Stronki na blogu

czwartek, 1 marca 2018

Dan Simmons „Endymion”

Hegemonia upadła prawie trzysta lat temu. Teraz większością planet włada Kościół katolicki dysponujący ogromną armią zwaną organizacją Pax. Tak wielką potęgę Kościołowi zapewniły krzyżokształty. Tylko władze tej wspólnoty wyznaniowej znają sposób na wskrzeszanie zmarłych z wykorzystaniem krzyżokształtów bez wyrządzania trwałych szkód na ich organizmach. Mieszkający na Hyperionie Raul Endymion jest jednym z nielicznych, którzy odmówili wstąpienia do wspólnoty chrześcijańskiej, dlatego nie może liczyć na zmartwychwstanie po wykonaniu wydanego na niego wyroku śmierci. Budzi się jednak w mieście Endymion na planecie Hyperion, w budynku zajmowanym przez starego poetę Martina Silenusa. Autor wyklętych przez Kościół „Pieśni” chce, żeby Raul udał się do Grobowców Czasu i przechwycił dwunastoletnią dziewczynkę imieniem Enea. Przybyłą z przyszłości córkę Brawne Lamii i cybryda Keatsa mającą zostać nowym mesjaszem, Tą, Która Naucza. Z uwagi na to, że Enea stanowi zagrożenie dla Kościoła Raul będzie musiał chronić ją przed Paxem, nie dopuścić do pojmania dziewczynki przez wysłanników kościelnych. On, Enea i android A. Bettik wyruszą w długą podróż mając przeciwko sobie największą armię we wszechświecie.

„Endymion” to trzecia odsłona czterotomowej serii science fiction autorstwa Dana Simmonsa. Amerykanin otworzył ją w 1989 roku głośną powieścią „Hyperion”, a rok później swoją premierę miała część druga, „Upadek Hyperiona”. Omawiany „Endymion” ukazał się dopiero w 1996 roku, a ostatni tom, „Triumf Endymiona”, pojawił się w roku 1997. W tym samym roku „Endymion” otrzymał nominację do Locus Award, ale laureatem nie został. Dan Simmons w uniwersum tzw. Hyperion Cantos umieścił także niektóre ze swoich opowiadań, a pierwsza część powstawała, gdy był jeszcze nauczycielem w szkole podstawowej. W 2015 roku poinformowano opinię publiczną, że kanał SyFy przeniesie na ekran „Hyperiona” Dana Simmonsa w formie miniserialu, mnie natomiast marzy się kinowa seria w oparciu o całe Hyperion Cantos. To wyjątkowe uniwersum stworzone przez fenomenalnego pisarza aż prosi się o wysokobudżetowe ekranizacje bądź adaptacje. Tak, moim zdaniem to wręcz doskonały materiał dla hollywoodzkich filmowców.

Za słowami samego Dana Simmonsa: Hyperion Cantos składa się z dwóch długich i wzajemnie zależnych opowieści. „Hyperion” i „Upadek Hyperiona” stanowią jedną całość, a „Endymion” i „Triumf Endymiona” drugą, przy czym obie te historie łączą się ze sobą, tworząc tym samym trzecią całość większą od dwóch pozostałych. Brzmi to może nieco skomplikowanie, ale w praktyce naprawdę łatwo się w tym odnaleźć. W „Endymionie” Simmons przypomniał wszystkie istotne fakty z „Hyperiona” i „Upadku Hyperiona”. Wcale nie trzeba sobie odświeżać wcześniejszych odsłon Hyperion Cantos, żeby nadążyć za biegiem wydarzeń, bo wszystkie punty styczne wskazuje sam autor podczas snucia nowej opowieści rozgrywającej się prawie trzysta lat po klęsce Hegemonii przedstawionej w „Upadku Hyperiona”. Książce, której nie boję się nazywać arcydziełem literatury science fiction, która w mojej ocenie przebiła swoją poprzedniczkę, „Hyperiona”. Sięgniecie tak wysoko zawieszonej poprzeczki nie było zadaniem łatwym, ale ufałam, że „Endymionowi” jednak bliżej będzie do poziomu części drugiej niźli pierwszej. Tymczasem dostałam kolejne arcydzieło, które (moim zdaniem) niczym nie ustępuje „Upadkowi Hyperiona”, choć świat przedstawiony przez Simmonsa mocno się zmienił. TechnoCentrum już nie istnieje, a więc ludzie nie mogą już swobodnie przemieszczać się między planetami za pomocą transportali. Te od dawna nie działają, ale Pax dysponuje trzema statkami kosmicznymi, w zawrotnym tempie pokonującymi ogromne odległości, przy czym załoga każdego z nich musi się wówczas liczyć z koniecznością śmierci i uciążliwego zmartwychwstania kilka dni po dotarciu do punktu docelowego. W „Endymionie” naprzemiennie śledzimy losy ojca-kapitana Federico de Soyi (i jego wiernych podwładnych) spisanymi w trzeciej osobie oraz dzieje Raula Endymiona, Enei i androida A. Bettika przedstawione w pierwszej osobie, z perspektywy tego pierwszego. To dwa przeciwstawne bieguny – śmiertelni wrogowie, z których frakcja reprezentowana przez de Soyę (pozostająca na usługach papieża) wydaje się „stać po ciemnej stronie mocy”. Dwudziestoparoletni Raul Endymion, którego nazwisko wzięło się od nazwy jednego z miast na planecie Hyperion, obecnie niemalże całkowicie opuszczonego, zostaje wciągnięty w tę rozgrywkę przez, dobrze znanego fanom Hyperion Cantos, poetę Martina Silenusa. Podczas jednej z ich rozmów staruszek pyta Raula dlaczego nawet mając w perspektywie pewną śmierć odmówił przyjęcia krzyżokształtu. Dlaczego nie wstąpił na łono Kościoła, tym samym zrzekając się rychłego zmartwychwstania. Główny bohater powieści odpowiada tak: „Dla mnie ważne jest przede wszystkim moje życie. I chcę, by pozostało... moje.” Sam Raul nie dostrzega w tych swoich słowach większego sensu, ale dla mnie to był właśnie ten moment, w którym całą sobą opowiedziałam się po jego stronie. Już wcześniej, gdy wyszło na jaw, że młody mężczyzna woli umrzeć niż zostać czyjąś marionetką podejrzewałam, że mocno zżyję się z tą postacią, ale dopiero wyżej przytoczone dwa krótkie zdania dały mi całkowitą pewność. Ubranie w słowa tej jakże mi bliskiej filozofii, sprawiło, że z miejsca zapałałam przeogromną sympatią do tego mężczyzny. Ale wówczas jeszcze nie znałam dwunastoletniej Enei...

Sympatia jaką darzyłam głównego bohatera „Endymiona” była przeogromna, ale jednak więź pomiędzy mną i małą Eneą była silniejsza. Przybyła z przeszłości córka Brawne Lamii i cybryda Keatsa (znanych odbiorcom poprzednich odsłon Hyperion Cantos) ma zostać nowym mesjaszem, tzw. Tą, Która Naucza. Jej nauki w przyszłości będą trafiały do szerokiego grona odbiorców, dziewczynka zyska rzesze wiernych wyznawców, a to z kolei będzie oznaczało upadek Kościoła, teraz niepodzielnie władającego większością planet. Dan Simmons podsuwa nam trochę wskazówek odnośnie filozofii, jaką za parę lat będzie głosić Enea, aczkolwiek zazwyczaj unika formułowania tych myśli wprost. Domyślam się, że kompleksowy zbiór nauk Enei został zawarty w „Trumfie Endymiona” - dopiero lektura tej powieści rozwieje wszelkie moje wątpliwości w tej materii. Zdziwiłabym się jednak niepomiernie, gdyby okazało się, że Enea stanowi gorszą alternatywę dla Kościoła katolickiego i dla pozostającej na jego usługach zbrojnej organizacji Pax. W każdym razie tym, co budzi najprawdziwszy podziw jest niezwykła zaradność dwunastolatki w obliczu ogromnego niebezpieczeństwa, jakie właściwie nieustannie jej grozi. Wielu dorosłych nie byłoby w stanie dźwigać takiego brzemienia, jakie spoczęło na barkach tej wątłej osóbki i tylko nieliczni z nich z takim spokojem znosiliby trudy podróży, w której to właśnie domyślność i kreatywność Enei niejednokrotnie pozwolą jej i jej towarzyszom wyjść cało z opresji. Enea ma w sobie cechy postaci tragicznej, wydaje się bowiem, że uparcie podąża w kierunku samounicestwienia. Ale dlaczego? Czy jej poglądy są tak silne, że ani myśli wyrzec się ich nawet za cenę śmierci? Czy może realizuje plan jakiejś wyższej istoty, czegoś co stoi ponad wszystkimi stworzeniami zamieszkującymi wszystkie stworzone przez Simmonsa planety? A jeśli tak to czy robi to w pełni świadomie, czy w ogóle nie zdaje sobie sprawy z tego, że ktoś? coś? nią steruje? Czegoś na pewno się domyśla, ale swoimi przemyśleniami ta zagadkowa postać niechętnie dzieli się ze swoimi kompanami, a i czytelnik nie ma wglądu w jej umysł. Jej zwierzenia w tej kwestii są bardzo enigmatyczne, ale choć ani Raul, ani android nie znają najważniejszych szczegółów jej misji to wcale nie przeszkadza im całkowicie opowiedzieć się po stronie Enei. Początkowo rozdziały poświęcone ojcowi-kapitanowi de Soyi przyjmowałam ze sporą niechęcią, bo wydarzenia skoncentrowane na poszukiwanej przez niego dziewczynce i jej towarzyszach wprost zachwycały niezliczonymi owocami niezgłębionej wyobraźni Dana Simmonsa, poruszały niemającą granic przyjaźnią i bolesnymi pożegnaniami (nie mogłam przestać myśleć o pewnej maszynie), a z tego wszystkiego dosłownie przez cały czas emanowało ogromne napięcie, które Simmons zręcznie windował w chwilach najwyższego niebezpieczeństwa. Tak częstych, że szybko straciłam rachubę. Ale z czasem dałam się też przekonać losom ojca-kapitana de Soyi, który wraz ze swoją skąpą załogą przemierza wszechświat na pokładzie jednego z trzech najlepszych statków pozostających do dyspozycji władz kościelnych. W tych szeregach z czasem też zaczęło aż wrzeć od emocji, również tam odnajdywałam liczne na wskroś frapujące fragmenty i także te rozdziały z czasem zaczęły utrzymywać mnie w niemałym napięciu. I co najważniejsze, właśnie w nich Simmons przybliżył szczegóły teokratycznego ustroju, w którym przyszło żyć mieszkańcom prawie wszystkich planet wymyślonych przez Simmonsa. Autor nie potępia jednak chrześcijaństwa (choć można zauważyć, że nie pochwala kierunku, w jakim podąża Kościół jako instytucja ) – nie takiego, jaki jest znany obecnie. Wymierza oskarżycielski palec w stronę wymyślonego przez siebie Kościoła, w stronę wszechpotężnej organizacji władającej ogromną armią, która kupuje sobie dusze ludzkie gwarancją przynajmniej długowieczności (bo i nieśmiertelność należy brać pod uwagę), gwarancją zmartwychwstania, które umożliwia tzw. krzyżokształt. Dzierzba też ma swoje miejsce w „Endymionie”. W „Upadku Hyperiona” ta metalowa bestia skojarzyła mi się z Terminatorem, ale w omawianej powieści Simmons kazał mi przyrównać do tej kultowej maszyny kogoś innego (a ściślej nie do tej samej, nie do tej w wykonaniu Arnolda Schwarzeneggera). Naprawdę zdziwiłabym się, gdyby przed napisaniem „Endymiona” ten znakomity amerykański pisarz nie oglądał drugiej części „Terminatora” w reżyserii Jamesa Camerona.

Może robię się sentymentalna, ale tuż po przeczytaniu ostatniej strony „Endymiona” autentycznie zrobiło mi się przykro. Nie nazwałabym tego depresją, ale smutek przez chwilę był naprawdę dotkliwy. Bo musiałam rozstać się z bohaterami, z którymi mocno się zżyłam, opuścić uniwersum, które chciałabym jeszcze poodkrywać. Pocieszające jest jednak to, że lektura czwartej i niestety ostatniej powieści wchodzącej w skład Hyperion Cantos jest jeszcze przede mną. I że w przyszłości (zakładając, że jeszcze trochę pożyję) będę mogła nie raz, nie dwa wracać do tego fenomenalnego świata. Dan Simmons stworzył oto prawdziwy narkotyk, coś tak wspaniałego, że nie da się tego oddać słowami. A przynajmniej ja tego nie potrafię, bo podejrzewam, że gdyby taki wirtuoz słowa, jakim jest Simmons recenzował dzieło, które wprawiło go w taki zachwyt, jak mnie „Endymion” nie nastręczyłoby mu to absolutnie żadnych trudności. Mnie pozostaje jedynie poprosić... tak, ładnie poprosić każdego wielbiciela literatury science fiction, który jeszcze nie zetknął się z Hyperion Cantos o danie szansy temu przedsięwzięciu (tylko nie dajcie się zrazić, moim zdaniem, słabszą od dwóch kolejnych pierwszą odsłoną). Bo takich przygód niewiele w życiu doświadczycie. To mogę zagwarantować właściwie każdemu miłośnikowi powieści science fiction.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

1 komentarz:

  1. Hyperion to wielkie dokonanie litertury sci-fi, porównywane chyba tylko z Diuną, jeśli chodzi o epizm. Pozostałę ksiązki cyklu były już słabsze, co nie zmienia faktu, że całośc trzyma tak wysoki poziom, że nie ma o czym mówić. Absolutna klasyka gatunku. Ciekawy Blog. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń