Stronki na blogu

wtorek, 31 lipca 2018

„Amerykańskie pieszczochy” (2018)

Dwudziestoczteroletni Tod i jego o dwa lata młodsza siostra Lani mieszkają ze swoją babcią Judy w jej willi w Hollywood. Ta ostatnia była kiedyś znaną aktorką, a teraz prowadzi niecieszący się dużą oglądalnością program telewizyjny. Ufa jedynie Todowi, ale to właśnie on pewnego ranka odbiera jej życie. W zbrodnię tę postanawia wrobić zatrudnionego przez nich malarza, Jacoba, który niedawno wyszedł z więzienia, a teraz sypia z jego siostrą. Ale na to potrzebuje czasu. Nie informuje więc nikogo o śmierci Judy. Wymyśla różne historyjki na usprawiedliwienie jej nieobecności i wmawia wszystkim, że jego babcia chce, aby to Lani zajęła jej miejsce w programie telewizyjnym. Jego siostra spełnia rzekomą wolę Judy, a Tod każdą wolą chwilę poświęca na sprzątanie miejsca zbrodni i podrzucanie dowodów mających wskazywać na winę Jacoba.

Thriller „Amerykańskie pieszczochy” to drugi film Roberta Logevalla – pierwszy, dramat „Wszystkie Boże dzieci tańczą”, ukazał się w 2008 roku, i nie cieszył się dużą oglądalnością. Winę za to mogła ponosić ograniczona dystrybucja i taki sam problem dotknął omawiane przedsięwzięcie Roberta Logevalla. To jest „Amerykańskie pieszczochy” póki co są rozpowszechniane na bardzo wąską skalę, bo nie można wykluczyć, że z czasem to się zmieni... Scenariusz jest dziełem Abrama Makowki, który w tej roli ma takie samo doświadczenie, jak Logevall w roli reżysera (scenariusz jednego filmu pełnometrażowego: komedii romantycznej pt. „Tug”, którą zresztą sam wyreżyserował).

Scenariusz „Amerykańskich pieszczoch” dla niektórych widzów może się okazać nazbyt... zwyczajny? Tak, to chyba dobre słowo na określenie fabuły rzeczonego obrazu. Historii, która nie obfituje w niestandardowe rozwiązania, która niczym nie zaskakuje, ani niczego szczególnie nie komplikuje. Powiedziałabym, że to film, przy którym można się odprężyć, gdyby nie jego tematyka i realizacja. Gdyby nie to silne skupienie filmowców na postaci rozpieszczonego, zepsutego dwudziestoparolatka, który pewnego ranka zabija własną babcię i gdyby nie intymna praca kamer, intensywne zdjęcia utrzymane w przygaszonych barwach, które dają poczucie obcowania z filmem trochę starszym niż ma to miejsce w istocie, a momentami można nawet zauważyć wpadanie filmowców w coś na kształt oniryzmu. Czasami można odnosić złudne wrażenie wskakiwania w jakiś tajemniczy sen, chwilowego zbaczania z głównego toru w celu przyjrzenia się fragmentom danego otoczenia ukazywanym w sugestywnych obrazach, które mogą, ale wcale nie muszą, kryć w sobie jakąś symbolikę. Odpowiadający za zdjęcia Carlo Jelavic moim zdaniem zasługuje na najwięcej pochwał, ale nie bez znaczenia jest też wkład Andrew Carrolla, człowieka, który zajął się oprawą dźwiękową dla niektórych z tych mocno angażujących mnie obrazów. Sfera wizualna tak smacznie koegzystowała z płaszczyzną muzyczną, że aż nie mogłam oderwać się od ekranu, a dzięki temu coraz bardziej wnikałam w tę niewyszukaną opowieść. W prościutką historyjkę o młodym człowieku, który jak się wydaje przypadkiem pozbawia życia swoją ukochaną babcię. Bawi się bronią palną i naciska spust akurat wtedy, gdy lufa jest skierowana w stronę Judy. Z jego reakcji można wnosić, że tego nie planował, można założyć, że nie zdawał sobie sprawy z tego, że pistolet jest naładowany, ale raczej wątpię, żeby jakikolwiek długoletni fan thrillerów nie pozwalał sobie tutaj na żadne wątpliwości. Bo twórcy tego typu filmów nierzadko starają się zwodzić odbiorców. Na różne sposoby odwracać ich uwagę od prawdy, choćby nawet tym sposobem było odmalowywanie ciężkiego szoku na twarzy oprawcy w reakcji, na to, co właśnie zrobił. Tod, bardzo przekonująco wykreowany przez Rhysa Wakefielda wydaje się być autentycznie wstrząśnięty nagłą śmiercią babci – najpierw zszokowany wgapia się tylko w zwłoki Judy, a gdy już odzyskuje władzę nad ciałem udaje się do łazienki by zwymiotować. A kiedy już całkowicie wraca do siebie przystępuje do realizacji albo dopiero co wymyślonego, albo opracowanego już wcześniej planu wrobienia w tę zbrodnię malarza Jacoba. Człowieka zatrudnionego przez Toda, który jak ten drugi doskonale wie, od jakiegoś czasu sypia z jego siostrą, Lani. Scenariusz Abrama Makowki skupia się przede wszystkim na postępowaniu Toda po tym jak (czy to celowo, czy zupełnie przypadkowo) pozbawił życia swoją babcię (wiarygodna Lesley Ann Warren). A mężczyzna ma pełne ręce roboty. Jako że zastrzelił Judy w jej sypialni oczyszczenie miejsca zbrodni w tajemnicy przed innymi nie jest takie proste. Po willi kręci się kilka osób, a na stałe oprócz niego mieszka w niej jego siostra, Tod musi być więc bardzo ostrożny, ale i działać szybko. Bo przecież wszystkim zainteresowanym daje jasno do zrozumienia, że Judy ma się dobrze i ma z nią stały kontakt, czym mocno ryzykuje, bo po odnalezieniu zwłok określenie czasu zgonu Judy przez patologa może zadać kłam jego słowom. Nie wspominając już o tym, że Tod postanawia przez jakiś czas przetrzymać ciało babci w jej sypialni, wmawiając wszystkim, że kobieta odpoczywa, a on jak zwykle się nią opiekuje. Mężczyzna ryzykuje tym, że ktoś może wejść do pokoju Judy podczas jego nieobecności w domu. Albo po prostu poczuć fetor rozkładu jej zwłok...

