
tajemniczego szpona.
„Krew
na szponach szatana” to brytyjski horror Piersa Haggarda, którego
szacowany budżet wyniósł osiemdziesiąt dwa tysiące funtów
szterlingów. Sam reżyser w jednym z wywiadów nadał mu miano folk
horroru, ale ta nazwa rozpowszechniła się dopiero po powstaniu
dokumentu „A History of Horror with Mark Gatiss”. Podgatunek ten,
jak sama nazwa wskazuje, charakteryzuje się koncentracją na
kulturze ludowej. Praktyki okultystyczne, wiara w demony i zabobony
także wpisują się w tradycję tego nurtu. Jego czołowi
reprezentanci to „Pogromca czarownic” Michaela Reevesa oraz
„Kult” Robina Hardy'ego. I właśnie z tego pierwszego na żądanie
producentów scenarzysta co nieco zapożyczył. Robert Wynne-Simmons
był głównym scenarzystą „Krwi na szponach szatana”. W
pierwszej wersji rozpisał trzy luźno powiązane ze sobą historie,
ale później zdecydowano o nakręceniu jednej dłuższej. Piers
Haggard pomagał Wynne'owi-Simmonsowi, który to przyznał, że
inspirację częściowo czerpał z historii tzw. Rodziny Mansona i ze
zbrodni nieletniej Mary Bell z Newcastle upon Tyne, do których
doszło w latach 60-tych XX wieku.
„Krew
na szponach szatana” nie odniósł komercyjnego sukcesu. Swoich
fanów oczywiście znalazł, ale tłumów przed ekrany nie
przyciągnął, chociaż starano się podpiąć go pod dosyć
popularnego w tamtym okresie „Pogromcę czarownic”. Innej
przyczyny takiego stanu rzeczy niż słaba kampania reklamowa i
niezakrojona na wystarczającą skalę dystrybucja nie znajduję. W
samym tym przedsięwzięciu nie dostrzegam bowiem jakichś większych
uchybień. Właściwie to jeden z lepszych horrorów satanistycznych,
jaki miałam okazję obejrzeć, choć rzecz jasna do ścisłej
czołówki jeszcze trochę mu brakuje. „Dziecko Rosemary”,
„Egzorcysta”, czy „Omen” to to nie jest, ale myślę, że
poziom, jaki ten obraz osiąga i tak pozytywnie zaskoczy niejednego
wyjadacza horrorów. Na samym szczycie listy zasłużonych pochwał
ląduje klimat, w jakim utrzymano „Krew na szponach szatana”.
Zapadła prowincja, XVIII-wieczna angielska osada otoczona gęstymi
lasami gdzieniegdzie poprzetykanymi polami uprawnymi należącymi do
rodziny Edmontonów. Zdjęcia są lekko przyblakłe, a w tle często
rozbrzmiewają piszczące dźwięki, tworzące mocno nastrojową
kompozycję, którą zawdzięczamy Marcowi Wilkinsonowi. Dosłownie
jeden rzut oka na tę scenerię wystarczy, żeby nabrać przekonania,
że gdzieś tam czai się jakieś potężne zło, które być może
pragnie wziąć we władanie tutejszą społeczność. Ale nie można
wykluczyć też innej możliwości – wziąć pod rozwagę
zbiorowego szaleństwa, które swój początek znajduje w osobie
Angel Blake, nastoletniej dziewczynie gromadzącej wokół siebie
gorliwych wyznawców Szatana. Na początku filmu scenarzyści dają
nam jasno do zrozumienia, że w tej historii zderzą się dwa
światopoglądy, że wiara w byty nadprzyrodzone zetrze się z
twardym racjonalizmem uosabianym przez lokalnego sędziego, w którego
w bardzo dobrym stylu wcielił się Patrick Wymark. Czy tym razem to
klasyczny sceptyk będzie miał rację, czy może, jak to najczęściej
w horrorach bywa, stanie się ostatnim z uświadomionych? Właściwej
odpowiedzi na to pytanie widz powinien udzielić sobie dosyć szybko,
scenarzyści wszak nie wykazują większych starań w kierunku
utrzymywania nas w ciągłe niepewności, co do natury zagrożenia. A
szkoda, bo tej konkretnej opowieści niepewność bardzo by się
przysłużyła, fabuła intrygowałaby jeszcze silniej, gdybyśmy aż
do ostatniej partii musieli się zastanawiać, co przydarzyło się
Angel Blake i jej trzódce. Linda Hayden w tej znakomitej roli
wypadła w miarę dobrze – niemalże hipnotyczne spojrzenie i
złowieszcza postawa przyciągały wzrok, ale jej głos miejscami był
nieco egzaltowany, przez co jej postać traciła trochę (tylko
odrobinę) na wiarygodności. Co ciekawe choć w wiosce jest
wielebny, który stara się zaszczepić w młodzieży miłość do
Boga podczas regularnych lekcji religii, nie weźmie on udziału w
wojnie duchowej, nie stanie na czele małej armii Boga, starającej
się wytępić czarownice i czarowników hasających po okolicznych
lasach. Tak, Robert Wynne-Simmons i Piers Haggard w „Krwi na
szponach szatana” mówią o polowaniu na czarownice, o
inkwizycyjnych praktykach stanowiących jedną z najczarniejszych
kart w historii chrześcijaństwa. A konkretniej o jednej z takich
praktyk, czyli o niesławnej próbie wody, polegającej na tym, że
wrzuca się podejrzaną/podejrzanego o czary do jakiegoś zbiornika
wodnego. Jak ofierze uda się ujść z życiem to znaczy, że pomógł
jej Diabeł, a więc jest czarownicą/czarownikiem i należy ją
zgładzić, a gdyby przypadkiem się utopiła to nie zostaje nic
innego, jak uznać, że wiedźmą/magiem ofiara inkwizytorów nie
była (zainteresowanych tą ciemnotą, bo inaczej nazwać tego nie
umiem, odsyłam także do lektury„Młot na czarownice”/„Malleus
Maleficarum”).
Jak
na brytyjski XX-wieczny obraz „Krew na szponach szatana” jest
całkiem odważny, ale już w porównaniu do choćby włoskich
horrorów powstałych w zbliżonym okresie omawiana produkcja nie
wydaje się być nadzwyczaj śmiała. Najwięcej kontrowersji, na
początku lat 70-tych, wzbudziła sekwencja z odcinaniem z uda
dziewczyny owłosionego kawałka ciała, która to ponoć została
zainspirowana faktycznym wydarzeniem z życia Roberta
Wynne'a-Simmonsa. Mówi się, że w dzieciństwie został on poddany
medycznemu zabiegowi na kuchennym stole. I w sumie nie dziwię się
tak skrajnym reakcjom co poniektórych ówczesnych widzów na ten
konkretny ustęp, bo liczne zbliżenia na powolne odkrajanie skóry
we mnie również wywołały pewien niesmak (lekki, ale zawsze), a
cóż dopiero mówić o publice, która miała jeszcze przed sobą
prawdziwą ekspansję gore.
Jest jeszcze jeden umiarkowanie krwawy moment, który zwraca uwagę,
a mianowicie odcinanie sobie dłoni, ale nie wywiera on takiego
efektu, jak późniejsza wyżej wspomniana dawka ohydztwa. Niemałą
odwagą wykazano się także podczas kuszenia wielebnego przez
roznegliżowaną Angel – widok nagiej kobiety od przodu, w całej
okazałości, zaskoczył mnie niezmiernie. I bynajmniej nie dlatego,
że nigdy wcześniej w żadnym filmie tego nie widziałam (bez
przesady) tylko z powodu pruderyjności Anglików, tak częstego w
ich horrorach zauważalnego uciekania od nagości. A Piers Haggard i
jego ekipa na tym nie poprzestali. Zaserwowali nam jeszcze jedną,
dużo śmielszą scenę o silnym zabarwieniu seksualnym, podczas
której nie widzimy już intymnych szczegółów kobiecego ciała,
ale już sam charakter tego motywu i nagromadzenie emocji są wyrazem
jeszcze większej odwagi twórców. Choć muszę zaznaczyć, że
widziałam już na ekranie nieporównanie bardziej wstrząsające
sekwencje tego rodzaju, przy czym te najbardziej pamiętne nakręcono
po „Krwi na szponach szatana”. Ofiarą tego ostatniego
bestialskiego aktu jest młodziutka dziewczyna, która niedawno
przeżyła osobistą tragedię. Na jej matkę, na kobietę o wielce
sympatycznej twarzy, przygniecioną niewyobrażalnym smutkiem,
chwilami trudno mi było patrzeć. Naprawdę wzruszył mnie jej
ciężki los, zgotowany przez grupę wyznawców Szatana. W większości
młodocianych, przez co nie mogłam oprzeć się skojarzeniom z
„Dziećmi kukurydzy” (ciekawe, czy Stephen King pisząc to opowiadanie miał w pamięci niniejsze przedsięwzięcie Piersa
Haggarda), ale myślałam też o późniejszych „Czarownicach z
Salem”, doskonałym dramacie Nicholasa Hytnera. Myśl o tym drugim
po raz pierwszy zaświtała mi w głowie podczas zmanipulowania przez
Angel lokalnego sędziego (nie tego, w którego wcielał się Patrick
Wymark) i skojarzenie to właśnie wtedy objawiło się z największą
siłą. Później straciło na wyrazistości, dużo klarowniejsza
była myśl o „Dzieciach kukurydzy”, a jak zobaczyłam
rudowłosego chłopca jako jednego z oprawców to aż musiałam się
uśmiechnąć. W każdym razie fabuła wciągnęła mnie niezmiernie,
a atmosfera wprost zachwyciła, tyle że tę satysfakcję nieco
przytłumiła końcówka. Doprawdy kretyńskie rozwiązanie akcji,
pozostawiające widzów z niedowierzającym pytaniem: UWAGA
SPOILER naprawdę coś tak słabego ponosi odpowiedzialność za
cały ten terror? Tak wiem, że Książę Ciemności dopiero miał
nabrać pełni sił, ale to wcale nie zmienia faktu, że cała ta,
nazwijmy ją, konfrontacja z sędzią jawi się zwyczajnie
groteskowo. Moim zdaniem lepiej by było w ogóle Szatana, tego
włochatego pokurcza, nie pokazywać KONIEC SPOILERA.
Nie
pozostaje mi nic innego, jak polecić „Krew na szponach szatana”
każdemu wielbicielowi horrorów satanistycznych i oczywiście folk
horrorów, bo takim mianem, za samym reżyserem, najczęściej
określa się ten obraz. Ale nie tylko im. Myślę, że niniejsze
przedsięwzięcie Piersa Haggarda ma dużą szansę sprostać
oczekiwaniom fanów horrorów nastrojowych w ogóle, nie tylko tych
mówiących o kulcie Szatana, a nawet miłośników troszkę
odważniejszych obrazów. Troszkę, bo krew nie leje się tutaj zbyt
obficie, ale odżegnywania się od wszelkiej dosłowności na pewno
temu obrazowi zarzucić nie można. Po prostu dobre kino, o którym
niestety zbyt mało się mówi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz