Stronki na blogu

wtorek, 21 sierpnia 2018

„Trans” (1998)

Uzależnione od alkoholu małżeństwo, Nora i Jim, postanawia wyjechać na jakiś czas do Irlandii, do rodzinnego domu kobiety, gdzie mają zamiar stronić od złych nawyków. Zabierają ze sobą swojego ośmioletniego syna Jimmy'ego, a ich pierwszym przystankiem w Irlandii jest pub. Niedługo po wyruszeniu w dalszą drogę mają niegroźny wypadek, przez który ich samochód ulega awarii. Na spotkanie wychodzi im jednak mała dziewczynka, Alice, adoptowana córka wujka Nory, profesora Billa Ferritera, która prowadzi ich do jego okazałego domostwa. Nora przede wszystkim chce odwiedzić babcię, ale Bill prowadzi ją do piwnicy, gdzie pokazuje jej mumię wiedźmy liczącą sobie dwa tysiące lat. Wkrótce czarownica wraca do życia i przybiera postać Nory.

Horror „Trans” w reżyserii i na podstawie scenariusza Michaela Almereydaya swoją premierę miał w 1998 roku na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Toronto, gdzie wyświetlono go pod tytułem „Trance”. W 1999 roku rozpoczęto dystrybucję na kasetach wideo, gdzie funkcjonował pod nazwą „The Eternal” (wykorzystywano też „The Eternal: Kiss of the Mummy), a z tytułu „The Mummy” zrezygnowano z powodu pojawiania się filmu Stephena Sommersa pod tą nazwą. W Polsce omawiany obraz Almereydaya funkcjonuje pod dwoma tytułami: „Trans” i bardziej adekwatnym do jego fabuły „Druidzka wiedźma”.

Zrealizowany za cztery miliony dolarów (szacunkowo), mało znany horror nastrojowy „Trans” Michela Almereydaya to utrzymana w gotyckim klimacie opowieść o wiedźmie grasującej w pewnym irlandzkim domostwie. Czyli Almereyda w swoim scenariuszu wykorzystał dosyć często wykorzystywany w kinie grozy motyw. A mianowicie motyw czarownicy, który jednak w jego opowieści został złączony z motywem mumii, innej często wykorzystywanej przez twórców horrorów kreatury. Jakby tego było mało dodał zagadkowe wizje, które to co jakiś czas nawiedzają główną bohaterkę jego filmu i w pewnym sensie motyw sobowtóra, również dobrze znany wieloletnim miłośnikom gatunku. Zmartwychwstała wiedźma nie jest sobowtórem w rozumieniu mitologicznym, klasycznym doppelgangerem, tylko osobą świadomie, z wykorzystaniem swych mocy przyjmującą wygląd innej osoby, który to najpewniej, gdy proces przez nią rozpoczęty dobiegnie końca, zostanie jej na stałe. Zmumifikowana wiedźma odnaleziona przez niewidomego (nie całkowicie, bo dostrzegającego kontury) profesora Billa Ferritera w piwnicy domu, w którym od jakiegoś czasu mieszka tylko ze swoją matką i adoptowaną córką Alice, dopiero po swoich „ponownych narodzinach” przybrała wygląd głównej bohaterki filmu, nadużywającej alkoholu Nory. Wcześniej wyglądała zupełnie inaczej, ale już wtedy dysponowała nadludzkimi mocami. To wszystko może i brzmi jak jakieś pomieszanie z poplątaniem, ale gdy się to ogląda ma się raczej wrażenie obcowania z mocno uproszczoną opowiastką – taką, która nie wymaga od widza dużego wysiłku umysłowego. A przynajmniej mnie nie opuszczało poczucie śledzenia prościutkiej historyjki, która, jak myślałam, niczym nie może mnie zaskoczyć. Miało to swoje plusy, bo należę do tej grupy fanów horrorów, która uważa, że w tym gatunku najlepiej sprawdza się prostota, która najwięcej przyjemności zazwyczaj odnajduje w obcowaniu z nieskomplikowanymi filmami grozy. Ale z uwagi na to, że Michael Almereyda okrasił swój scenariusz tajemniczymi wizjami doznawanymi przez główną bohaterkę jego filmu, która to na dodatek (wraz ze swoim mężem) stara się wyjść z nałogu alkoholowego, miałam prawo oczekiwać rozbudowanej warstwy psychologicznej. „Trans” aż się prosił o zdecydowanie większy wgląd w umysł Nory – przynajmniej jej, bo przecież szersze omówienie postaci jej męża i jej krewnych mieszkających w Irlandii też by nie zaszkodziło. Co więcej tą koncepcją Almereyda otworzył sobie drzwi do rozsnucia przed widzami iście tajemniczej opowieści gotyckiej. Takiej, która przynajmniej przez jakiś czas kazałaby odbiorcy zastanawiać się nad tym, czy ma do czynienia z opowieścią o czarownicy, czy historią o kobiecie mającej halucynacje, na skutek odstawienia alkoholu albo nadużywania go. Ale reżyser i scenarzysta „Transu” tej szansy nie wykorzystał. Wolał pójść po linii najmniejszego oporu, stworzyć doskonale czytelne, ktoś może wręcz powiedzieć, że mniej ambitne dziełko, fabułę którego tak na dobrą sprawę można sprowadzić do zdania: „film o czarownicy grasującej po pewnym domostwie w Irlandii”. Ale nie oddawałoby ono tego, co w „Transie” najpiękniejsze, tego, co ujęło mnie najbardziej, co sprawiało, że przyjmowałam tę w gruncie rzeczy niedopracowaną opowieść praktycznie całkowicie bezboleśnie. Mowa o atmosferze, w jakiej utrzymano rzeczony obraz. Wiekowy, okazały dom usytuowany na spowitym mgłą wzgórzu, znacznie oddalonym od skupisk ludzkich, blisko mokradeł, rozległych wysuszonych błoni i niewielu potężnych drzew. Irlandzkie domostwo, wewnątrz którego wiecznie panuje mrok, i w którym można odnaleźć mnóstwo starych przedmiotów, również takich odnoszących się do wierzeń druidów. Ten iście gotycki, wprost tchnący nadnaturalnym zagrożeniem i separacją klimat wprost niesie tę produkcję. Znacznie ułatwia śledzenie tej samej w sobie niezbyt atrakcyjnej fabuły i może być czymś na kształt koła ratunkowego dla tych osób, którzy w którymś momencie poczują, że tracą cierpliwość do tej opowieści. Wówczas mogą skoncentrować całą swoją uwagę na mrocznym, przymglonym otoczeniu postaci, do czasu, aż będą gotowi do ponownego skupienia się na nich samych.

Rola główna przypadła w udziale Alison Elliott, która to w dalszych partiach „Transu” wcielała się nie tylko w postać Nory, ale także zmartwychwstałej wiedźmy. Patrzę tak sobie na tę szarą myszkę Norę, na skąpo umalowaną aktorkę, wyglądającą tak zwyczajnie, z zewnątrz niczym niewyróżniającą się w tłumie szaraczków (takich jak ja) i nie mam żadnych wątpliwości, że Michael Almereyda obrał dobrą drogę. Bo w horrorach zawsze lepiej sprawdzają się takie kreacje protagonistów – dają poczucie realizmu i ułatwiają identyfikację z bohaterami/bohaterkami. A potem przed moimi oczami wyrasta zmartwychwstała czarownica i oto mam dwie odsłony tej samej twarzy – pospolitą, prawie pozbawioną makijażu Norę i istną seksbombę w postaci agresywnej wiedźmy. W obu rolach Elliott spisała się dobrze, ale ze względu na moją fascynację fikcyjnymi czarnymi charakterami płci żeńskiej, mój wzrok silniej przyciągała czarownica – to zamiłowanie wygrało z możliwością wczuwania się w sytuację Nory. Partnerujący tej ostatniej Jared Harris też spisał się niezgorzej, tak samo jak Lois Smith jako babcia głównej bohaterki, ale założę się, że uwagę widzów będzie przyciągał przede wszystkim Christopher Walken, kreujący wuja Nory, profesora Billa Ferritera. Początkowo, rzecz jasna. Rzeczony pan domu, w którym osadzono lwią część akcji „Transu” jawi się niczym klasyczny burzyciel, człowiek, który sprowadza nieszczęście na wszystkie osoby przebywające pod tym dachem. Zwłaszcza na Norę, kobietę próbującą wyrwać się z niszczącego nałogu, borykającą się z zagadkowymi wizjami i traumatycznymi wspomnieniami, która to po latach wraca w swoje rodzinne strony. Planuje spędzić tutaj tylko kilka dni i zabiera ze sobą męża oraz ich ośmioletniego syna. Przede wszystkim chce odwiedzić babcię pozostającą pod opieką syna, profesora Billa i jego adoptowanej córki, obrotnej dziewczynki Alice (scenka z buteleczką z tabletkami zabezpieczoną przed dziećmi to według mnie najlepszy moment z jej udziałem – zabawny i jakże wymowny przynajmniej dla mnie, bo z niejakim wstydem przyznaję, że mnie też zdarzyło się skorzystać z pomocy dziecka przy otwieraniu takiego opakowania). Ale do rzeczy. W początkowych sekwencjach Michael Almereyda stara się kreślić tajemnicę. Również z wykorzystaniem klimatu, ale choć atmosfera tajemniczości, wrogiej nadnaturalności, niesamowitości, będzie emanować ze wszystkich zdjęć to na gruncie fabularnym „Trans” szybko stanie się aż nazbyt oczywisty. Nie będzie trzeba długo czekać na poznanie natury zagrożenia i błądzić w meandrach psychiki Nory w poszukiwaniu odpowiedzi na kilka pytań na temat jej przeszłości, rodziny, przypadłości z którą się zmaga i tym podobnych. Wszystko będzie aż nazbyt klarowne, akcja będzie biegła utartym torem, mocno uproszczonym i w dużym stopniu przewidywalnym (jednego posunięcia Nory nie udało mi się przewidzieć, zaintrygowało mnie też to, co pokazano mi tuż po nim, a bo bardzo smacznie i przewrotnie złączyło się z niektórymi wcześniej ujawnionymi informacjami, ale już sam finał przyprawił mnie o mdłości – i nie jest to komplement, co podkreślam na użytek fanów kina gore). Do pewnego stopnia odprężającym – tak, fabuła „Transu” zadziałała na mnie rozluźniająco, odpoczęłam sobie przy tej przeciętnej historyjce, właściwie pozbawionej mocnych akcentów, tj. takich, które wskazywałyby na to, że twórcy „Transu” chociaż starali się przerazić swoich odbiorców. Nie oni nawet nie próbowali przyprawić kogokolwiek o szybsze bicie serca, uderzyć w niego czymś, co można by uznać za moment szczytowej grozy. Napięcie utrzymywało się na stałym, niezbyt wysokim poziomie i wynikało głównie z mrocznego klimatu, który odnosiłam wrażenie, że ani się nie zagęszczał, ani nie rozpraszał z biegiem trwania tego filmu. A nie przeczę, że stopniowe intensyfikowanie go znacznie uatrakcyjniłoby rzeczoną produkcję.

Według mnie przeciętniak. Horror, który prawdopodobnie najwięcej radości dostarczy miłośnikom filmów grozy o czarownicach, ale i sympatycy szerzej pojętych nastrojowych horrorów mają szansę znaleźć w „Transie” coś dla siebie. Ale czy będą oni czerpali maksimum przyjemności z obcowania z tym obrazem Michela Almereydaya? W to mocno wątpię, bo niestety istnieje duże niebezpieczeństwo, że oprócz pozytywów znajdą tutaj duże negatywy – na tyle istotne i liczne, że mocno rzutujące na ogólny odbiór tej pozycji. W najlepszym wypadku obniżające radość z oglądania, a w najgorszym całkowicie ją odbierające. Bo nie jest to horror, na który wielu widzów będzie potrafiło spoglądać łaskawszym okiem. Choćby zaledwie takim jak ja, a cóż dopiero mówić o zachwycie...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz