wtorek, 24 listopada 2015

Dan Simmons „Upadek Hyperiona”


Wygnańcy szturmują planetę Hyperion, na której otwierają się Grobowce Czasu. Pielgrzymi, którzy dotarli w rejony żerowania legendarnego potwora zwanego Dzierzbą są ostatnią nadzieją ludzkości, z czego doskonale zdaje sobie sprawę przewodnicząca Senatu, Meina Gladstone. Druga cybrydowa rekonstrukcja Johna Keatsa, Joseph Severn, w snach jest niemym obserwatorem najważniejszych wydarzeń z wszechświata, również tych mających miejsce na Hyperionie. Gladstone wykorzystuje go w charakterze rysownika oraz informatora, ale swoje polityczne posunięcia w dużej mierze podporządkowuje prognozom TechnoJądra. Do czasu, aż nad całą Hegemonią Człowieka zawisa widmo rychłej zagłady, a wszystkie fakty wskazują na knowania SI przeciwko ludzkości. Dążąca do stworzenia Najwyższej Inteligencji Sztuczna Inteligencja, do tej pora współpracująca z Hegemonią Człowieka obraca się przeciwko niej. Problemem jest jedynie Hyperion, którego przez wzgląd na niezwykły charakter Grobowców Czasu TechnoJądro nie jest w stanie uwzględnić w swoich obliczeniach, planeta jest zmienną, której roli nie sposób przewidzieć w kształtowaniu przyszłości. Podobnie legendarny Dzierzba, przysłane z przyszłości monstrum, mające do wypełnienia ważne zadanie w tych niepewnych czasach.

Choć moja niedawno rozbudzona miłość do twórczości Dana Simmonsa nie słabnie, nie jestem w stanie rozpatrywać jego osławionego „Hyperiona” w kategoriach najlepszego dokonania, jak podkreśla to wielu innych czytelników. Pierwsza część serii science fiction, rozgrywająca się w dalekiej przyszłości jest nietuzinkowa i diablo zajmująca, ale w porównaniu do drugiej, „Upadku Hyperiona” (i kilku innych jego dzieł, chociażby „Trupiej otuchy”, „Terroru”, czy „Ilionu”), z subiektywnego punktu widzenia wypada słabiej. Obsypany nagrodami i nominacjami, doceniony przez krytykę oraz wielbicieli gatunku, po raz pierwszy wydany w 1990 roku, „Upadek Hyperiona”, podobnie jak jego poprzednik, dzisiaj jest już pozycją kultową, lekturą obowiązkową dla miłośników science fiction, rozmiłowanych nie tylko w zatrważających wizjach potencjalnej przyszłości ludzkości, ale również perfekcyjnych stylach pisarzy, dosłownie nadających realnych kształtów fantastycznym światom, wykreowanym przez ich nieskończenie rozległą wyobraźnię. Dan Simmons należy właśnie do tej grupy autorów, wybitnych jednostek, które posiadły rzadki dar i wykorzystują go do oczarowywania czytelników.

„W przyszłość wiodą tylko dwie drogi […] Wojna i całkowita niepewność jutra, albo pokój i stuprocentowo pewne unicestwienie. Wybrałam wojnę.”

Podobnie, jak część pierwsza „Upadek Hyperiona” nawiązuje do twórczości angielskiego poety, Johna Keatsa. Tytuł jest taki sam, jak jego niedokończony z powodu śmierci poemat, tematyka również miejscami zbiega się z jego utworem, podobnie jak postać głównego bohatera, cybryda, będącego rekonstrukcją poety. Wydarzenia, w centrum których tkwi rysownik, Joseph Severn, autor przedstawił w narracji pierwszoosobowej, z jego subiektywnego punktu widzenia. Ale już sny cybryda będące odbiciem rzeczywistości, najczęściej wybiegające na planetę Hyperion, ale nie tylko tam, sportretowano w trzeciej osobie. W ten sposób dostajemy silnie angażującą uwag cechuje  się innymi superlatywami (negatywów nie ma). Przygody pielgrzymów na Hyperionie, gdzie są zmuszeni stawić czoła kolczastemu, metalicznemu potworowi, zwanemu Dzierzbą, który jak Terminator przybył do ich świata z przyszłości w przeważającej mierze obfitują w przerażające incydenty, bardziej przystające do horroru, aniżeli typowej fantastyki naukowej. Otwierające się Grobowce Czasu, w których przebywają pielgrzymi wzmagają siłę prądów temporalnych, a co za tym idzie zmuszają niektórych podróżników do mimowolnego podróżowania w czasoprzestrzeni, z morderczym Dzierzbą u boku. Nie sposób, nawet zdawkowo, przytoczyć wszystkich tchnących nieznośną wręcz grozą zdarzeń mających miejsce na Hyperionie, bo pomysłowość Simmonsa nie zna granic, jeden fantastyczny wątek z udziałem jednego pielgrzyma zaraz zastępuje inny, jeszcze wspanialszy, w którego centrum tkwi inny śmiałek. Ale choć mamy tutaj do czynienia z istnym zalewem nieprzypadkowych, zgrabnie połączonych wątków, z których każdy stanowi niezbity dowód intensywnej, niczym nieograniczonej wyobraźni autora, nie można przemilczeć moim zdaniem najbardziej charakterystycznego elementu świata Dzierzby. Cierniowe drzewo, na które monstrum nadziewa ciała ludzi, skazując ich na wieczne, nieustanne męki poza czasem i przestrzenią w podtekście może być analogią egzystencji na tym padole, gdyż jak zauważa w pewnym momencie Severn żyjemy po to, aby cierpieć. W ten aż nadto makabryczny sposób Simmons zgrabnie przemyca do mitologii Dzierzby uniwersalną prawdę, ale jego filozoficzne rozważania na tym się nie kończą. Choć drugą warstwę fabularną autor natchnął bardziej wymownymi, łatwiej poddającymi się trafnej interpretacji rozważaniami egzystencjalnymi, uważny czytelnik zauważy, że wydarzenia mające miejsce na Hyperionie również przekazują ważne prawdy, mające odbicie w naszym, doczesnym życiu. Poza cierniowym drzewem i przemyśleniami pielgrzymów dużą rolę w tamtejszych wydarzeniach odgrywa krzyżokształt, pasożyt żerujący na DNA, mający moc wskrzeszać swojego nosiciela po śmierci, równocześnie każdorazowo ograniczając zasięg jego inteligencji. Krzyżokształt w wielkim skrócie bytując w ciele gospodarza skazuje go na cierpiętniczą egzystencję, aby następnie powołać go do życia w postaci mentalnie cofniętej. Analogia do bezrozumnego koegzystowania ze Sztuczną Inteligencją, przy czym Simmons zatrzymał się na dłużej na drugiej płaszczyźnie „Upadku Hyperiona”, idealnie dopełniającej się z pierwszą.

„Rzecz w tym, że ta choroba, to… szaleństwo, które doprowadziło do zagłady całych rozumnych ras i zniszczenia zamieszkiwanych przez nie światów, jest owocem grzesznej symbiozy. […] Ludzkości z TechoJądrem! […] Człowieka i stworzonych przez niego mechanicznych inteligencji. Kto na kim pasożytuje? Tego już nikt nie potrafi stwierdzić, ale jest to owoc zła, twór przeciwny naturze.”

Wydarzenia, którym na jawie świadkuje Joseph Severn w przeważającej mierze rozgrywają się w politycznym światku, pełnym niejasnych intryg, knowań i manipulacji. Sprawujący władzę nad Hegemonią Człowieka, z przewodniczącą Senatu Meiną Gladstone na czele za wszelką cenę próbują odeprzeć atak Wygnańców, opozycjonistów wrogo nastawionych do Sztucznej Inteligencji, której większość planet z ich galaktyki ochoczo się podporządkowała. Simmons wręcz przepełnia tę warstwę fabularną polityczno-filozoficzno-teologicznymi rozważaniami, z których przebija iście pesymistyczny obraz naszej zdeprawowanej rasy. W ten oto sposób autor zaserwował mi cały ciąg niezwykle absorbujących wydarzeń, które zachwycały równie mocno, jak stricte horrorowe incydenty na Hyperionie. Przekonał mnie okrutną prawdą, którą od lat podzielam tyle, że nie potrafiłabym ująć jej w takie słowa, jak uczynił to prawdziwy mistrz prozy. Zaczyna od przemówienia Gladstone na użytek obywateli, w której przewodnicząca próbuje przekonać wszystkich o korzyściach płynących z wojny. W myśl już z definicji sprzecznej, ale przez lata determinującej poczynaniami niektórych znanych nam przywódców państw, zasady, że bez wojny nie ma pokoju. W „Sercach Atlantydów” Stephen King napisał, że zabijanie dla pokoju jest jak pieprzenie się dla cnoty i właśnie w tego rodzaju pacyfistyczny przekaz uderza Simmons. Tyle, że czyni to w cyniczny sposób, wtłaczając w usta Gladstone i innych polityków wyświechtane frazesy, wynoszące wojenne idee do rangi sztuki. A ludzie to wchłaniają i w większości bezrozumnie przytakują swoim przywódcom. Idealistyczne przemówienia przewodniczącej Senatu skierowane do obywateli to jedynie zasłona, skrywająca jej prawdziwe, szlachetniejsze motywy w dodatku w pewnym momencie przewrotnie przekształcające krytykę wojny w absolutną konieczność. I tutaj nie przesadzając muszę oddać autorowi „Upadku Hyperiona” pokłon – za niejednoznaczną, wielowarstwową kreację owej bohaterki. Obok rozważań stricte politycznych Simmons na kartach tej książki konfrontuje nas z jeszcze bardziej fenomenalną debatą natury filozoficzno-teologicznej, w której ścierają się trzy frakcje przewodnictwa duchowego. Kościół Dzierzby i templariusze oddający cześć Naturze wychodzą z założenia, które podzielam, że wszechświat choruje na raka, którym jest nasza niszczycielska rasa. Tępiąca wszystkie gatunki, które napotka na swoje drodze ludzkość nie potrafi dostosować się do wszechświata, próbując nagiąć go do swojej woli. Ich zdaniem jedynym ratunkiem dla dogorywających światów jest wycięcie nowotworu, całkowita zagłada pasożyta, jakim jest człowiek, czemu z kolei przeciwstawiają się katolicy. Simmons miejscami przedstawił tę wiarę w kategoriach głosu rozsądku, zrównoważonych wyznawców Boga, którzy stają w obronie ludzkości, ale ich argumenty w moich oczach wypadają o wiele mniej przekonująco, aniżeli radykalne tezy ich oponentów. Z rozważań filozoficzno-teologicznych oprócz nagiej prawdy o nas samych przebija niezwykła empatia autora, namyślającego się, jak wyglądałoby nasze życie, gdybyśmy egzystowali w zgodzie z innymi gatunkami. To utopia, a i owszem, ale człowiek aż się zastanawia, co jest z nami nie tak, dlaczego podążamy drogą zniszczenia prowadzącą do samounicestwienia, skoro prawdziwy, wspólnotowy raj jest na wyciągnięcie ręki. Może z powodu naszego uzależnienia od technologii. Simmons mówi wprost, że tak bardzo zatraciliśmy się w tworach własnych rąk, że dopuściliśmy, aby przewyższyły nas inteligencją i sprytem. „Upadek Hyperiona” kompleksowo roztrząsa zagadnienia niszczącej techniki, wychodząc z podobnego założenia, co Dean Koontz, który również na kartach swoich książek często rozpościera przed nami wizję upadku człowieczeństwa na skutek wrogiej działalności technologii. Simmons mówi wprost, że dobrowolnie oddaliśmy nasze jestestwo materii nieożywionej, czym wkrótce możemy sprowadzić na siebie niebezpieczeństwo ze strony technologii, którą sami stworzyliśmy. Znana, często eksploatowana w science fiction wizja buntu maszyn, ale dzięki niezwykłej wrażliwości Dana Simmonsa i jego dojrzałemu warsztatowi dogłębnie wstrząsająca i wbijająca się w świadomość czytelnika niczym najprawdziwszy sztylet.

Arcydzieło! Tak, „Hyperion” w moim mniemaniu nie urósł do tej rangi, bo brakowało mu narracyjnej ciągłości, za którą optuję i większej głębi, co z kolei i to z nawiązką zaserwował „Upadek Hyperiona”. Książka, którą nie tylko czyta się jednym tchem, ale już po skończonej lekturze nie sposób wyrzuć z pamięci przerażających wizji Dana Simmonsa, które znajdują odbicie we współczesnym, otaczającym nas świecie. Nie wyobrażam sobie, żeby jakiś fan inteligentnej fantastyki naukowej tej książki nie przeczytał, ale gorąco zachęcam również sympatyków innych gatunków, bo z całą pewnością odnajdą tutaj uniwersalne prawdy charakterystyczne dla wszystkich nurtów artystycznych.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

1 komentarz:

  1. No i pozytywnie. Hyperion przypadł do gustu, znaczy się, że masz dobry gust. :D I chyba jednak Upadek lepszy od Hyperiona. :)

    OdpowiedzUsuń