(źródło: https://hbogo.pl/filmy)

Robert Logevall w swoich „Amerykańskich pieszczochach” stara się postawić widza na miejscu Toda. Niesympatycznego, rozpieszczonego dwudziestoparolatka, który zwykł brać sobie wszystko, czego tylko zapragnie, nie licząc się przy tym z uczuciami innych. Tod, owszem, ma marzenia, których jeszcze nie udało mu się ziścić, ale jest tak pewny siebie, że ma się wrażenie, iż młody mężczyzna nie ma żadnych wątpliwości, że prędzej czy później spełni je wszystkie. Widz zostaje zmuszony przez twórców do towarzyszenia właśnie tej charakterologicznie nieprzyjemnej postaci i to w sposób nacechowany taką intymnością, że nawet gdyby bardzo się tego chciało nie można się do niej nie zbliżyć. Ale nie należy rozumieć tego, jako nawiązania nici sympatii z Todem, ani tym bardziej spodziewać się silnego utożsamienia się z rzeczonym młodym mężczyzną, bo choć odnosiłam wrażenie, że Logevall stara się skłonić widza do wejścia w jego skórę, to na mnie niestety tak to nie działało. Niestety, bo postawienie się w pozycji Toda wprawiłoby mnie w duży dyskomfort psychiczny, stopienie się z tak zdemoralizowanym osobnikiem gwarantowałoby niewygodne emocje, których to od thrillerów jak najbardziej oczekuję. Ale niemożność wejścia w skórę Toda w moim oczach nie przekreśliła całego tego obrazu. Byłam pod tak dużym urokiem „Amerykańskich pieszczochów”, że zdołałam twórcom wybaczyć tę niedogodność, co było o tyle łatwiejsze, że miałam z kim sympatyzować, komu dopingować, a przez to trwać w jako takim napięciu. Rodziła je obawa o los Jacoba (zadowalający Nathan Keyes), byłego więźnia, którego to Tod starał się wrobić w zabójstwo Judy. Innym ciągle towarzyszącym mi uczuciem była niepewność odnośnie roli, jaką w całej tej sprawie odgrywa Lani (przekonująca Fabienne Therese). Nie ufałam jej. Podejrzewałam, że młoda kobieta w coś gra, że jest nie mniej zepsuta niż jej brat i że tak jak on ukrywa coś przed światem. Czy podzieliła się swoim brudnym sekretem z Todem? A może z Jacobem? Albo co równie prawdopodobne obmyśliła swój własny plan, którego ofiarą ma paść któryś z nich bądź obaj. Właśnie takie myśli nieprzerwanie krążyły w mojej głowie, ale równie zajmujące były wydarzenia rozgrywające się wokół Toda. Nastręczające coraz to większych trudności starania mężczyzny w kierunku ukrycia przed ludźmi śmierci Judy i dające przebłyski nadziei na demaskację winowajcy podejrzenia Jacoba względem tego rozpieszczonego wnuka niegdysiejszej gwiazdy filmowej (na wyróżnienie zasługuje tutaj też milczący świadek niektórych poczynań Toda w postaci kota). Ale zakończenie „Amerykańskich pieszczoch” przyniosło mi już duże rozczarowanie. Według mnie to zdecydowanie największy mankament tej produkcji – dużo poważniejszy od niemożności wchodzenia w skórę, albo chociaż sympatyzowania z czołową postacią omawianego obrazu.

Polecam wielbicielom minimalistycznych thrillerów, których akcja rozwija się bardzo powoli, ale z całą pewnością nie beznamiętnie. „Amerykańskie pieszczochy” Roberta Logevalla to obraz bardzo intymny, oddziałujący na zmysły widza, w miarę mocno trzymający w napięciu i bez reszty wciągający, pomimo zwyczajności wyłuszczanej tutaj opowieści. Dla mnie, ale obawiam się, że większość odbiorców tej produkcji oceni ją zgoła odwrotnie. Będzie bardziej krytyczna w swoich osądach, bo z całą pewnością nie jest to thriller skierowany do szerokiej grupy widzów. To kameralny obraz, który choć niepozbawiony wad, ma szansę spodobać się przede wszystkim tym, którzy odnajdują przyjemność w nieśpiesznym zatapianiu się w daną historię, którzy nie oczekują widowiskowych efektów specjalnych, skomplikowanych, zaskakujących fabuł, ani oryginalnych motywów. Tak, myślę, że osoby z takimi preferencjami filmowymi mogą spokojnie zaryzykować seans „Amerykańskich pieszczoch”. W przeciwieństwie do miłośników wyłącznie kina głównego nurtu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz