Małżeństwo,
Evelyn i Lee Abbottowie, wraz ze swoimi dziećmi Regan i Marcusem,
żyją w świecie wziętym we władanie przez niewidome potwory z
niezwykle czułym zmysłem słuchu. Od dawna nie widzieli żadnych
innych ludzi, ale bardzo możliwe, że na Ziemi żyją jeszcze takie
osoby, jak oni. Jednostki, którym udało się przetrwać, które
nauczyły się egzystować w ciszy. Bo hałas przyciąga agresywne
potwory, żądne mięsa bestie, które atakują błyskawicznie i nie
znają żadnej litości dla innych stworzeń zamieszkujących obecnie
tę planetę. Abbottowie przed ponad rokiem przeżyli ogromną
tragedię. Stracili najmłodszego członka swojej familii, chłopca
imieniem Beau. Evelyn i Lee są gotowi zrobić wszystko, aby taka
katastrofa się nie powtórzyła, aby zapewnić jak największą
ochronę swoim pozostałym dzieciom. I zamierzają wydać na ten
ekstremalnie nieprzyjazny świat kolejnego potomka.
„Ciche
miejsce”, horror science fiction w reżyserii Johna Krasinskiego,
to jeden z najgłośniejszych tegorocznych filmów grozy, jeśli nie
najgłośniejszy (jak do tej pory). Zrealizowany za siedemnaście
milionów dolarów amerykański obraz przyniósł trochę ponad
trzysta milionów dolarów przychodu, a pozytywnym recenzjom, również
od krytyków filmowych, nie ma końca. A z nich wszystkich
Krasinskiego ponoć najbardziej ucieszyła pochlebna opinia Stephena
Kinga wyrażona na Twitterze. Mówi się, że to żona Johna
Krasinskiego, aktorka Emily Blunt, zachęciła go do przyjęcia
propozycji objęcia przez niego stanowiska reżysera. Artysta ponadto
miał też swój udział w pisaniu scenariusza, nad którym to
pracowali też Bryan Woods i Scott Beck (twórcy między innymi
„Nightlight”), był jednym z producentów wykonawczych i kreował
jedną z pierwszoplanowych postaci. A partnerowała mu jego małżonka
Emily Blunt.
„Ciche
miejsce” jest dosyć nietypowym filmem. Zwłaszcza w realiach
współczesnego mainstreamu. Bo gdyby taka koncepcja zajęła pewną
niszę, gdyby projekt ten był kierowany do dużo węższej grupy
osób to jego osobliwość najprawdopodobniej tak bardzo nie
rzucałaby mi się w oczy. Już od czasu pojawienia się pierwszych
zapowiedzi „Cichego miejsca” szczerze wątpiłam w ewentualny
sukces tego przedsięwzięcia. Przypuszczałam, że spotka się ono z
dużą krytyką, bo film o ludziach zmuszonych do życia w ciszy
jakoś nie pasował mi do preferencji dzisiejszej tzw. masowej
publiki. Horror niemy? W XXI wieku i to w dodatku na dużych
ekranach? Nie, to nie mogło się udać. A jednak się udało (choć okazało się, że pozwolono sobie na trochę komunikacji werbalnej). I był
to sukces tak spektakularny, że zaczęłam się zastanawiać, czy
aby nie mam błędnych wyobrażeń na temat „Cichego miejsca”. Bo
ta garść informacji, które zebrałam kazała mi przygotować się
na minimalistyczny w formie, kameralny, może nawet iście intensywny
horror science fiction (czyli tak jak lubię), który nie uraczy mnie
tak powszechnymi we współczesnym głównym nurcie niezliczonymi
jump scenkami i niszczącymi realizm efektami komputerowymi. A
jako że duża część opinii publicznej zdaje się wprost przepadać
za tymi bardziej dynamicznymi, na wskroś efekciarskimi horrorami te
pozytywne reakcje widzów po prostu musiały zadziałać na mnie
alarmująco. Szybko zmieniłam więc swoje nastawienie i gdy przyszła
wreszcie pora na zobaczenie „Cichego miejsca” byłam w pełni
przygotowana na... na coś innego. Okazało się, że niepotrzebnie
zweryfikowałam swoje podejrzenia względem tego obrazu, że nie było
potrzeby mentalnie przygotowywać się do zderzenia z plastikowym
tworem wprost przepełnionym sztucznymi efektami specjalnymi. Bo choć
tych ostatnich trochę było, i szczerze powiedziawszy patrzenie na
to do najłatwiejszych zadań nie należało, to czerpałam
pocieszenie z tego, że John Krasinski nie pozwolił, aby te
komputerowe twory zdominowały jego film. Tfu, potwory – ślepe
monstra niewiadomego pochodzenia obdarzone niezwykle czułym zmysłem
słuchu (czyżby zapożyczenie z „Zejścia”?), które niezbyt
często „wchodziły” na pierwszy plan, ale gdy już to robiły to
ogarniała mnie silna pokusa spuszczenia wzroku z ekranu. I
bynajmniej nie dlatego, że budziły one we mnie przerażenie. Już
prędzej zażenowanie i bez wątpienia czystą wściekłość. Gdyby
nie te mizerne efekty „Ciche miejsce” w moich oczach byłoby
horrorem pozbawionym poważniejszych wad, nieporównanie silniej bym
tę historię przeżywała, ale jak już wspomniałam, znacznie
podniosło mnie na duchu oszczędne dawkowanie zbliżeń na
anatomiczne szczegóły tych pikselowych maszkar. I dostałam
wystarczająco dużo superlatywów, żeby nie pozwalać sobie na
patrzenie na ten projekt Johna Krasinskiego głównie przez pryzmat
wkładu twórców efektów specjalnych, choć oczywiście nie
potrafiłam być całkowicie ślepa na ten (według mnie) mankament.
Scenarzyści „Cichego miejsca” wyszli od całkiem nietypowego,
jakże frapującego pomysłu. Postanowili wykreować świat, w którym
przetrwać mogą tylko cisi, pokazać postapokaliptyczną wizję
Ziemi. A właściwie to jej bardzo wąskiego kawałka. Protagonistami
uczynili rodzinę Abbottów – czteroosobową familię żyjącą na
farmie, która od dawna nie widziała innych ludzi. Wcześniej ich
rodzina składała się z pięciu osób, ale ponad rok temu
najmłodsze dziecko Evelyn i Lee padło ofiarą jednego ze
skrzydlatych potworów, które to zdziesiątkowały nasz gatunek.
Głupio byłoby zakładać, że Abbottowie to ostatni ludzie na
Ziemi, ale John Krasinski i jego ekipa przez większość czasu
starają się stworzyć taką ułudę (przez większość, bo nie
można zapomnieć o pewnym mężczyźnie w podeszłym wieku).
Dotkliwe osamotnienie Abbottów ma nam się udzielać. Myśl o
niemożliwość przetrwania jedynie tej garstki ludzi jest wypierana
przez te jakże przygnębiające obrazy wyludnienia (poza czołowymi
bohaterami rzecz jasna), co może przypominać „Jestem legendą”,
historię wymyśloną przez Richarda Mathesona kilka razy przekładaną
na ekran. Ale jak już zaznaczyłam to tylko ułuda, twórcy nie
mówią wprost, że Abbottowie są ostatnimi ludźmi na Ziemi. Wręcz
przeciwnie: choćby sceną z nieznajomym staruszkiem dają do
zrozumienia, że jest więcej takich niedobitków, a i „głowa
rodziny”, Lee, wychodzi z założenia, że gdzieś tam żyją inni.
W ciszy.
Emily
Blunt, John Krasinski, Noah Jupe i Millicent Simmonds to aktorzy
kreujący pierwszoplanowych bohaterów. W każdym przypadku w sposób
całkowicie przekonujący, z pełnym profesjonalizmem, bez choćby
najmniejszych warsztatowych zgrzytów. Ta ostatnia wciela się w
postać głuchej nastolatki, która korzysta z implantu ślimakowego
(dzięki niemu słyszy) i co ciekawe Millicent Simmonds rzeczywiście
boryka się z tą niepełnosprawnością. Straciła słuch we
wczesnym dzieciństwie na skutek przedawkowania leków. Ktoś powie,
że aktorzy mieli tutaj ułatwione zadanie, bo w zdecydowanej
większości scen nie musieli grać głosem. Poza paroma niezbyt
długimi sekwencjami w omawianej produkcji rozmowy toczą się tylko
za pomocą języka migowego. Czasami idącego w parze z tak cichym,
że ledwo wychwytywanym przez moje uszy szeptem. Mnie wydaje się
jednak, że granie głównie twarzą, mimiką, jest pewnym wyzwaniem
dla aktora, rozpościera przed nim, nie wiem czy trudniejsze, ale na
pewno nowe zadania, z których musi się wywiązać, jeśli chce
przekonać współczesną publikę do swojej kreacji. Sprawić, aby
widz utożsamił się z protagonistami, albo przynajmniej żeby nie
był mu obojętny ich los. W „Cichym miejscu” ten czynnik jest
kluczowy. Ten, komu nie będzie zależało na Abbottach, kto będzie
na nich patrzył jak na „mięso armatnie” nie będzie przeżywał
tej historii tylko śledził ją z pozycji chłodnego, osobiście
niezaangażowanego obserwatora. Myślę jednak, że widzów odpornych
na czar odtwórców czołowych ról i na magnetyzm tych mocno
nastrojowych zdjęć, budzących uwierające wręcz poczucie izolacji
od wszystkiego co znane i bezpieczne z jednoczesną bliskością
wszystkiego co obce i zagrażające życiu, nie będzie zbyt wielu.
John Krasinski i jego ekipa nakręcili to bowiem tak, aby, ani oddany
miłośnik dynamicznych, efekciarskich horrorów, ani osoba wprost
ubóstwiająca bardziej kameralne, nastawione na emocje kino grozy
nie czuł się pominięty. Niektórym może się to wydać wprost
niewiarygodne, ale udało im się znaleźć punkty styczne dla tych
dwóch jakże odmiennych form przekazu i na ich fundamentach
wybudować może nie tak do końca nową, ale na pewno nieczęsto
spotykaną niszę, w której to rozpędzona akcja idealnie zazębia
się z wprost kipiącą emocjami warstwą psychologiczną i stricte
nastrojową. Taką która bazuje na nieustannie nawarstwiających
się, konsekwentnie intensyfikowanych emocjach, zwłaszcza na
napięciu, bo tego „Ciche miejsce” dostarczyło mi aż nadto. To
film o prawdziwej, niepohamowanej sile rodzicielstwa, o tak potężnej
miłości do własnych dzieci (i tak ogromnej potrzebie przedłużania
gatunku, wydawania na świat kolejnych swoich potomków), że
potrafiącej przezwyciężyć odwieczny strach przed śmiercią.
Popychającej do czynów ryzykownych, każącej zawsze stawiać swoje
dzieci na pierwszym miejscu, myśleć przede wszystkim o ich
bezpieczeństwie, a nie swoim własnym. Nic nowego pod słońcem, nic
zaskakującego, nic stojącego w sprzeczności z naturalnymi
rodzicielskimi instynktami, odruchami. Ale to nic, bo pokazano to w
tak emocjonujący, wręcz zaciskający krtań sposób, osnuto to tak
gęstą atmosferą nieuchronnie zbliżającej się katastrofy, że
absolutnie nie ma się za złe scenarzystom wykorzystania takiego
nieodkrywczego przesłania.
Początkowo
rozważano wcielenie tego projektu do cyklu filmów spod znaku
„Cloverfield”, ale ostatecznie zdecydowano się zrobić z tego
oddzielny obraz. John Krasinski, Scott Beck i Bryan Woods byli
zadowoleni z takiego obrotu sprawy, co ten ostatni uzasadnił tym, że
jako twórcy woleli oni nakręcić coś swojego, coś oryginalnego,
niepodpinającego się pod dokonania innych. Co wcale nie znaczy, że
teraz skoncentrują się wyłącznie na tworzeniu innych oddzielnych
projektów, bo Beck i Woods ogłosili już, że mają pomysł na
sequel „Cichego miejsca”, wyprodukowaniem, którego wytwórnia
Paramount Pictures jest jak najbardziej zainteresowana. A po tym co
zobaczyłam w tej odsłonie nie pozostaje mi nic innego, jak trzymać
kciuki za wcielenie w życie tych planów, w czym zapewne nie jestem
odosobniona. Bo niewiele współczesnych horrorów może pochwalić
się tak dobrym przyjęciem przez widzów, jak „Ciche miejsce”
Johna Krasinskiego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz