Stronki na blogu

piątek, 24 sierpnia 2018

„Dziedzictwo. Hereditary” (2018)

Annie Graham nigdy nie łączyły dobre stosunki z matką, Ellen, dlatego gdy ta ostatnia umiera kobieta nie pogrąża się w głębokiej żałobie. Jej mąż Steve i szesnastoletni syn Peter też nie rozpaczają z tego powodu, ale trzynastoletnia córka Charlie bardzo przeżywa śmierć babci. Dziewczynka nie jest taka jak inne dzieci. Stroni od rówieśników, jest zamknięta w sobie, ma swoje dziwne przyzwyczajenia, niektórzy wręcz uważają, że jest opóźniona w rozwoju. Ale z babcią łączyła ją silna więź, którą przerwała śmierć Ellen. Ale czy na pewno? Wiele wskazuje na to, że dusza matki Annie nie odeszła, ale równie prawdopodobne jest to, że niektórzy z żyjących członków tej rodziny mają problemy natury psychicznej. Tragedia, do której wkrótce dojdzie, dramat, jaki przeżyją Grahamowie, będzie być może ostatnim zagrożeniem dla tej familii. Jeśli nie uda im się przetrwać tej ciężkiej próby ich rodzina najpewniej przestanie istnieć.

Ari Aster, to człowiek kręcący filmy od 2011 roku, ale przez siedem lat ograniczający się do shortów. A potem, w roku 2018, pojawia się jego pełnometrażowy debiut, horror „Dziedzictwo. Hereditary”, i wydaje się, że już szerzej wrót do wielkiej kariery otworzyć sobie nie mógł. Zrealizowany za dziesięć milionów dolarów (szacunkowo) amerykański obraz, dotychczas przyniósł trochę ponad siedemdziesiąt dziewięć milionów dolarów przychodu, a przez wielu krytyków i fanów gatunku został okrzyknięty arcydziełem współczesnego kina grozy. Sam Ari Aster, reżyser i scenarzysta tego głośnego projektu, woli nie nazywać go horrorem, twierdzi bowiem, że ta etykietka nie oddaje w pełni nastawienia z jakim kręcił ten film. Myślał o nim, jak o tragedii, która wkracza w koszmar i choć nie neguje jego przynależności do gatunku horroru to wolałby, aby widzowie nie nastawiali się na typowego XXI-wiecznego straszaka. A jeśli już to powinni wejrzeć wstecz, odbiec myślą w stronę starszych horrorów, bo Aster przyznał, że starał się nakręcić film w stylu tych, które traumatyzowały go w dzieciństwie.

