Stronki na blogu

poniedziałek, 5 marca 2018

„Still/Born” (2017)

Młodzi małżonkowie, Mary i Jack, niedawno wprowadzili się do nowego domu położonego w dobrej dzielnicy, a teraz urodził im się syn Adam. Jego bliźniak, Thomas, umarł w trakcie porodu, ale Mary zwleka z wyniesienie drugiego łóżeczka z pokoju dziecięcego, bo nie jest jeszcze na to gotowa. Podczas gdy Jack przebywa w pracy kobieta opiekuje się Adamem i zajmuje domem, a od czasu do czasu spotyka ze swoją nową sąsiadką Rachel, która również ma małego synka. Jednocześnie Mary coraz bardziej utwierdza się w przekonaniu, że życie jej dziecka jest zagrożone. Kobieta nocami świadkuje niepokojącym zjawiskom zachodzącym w pokoju jej syna, a tymczasem Jack jest coraz bardziej zaniepokojony jej zachowaniem.

„Still/Born” to dobrze przyjęty przez krytykę kanadyjski horror nastrojowy w reżyserii debiutującego w pełnym metrażu Brandona Christensena. Mężczyzna napisał również scenariusz, a pomagał mu w tym bardziej doświadczony Colin Minihan („Grave Encounters”, „Extraterrestrial”, „Krew na piasku”), jeden z producentów „Still/Born”. Premierowy pokaz filmu odbył się w 2017 roku na The Overlook Film Festival. W tym samym roku obraz gościł też na Night Visions International Film Festival, a szersza dystrybucja rozpoczęła się na początku roku 2018.

Nie wiem, w jakim zakresie Colin Minihan ingerował w reżyserię „Still/Born” i czy w ogóle, ale jako że to nazwisko Brandona Christensena widnieje w czołówce filmu to właśnie na niego spłynie lawina pochwał ode mnie. Bo uważam, że sobie na nią zasłużył, nawet jeśli w pewnym momencie powinęła mu się noga... Ale po kolei. „Still/Born” początkowo może się kojarzyć z hiszpańskim „Pokojem dziecięcym” w reżyserii Alexa de la Iglesii. Tak czy owak mamy młode małżeństwo, któremu niedawno urodził się syn Adam. Jednocześnie jednak Mary i Jack stracili drugiego syna, brat bliźniak Adama nie przeżył bowiem porodu. Niemniej w pokoju dziecięcym przez jakiś czas stoi też drugie łóżeczko, które zostało wstawione z myślą o nim. To właśnie z niego w nocy rozlega się płacz niemowlaka i to właśnie tam Mary widzi plamę krwi. Można z tego wyciągnąć wniosek, że pokój jest nawiedzany przez zmarłego Thomasa, że duch brata bliźniaka Adama cały czas przy nim jest. Czuwa nad nim, czy chce go skrzywdzić? Pragnie go zastąpić – wstąpić w ciało ostałego przy życiu brata, czy ostrzec rodziców przed grożącym mu niebezpieczeństwem? Właśnie takie myśli mogą przebiegać przez głowy odbiorców „Still/Born” podczas pierwszej partii filmu. A w parze z nimi będą szły emocje, bo co jak co, ale pokracznego poruszania się po tej płaszczyźnie twórcom „Still/Born” zarzucić nie można. To znaczy ja nie mogę, bo przecież zawsze istnieje możliwość, że do kogoś takie podejście do filmowego horroru zwyczajnie nie przemówi, obawiam się wręcz, że grono nieprzekonanych małe nie będzie. Bo Brandon Christensen daje tutaj do zrozumienia, że jest „absolwentem starej szkoły straszenia”, bo chociaż nie odżegnuje się całkowicie od aktualnych trendów to nie trzeba posiadać sokolego wzroku, żeby zauważyć, że najważniejsza jest dla niego żonglerka klimatem, że pojęcie „horror nastrojowy” odbiera dosłownie. A w erze wszędobylskich efektów komputerowych i zawrotnego tempa akcji takie podejście do filmowego horroru dla wielu może być zwyczajnie niezjadliwe. Jeśli zaś chodzi o wspomniane już skręty w stronę współczesnych trendów, o zabiegi, na niedobór których odbiorca XXI-wiecznych filmów grozy narzekać nie może to głównie uwidaczniają się one w postaci jump scenek. Przyznaję, że jedna przyprawiła mnie o szybsze bicie serca, że twórcy nie mogli wybrać lepszego momentu do przypuszczenia tego prymitywnego, ale przynajmniej w moim przypadku osiągającego zamierzony skutek ataku i co równie ważne pokazali mi wówczas coś, co naprawdę mnie ruszyło. Otóż Mary i Jack zainstalowali w pokoju Adama kamerę (potem były one już w całym domu) i to właśnie jeden z obrazów, które rejestrowała w czasie rzeczywistym zrobił na mnie takie wrażenie. Minimalizm jest kluczem do mojego serca, w horrorach nastrojowych częściej zadowala mnie oszczędna charakteryzacja od cyfrowego rozmachu. Zwłaszcza jeśli prezentuje się tak upiornie jak w tym jednym krótkim ujęciu. Pozostałe jump scenki nie wywarły już na mnie pożądanego wrażenia, były stanowczo nieefektywne, ale na szczęście nie mogę tego samego powiedzieć o napięciu. Brandon Christensen i jego ekipa wykazali się na tym polu godną najwyższego uznania cierpliwością. Nie pędzili jak durnie tylko powoli przeprowadzali nas przez kolejne etapy sekwencji mających przygotować oglądającego na potencjalne uderzenie. Samotne nocne wędrówki Mary po domu najlepiej obrazują ową cierpliwość, w tych scenach napięcie staje się niemalże namacalne, aura niezdefiniowanego zagrożenia wręcz emanuje z ekranu. Odpowiednio mroczne zdjęcia dają nam pewność, że już za chwilę, już zaraz stanie się coś strasznego, zanim jednak to nastąpi (i jeśli w ogóle) twórcy napną nasze (moje) nerwy prawie do granic ich wytrzymałości.

Nie mogę powiedzieć, że moment, w którym scenarzyści zaczęli kombinować był momentem, w którym mój entuzjazm zaczął się obniżać. Mowa o wprowadzeniu w fabułę motywu nadnaturalnej postaci, w istnienie której wierzy główna bohaterka filmu (swoją drogą warsztat Christie Burke był tragiczny, ale jedną z mniejszych ról dostał utalentowany Michael Ironside, a i Jesse Moss „w skórze” Jacka poradził sobie całkiem nieźle), przy czym widz niekoniecznie będzie podzielał ten pogląd. Czy UWAGA SPOILER Lamasztu, demon wywodzący się z religii mezopotamskiej KONIEC SPOILERA rzeczywiście czyha na małego Adama, czy to raczej błędny trop? Czy powinniśmy zaufać coraz dziwniej się zachowującej Mary, czy dzielić podejrzenia z jej mężem i źródła problemu upatrywać w podupadającej kondycji psychicznej matki? A może powinniśmy wrócić do początku i skupić się na duchu Thomasa – tj. odrzucić podejrzenia zarówno Mary, jak i Jacka i pójść własną drogą, taką której nikt inny nie bada? Można więc wejść w środkową partię filmu z różnym nastawieniem i całkiem możliwe, że przed finałem będzie się ono nierzadko zmieniać, ale za przekombinowanie bym tego nie uznała. Brandon Christensen i Colin Minihan wprowadzili co prawda potencjalnego demona, po którego dotychczas nie sięgnęli scenarzyści innych znanych mi horrorów, ale jego wygląd, który może, ale nie musi być jedynie projekcją zwichrowanego umysłu młodej matki może przywodzić na myśl inne maszkary widziane już na ekranie. Ja miałam przed oczami Samarę Morgan z „The Ring” i to akurat komplement, bo wprost ubóstwiam tak zmontowany chód i tę pokraczną postawę, tym bardziej upiorną, bo nie nie można dostrzec twarzy, gdyż zasłaniają ją potargane włosy. A to działa na wyobraźnię. Swoje robi też skrzeczący głos hipotetycznego demona, najpierw dobiegający z elektronicznej niani, a potem z odtwarzacza kaset (wyraźne odniesienie do dawnych czasów) i oczywiście na żywo. O ile można użyć takiego określenia, bo przecież nie wiemy, czy nie mamy aby do czynienia z omamami słuchowymi. UWAGA SPOILER Jeszcze wtedy nie można mieć co do tego pewności, ale zakończenie raczej nie pozostawia nas z takimi wątpliwościami. Zamknięcie moim zdaniem zepsuto doszczętnie. Wolałabym, żeby scena w łazience znalazła się na końcu, a ściślej żeby napisy końcowe pojawiły się tuż po spadnięciu Mary z piętra, bo to wcale nie dawałoby mi odpowiedzi na pytanie, czy Lamasztu rzeczywiście maczała w tym palce, czy to wszystko rozegrało się tylko w głowie Mary i to tak naprawdę ona utopiła swoje dziecko, po czym prawdopodobnie popełniła samobójstwo KONIEC SPOILERA. Swoją drogą w trakcie sceny z łazienką krzyczałam jak głupia, tak emocjonalne to było. Jeśli o mnie chodzi to jeszcze bardziej niż moment dokonania wyboru. No właśnie. Często się mówi, że ktoś stanął przed trudnym wyborem, ale jeśli pomyśli się o takich filmach, jak „Zabicie świętego jelenia”, czy „Still/Born” to można dojść do wniosku, że to zdanie jest stanowczo nadużywane:) Bo bohaterowie tych filmu dopiero mieli twardy orzech do zgryzienia, a ewentualne domniemanie, że rzeczony warunek nie został postawiony przez żadnego demona tylko wykluł się w głowie Mary wcale nie umniejsza tragizmu tej sytuacji.

Oby więcej takich horrorów. Oby Brandon Christensen dalej podążał w tym kierunku, oby realizował się w kinie grozy i nie dał się skomercjalizować, bo tego rodzaju straszaki to mogę oglądać i oglądać. To jedno z tych spojrzeć na nastrojowe kino grozy, które do mnie trafia, między innymi takiej stylistyki poszukuję. Jeśli więc ktoś chociaż po części podziela moje zapatrywania na filmowy horror, jeśli woli zabawę klimatem i napięciem od mnóstwa efektów komputerowych i pokomplikowanych fabuł to moim zdaniem powinien jak najszybciej sięgnąć po pełnometrażowy reżyserski debiut Brandona Christensena. Ludzie z takimi preferencjami mają wszak dużą szansę rozsmakować się w tej propozycji.

3 komentarze:

  1. Dzięki za sugestię filmu, sprawiającego wrażenie obowiązkowego dodatku do listy "do obejrzenia". Lubię nastrojowe klimaty, a nadmiar komputerowych efektów męczy. Znaczy odrobinę jest dobrych, na przykład by pokazać krajobraz świata koszmarów, ale jeśli całość to bieg z rąbanką przez komputerowe wodotryski to nie dla mnie.

    Całość zapowiada się ciekawie i dobrze, że twórcy wykorzystali motyw mniej znanych, egzotycznych demonów zamiast klasycznych duchów. Twój opis przywodzi mi na myśl "Nienarodzonego" gdzie też były mniej znane byty.

    OdpowiedzUsuń
  2. Właśnie obejrzałem! I zgadzam się ze słowami powyższej recenzji. Film ma klimat! ;-) Momentami przypominał mi duńsko-szwedzki "Shelley", jednakże "Still/Born" jest dużo lżejszy do odbioru. Mogę śmiało powiedzieć, że na takie horrory człowiek czeka, bo ostatnimi czasy ciężko coś dobrego spotkać... :/ Krótko mówiąc, też polecam! ;-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Przebrnąłem. Generalnie film nie jest zły, ale nie jest też dobry. Fabularnie nie pokazuje nic nowego, nie stara się stworzyć ani jakiegoś wyjątkowego nastroju, ani jakiegoś przekonującego dramatu. Wszystko, mam wrażenie, jest płaskie i nijakie. Najgorsi byli odtwórcy ról rodziców: Mary nie potrafiłem współczuć czy uwierzyć w jej strach o dziecko, z kolei facet (kojarzę go chyba z Final Destination 3) strasznie nijaki.

    OdpowiedzUsuń