O czym tak naprawdę opowiada „Dziedzictwo. Hereditary”? Pewnie niejedna z tych osób, które jeszcze nie miały okazji zobaczyć tego filmu, zadaje sobie to pytanie. Nawet po zapoznaniu się z wieloma recenzjami rzeczonego widowiska, bo zazwyczaj ich autorzy nie szafują szczegółami. Bo też nie bardzo mogą sobie na to pozwolić. Nie w tekstach nieopatrzonych ostrzeżeniem o spoilerach, ponieważ mamy tutaj do czynienia z istną układanką, którą to najlepiej składać samemu. Można to też nazwać piramidą, przy czym według mnie jej wierzchołek nie ujawnia się na końcu, jak to przeważnie w filmach (i literaturze, skoro już o tym mowa) bywa. Pojawia się dużo wcześniej i jest tak niespodziewany, gwałtowny, okrutny wręcz, że tak samo jak jeden z bohaterów filmu, potrzebujemy czasu, aby odzyskać władzę nad swoim ciałem i ruszyć w dalszą drogę. Ale czy zdołamy się z tego całkowicie otrząsnąć? Czy przejdziemy nad tym do porządku dziennego, zobojętniejemy na tę tragedię i w pełnym komforcie będziemy śledzić dalszy rozwój wypadków? Szczerze w to wątpię. Wspomnienie tego wydarzenia, ten makabryczny, niezwykle bolesny widok, ta raniąca serce świadomość, że stało się coś, czego nie da się już naprawić będzie prześladować nas przez cały czas. Przy czym z czasem dojdzie do tego przeczucie, że ta tragedia będzie prowadzić do kolejnych, być może dużo gorszych. Toni Collette, bezapelacyjna perła „Dziedzictwa. Hereditary”, aktorka, od której wprost nie mogłam oderwać oczu, która stworzyła tak doskonałą kreację Annie Graham, że wprost brakuje mi słów na wyrażenie zachwytu, z jakim przyjmowałam każdy jej gest, każdą minę i każde słowo. Co swoją drogę mocno kontrastowało z drętwym warsztatem Alexa Wolffa wcielającego się w postać Petera, nastoletniego syna głównej bohaterki filmu. Gabriel Byrne jako mąż tej ostatniej, Steve, nieco wzmocnił męską część obsady, aczkolwiek pojawiał się na ekranie rzadziej od swojego młodszego kolegi. I wreszcie Milly Shapiro, dziewczynka, która idealnie odnalazła się w roli wycofanego dziecka, zachowującego się cokolwiek niepokojąco i być może mającego jakieś mroczne tajemnice. Trzynastoletnia Charlie była ulubienicą Ellen, niedawno zmarłej matki Annie, która miała swoje sekrety i bynajmniej nie traktowała dobrze swoich najbliższych. Wszystko wskazuje jednak na to, że Charlie to nie dotyczyło, że była jedyną krewną, z którą Ellen stworzyła głęboką więź. „Dziedzictwo. Hereditary” posiada mocno rozbudowaną płaszczyznę psychologiczną, nie należy jednak przez to rozumieć, że Ari Aster wylał z siebie mnóstwo słów na opisanie swoich bohaterów. Widać, że to twórca, który wierzy w inteligencję widzów, który wymaga od nich współpracy, który spodziewa się, że odbiorcy będą niejako czytali między wierszami. Bo istotnie wiele można wyczytać z samych pozbawionych słów zdjęć, z zachowań bohaterów, z ich reakcji na zaistniałe wydarzenia, z ich mimiki, z samej atmosfery panującej w domu Grahamów. Zdjęcia naszego rodaka Pawła Pogorzelskiego są bardzo specyficzne – mienią się żywymi barwami, ale paradoksalnie wprowadzają one wrażenie jakiegoś mroku, jakiegoś zepsucia, przez długi czas trudnego do zidentyfikowania, niemniej mocno odczuwalnego. Niektóre kąty nachylenia kamer to też pewien fenomen, bo z jednej strony wydają się one cokolwiek kuriozalne, nietypowe, ale z drugiej nie mogłam oprzeć się poczuciu swego rodzaju swojskości. Tak jakbym patrzyła na coś zarazem bardzo znajomego, na trwałe osadzonego w tradycji horroru i całkowicie nowego, dotychczas przeze mnie niespotykanego. Ale na tym nie kończą się zasługi Pawła Pogorzelskiego dla tego przedsięwzięcia, bo bez licznych długich zbliżeń na poszczególne postacie i ich otoczenie, bez tych iście intensywnych ujęć „Dziedzictwo. Hereditary” znacznie straciłoby na wartości. Najprawdopodobniej stałoby się kolejną rozrywką dla mas, złaknionych akcji, akcji i jeszcze raz akcji.

Horror psychologiczny to to jest na pewno. Ale czy włożenie tej filmowej pozycji tylko w tę jedną szufladkę jest aby właściwe? Sądzę, że nie. W „Dziedzictwie. Hereditary” pojawiają się motywy, które nawet średnio obeznany z kinem grozy widz prawdopodobnie natychmiast skojarzy z nurtem ghost story. Ktoś może powiedzieć, że Ari Aster bezczelnie kopiuje pomysły innych, ale moim zdaniem nie do końca będzie miał rację. Owszem, znanych motywów tutaj nie brakuje, ale są one tak opakowane, że o bezkrytycznym powielaniu moim zdaniem nie może być w tym przypadku mowy. W domu Grahamów zachodzą zjawiska, które mogą wskazywać na klasyczne nawiedzenie przez ducha. Annie widzi swoją niedawno zmarłą matkę i znowu zaczyna lunatykować, co niepokoi ją tym bardziej, że w tym stanie stanowi zagrożenia dla swojego nastoletniego syna, Petera (jest opętana, czy chora psychicznie?). Charlie widzi niezwykły snop światła i dostrzega przed domem coś, co może wskazywać na działalność jej nieżyjącej już babki. Albo matki, bo scenarzysta przez długi czas każe nam trwać w niepewności odnośnie natury zagrożenia, jakie niewątpliwie zawisło nad rodziną Grahamów. A skoro tak, to kto powiedział, że Charlie, która to może być, że tak ją nazwę, reinkarnacją Kingowskiej Carrie White, nie sprowadzi na swoich bliskich bolesnej śmierci? W końcu to dziecko-zagadka, doprawdy niepokojąca istota, żyjąca we własnym świecie, który przez długi czas dzieliła z ukochaną babcią, mogącą mieć na nią zgubny wpływ. Innym dużym odniesieniem do konwencji ghost story jest motyw przywoływania duchów. Nowa przyjaciółka Annie, Joan, staje się kimś w rodzaju medium i przekazuje swoją wiedzę głównej bohaterce filmu. W otoczeniu Petera również wkrótce będą zachodzić zjawiska każące myśleć o agresywnych bytach z zaświatów, ale nie mam wątpliwości, że nawet wówczas, w tej dalszej partii filmu, niejeden widz będzie podejrzewał, że wciąć coś mu umyka, że to na co patrzy to jedynie zasłona, pod którą twórcy „Dziedzictwa. Hereditary” skrywają istotę tej opowieści. Innymi słowy, wątpię, żeby znalazło się wielu odbiorców wierzących, że chociaż zbliżyli się do prawdy. Bo Ari Aster rozpisał to tak, żeby nawet rzeczy, co do interpretacji których w przypadku filmów podejmujących podobną tematykę nie mielibyśmy absolutnie żadnych wątpliwości, tutaj jawiły się niezwykle tajemniczo. Widziałam jedno, myślałam o czym innym, bo każdy wątek wydawał mi się niepełny i niepewny. Podejrzewałam, że mam tutaj do czynienia z miksem drobnych fragmentów jakiejś głębszej całości i kompletnie fałszywych tropów. Które są którymi? Oto było pytanie, na które odpowiedzi nie znalazłam. Może dlatego, że spodziewałam się czegoś... no nie wiem, bardziej nowatorskiego, mniej banalnego. UWAGA SPOILER Po części takie było, a bo z tym demonem jeszcze w kinie grozy się nie spotkałam, ale ten rytuał i kult odebrałam jako pójście po linii najmniejszego oporu KONIEC SPOILERA. Rozczarowanie było tym większe z powodu „nadmuchania tego balona do niewyobrażalnych rozmiarów”. Wszystko co widziałam przedtem kazało mi przygotować się na innowacyjny albo mocno dający do myślenia finał, a dostałam coś, co odebrałam jako ujmę dla wcześniejszej koncepcji. Ale jedna scena śmierci, z którą wówczas mnie skonfrontowano była wprost znakomita – takiego zgonu dotychczas w żadnym filmie nie widziałam, a i wykonanie, jak zresztą wszystkie efekty specjalne pojawiające się w „Dziedzictwie. Hereditary”, było bardzo realistyczne. I na koniec domki konstruowane przez główną bohaterkę. Tak, o nich nie wspomnieć nie można, bo te rekwizyty w pewnym sensie dodają temu obrazu osobliwości i indywidualności. Są tak charakterystyczne, że założę się, iż po obejrzeniu „Dziedzictwa. Hereditary”, ilekroć ktoś zauważy takie konstrukcje w innych produkcjach od razu pomyśli o tym debiutanckim pełnometrażowym przedsięwzięciu Ariego Astera.

Jakże mogłabym nie polecać tego obrazu każdemu wielbicielowi filmowego horroru? Tak, nawet fanom tych mainstreamowych straszaków, w których aż roi się od jump scenek i komputerowych efektów specjalnych, bo choć absolutnie nie jest to tego typu rozrywka to wydaje mi się, że „Dziedzictwo. Hereditary” przemówi także do przynajmniej części z nich. Dotrze do nich to nieśpieszne tempo akcji, ta tajemniczość przebijająca z dosłownie każdego kadru, ta ściskająca serce intensywność wydobywana tak z mroku, jak z jasności, te znakomite kąty nachylenia kamer i oczywiście sama opowieść. Jakże intrygująca, brzmiąca i zrealizowana jednocześnie swojsko i obco. Do grona osób uznających tę produkcję za arcydzieło nie dołączę, bo jednak zakończenie mocno mnie rozczarowało, ale przyznaję, że to jeden z lepszych horrorów ostatnich latach, jedna z tych produkcji, do której na pewno jeszcze nie raz i nie dwa wrócę. I pewnie nie ja jedna.

5 komentarzy:

  1. Widzę, że mamy dość podobne wrażenia po sransie "Hereditary" - ja również byłam zawiedziona rozwiązaniem. Wydaje mi się, że ten film jednak lepiej prezentowałby się jako utwór o stracie i swojego rodzaju uwspółcześniona wersja greckiego dramatu. Opętanie, demoniczne byty,działania babki: to wszystko było ukazane doskonale, kiedy stanowiło tajemnicę, można to było odczytywać na różne sposoby. Końcówka okazała się zbyt mocno skierowana w stronę jednego rozwiązanie, które mnie jednak niezbyt satysfakcjonuje. Ale nadal film wyróżnia się na tle reszty straszaków.

    OdpowiedzUsuń
  2. I na koniec domki konstruowane przez główną bohaterkę. "Tak, o nich nie wspomnieć nie można, bo te rekwizyty w pewnym sensie dodają temu obrazu osobliwości i indywidualności. Są tak charakterystyczne, że założę się, iż po obejrzeniu „Dziedzictwa. Hereditary”, ilekroć ktoś zauważy takie konstrukcje w innych produkcjach od razu pomyśli o tym debiutanckim pełnometrażowym przedsięwzięciu Ariego Astera."

    Takie sceny z miniaturkami były też w THE SHINING i, o ile dobrze pamiętam, w DER SAMURAI.

    https://youtu.be/Ley9k94GoZU

    Może rzeczywiście ludzie będą myśleć o filmie Astera gdy coś takiego zobaczą następnym razem, bo on swój film przeładował tym motywem, ale pewnie zerżnął go właśnie z THE SHINING. Tak samo jak zakończenie pewnie zerżnął z ROSEMARY'S BABY.

    https://youtu.be/dFvu9rfsGaI

    https://youtu.be/JSwCmi7T92A

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Takie sceny z miniaturkami były też w THE SHINING i, o ile dobrze pamiętam, w DER SAMURAI."

      I w "Soku z żuka".
      Czy kopiował z "Lśnienia" to nie wiem, całkiem możliwe, bo Aster nie ukrywa, że czerpał tutaj inspirację ze starszych horrorów. Mnie w każdym razie charakter tych domków w ogóle nie przywiódł na myśl tego, ani żadnego innego filmu. Patrzyłam na to raczej, jak na (później) próbę wyładowywania złych emocji przez Annie - taki rodzaj konfrontacji z traumą. Choć być może nadinterpretuję:)

      Usuń
    2. No niby coś takiego potem robią z tą artystyczną pracą Annie, ale te miniatury/domki (jak zwał, tak zwał :) są wykorzystywane jako taki stylistyczno-wizualny kalambur właściwie przez cały film i wydaję mi się, że nie da się na to patrzeć inaczej, jak na mało oryginalną, piątą wodą po kisielu od Wesa Andersona albo Michela Gondry'ego i Charliego Kaufmana. Ogólnie to wydaje mi się, że cały ten film może ładnie się z początku świeci, ale szybko się okazuje, że i wizualnie, i pod względem treści, i motywów jest mało nowatorski, banalny i kopiuje filmy, które są bez porównania lepsze.

      Usuń