Stronki na blogu

wtorek, 28 sierpnia 2018

„Kaleidoscope” (2016)

Carl przed rokiem wyszedł z więzienia i od tego czasu mieszka w jednym z londyńskich bloków. Jest kawalerem, ale często umawia się z kobietami poznanymi na portalu randkowym. Jedną z nich jest Abby, mężatka, która twierdzi, że niedługo uzyska rozwód. Carl przyprowadza ją do swojego mieszkania, gdzie początkowo oboje dobrze się bawią, ale później sytuacja mocno się komplikuje. Mężczyzna dopiero rano uświadamia sobie, że zabił Abby. Po ustąpieniu szoku przystępuje do pozbywania się dowodów zbrodni, co utrudnia mu matka, która uparła się spędzić jakiś czas u syna. Carl się temu sprzeciwia, wyrzuca ją nawet z mieszkania, ale jego rodzicielka ciągle mu się narzuca. Mężczyzna pragnie by odeszła przede wszystkim dlatego, że obawia się, iż nie uda mu się powstrzymać swojego niezdrowego popędu, za który wini swoją matkę.

Brytyjski thriller psychologiczny w reżyserii i na podstawie scenariusza Ruperta Jonesa, który wcześniej pracował głównie nad paroma serialami. W jego „Kaleidoscope” niektórzy widzowie dopatrzyli się silnej inspiracji „Psychozą” Alfreda Hitchcocka, a właściwie to można powiedzieć, że przylgnęła już do niego etykietka podróbki tego arcydzieła. W pewnym zakresie, bo choć Jones ewidentnie czerpał od Hitchcocka (który z kolei czerpał od Roberta Blocha) to nie można powiedzieć, że nic, tylko kopiował „Psychozę”. „Kaleidoscope” po raz pierwszy został wyświetlony w 2016 roku na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Chicago, a do szerszego obiegu trafił w roku 2017. Póki co znany jest bardzo wąskiej grupie osób.

„Kaleidoscope” to kameralny film, skierowany głównie do miłośników minimalistycznych thrillerów, dających niemały wgląd w zwichrowaną psychikę jakiejś postaci. W tym przypadku mamy byłego więźnia, Carla, w którego wcielił się znakomity Toby Jones (dołączył do grona moich ulubieńców dzięki kreacji, haha, Alfreda Hitchcocka w „Dziewczynie Hitchcocka”). Pierwszoplanowa postać filmu Ruperta Jonesa jest osobą po przejściach, człowiekiem, który nie może sobie poradzić z traumą, którą przeżył w przeszłości. Ale stara się żyć normalnie, szuka szczęścia, a odnaleźć go ma nadzieję na portalu randkowym. Za pośrednictwem tej strony internetowej umawia się z wieloma kobietami, o czym wiemy tylko z jego opowieści, bo pokazuje się nam tylko jedną, tę tragiczną w skutkach, randkę Carla. Już przed czołówką dowiadujemy się, że Abby umrze, ale dopiero po napisach początkowych twórcy przedstawią wszystkie okoliczności śmierci tej kobiety. Ciąg wydarzeń, który doprowadził do jej zgonu. Z rąk Carla. Lwia część akcji rozgrywa się w mieszkaniu czołowej postaci umiejscowionym w dużym bloku w Londynie. W rzeczywistości jego lokum małe nie jest, ale operatorzy z Philippem Blaubachem na czele, sprawili, że przez cały czas wydaje się ono dużo mniejsze niż w istocie. Nie osiągnęli tutaj takiego efektu, jak Roman Polański w swoim „Wstręcie”, co to to nie, ale miałam na tyle duże poczucie klaustrofobii, żeby uznać to za jeden z najmocniejszych punktów „Kaleidoscope”. Mimo tego, że absolutnie nie udało się doścignąć „Wstrętu”. Także w kwestii analizy zwichrowanej psychiki jednostki, w unaocznianiu procesu staczania się w czarną otchłań, z której wydaje się, że nie ma już odwrotu. Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że u Carla ten proces zapoczątkowało zabójstwo Abby, którym kończy się ich pierwsza randka, ale tak naprawdę korzeni należy szukać w jego przeszłości. To wtedy zakiełkowało w nim uczucie, które przez lata niszczyło go od wewnątrz. Powoli, acz nieustannie. Aż w końcu nastąpił wybuch, od którego to Rupert Jones rozpoczyna obrazowanie dziejów swojego (anty)bohatera. Czyli tak jak zwykł robić to Hitchcock zaczyna od trzęsienia ziemi. A potem pozwala nam dowiedzieć się więcej o sprawcy tragedii pokazanej na początku filmu. Do odleglejszej przeszłości Carla, do traumy, z którą wciąż nie potrafi się uporać, nie będziemy mieć wizualnego wglądu. Takich retrospekcji tutaj nie ma, ale wiele można wywnioskować z obecnej relacji Carla z jego matką imieniem Aileen (dobra kreacja Anne Reid). Tak jak Norman Bates pierwszoplanowa postać „Kaleidoscope” zarazem pała do swojej rodzicielki głęboką nienawiścią i odczuwa do niej niezdrowy pociąg. Doskonale zdaje sobie sprawę, że takie zachowanie jest niewłaściwe, a nawet czuje odrazę do siebie samego na samą myśl o związku z własną matką, dlatego w chwilach największej słabości umysł Carla go oszukuje. W miejsce matki podstawia Abby – Carl nie widzi oblicza rodzicielki tylko twarz niedawno uduszonej i poćwiartowanej przez siebie kobiety. Ale ta ułuda nie trwa długo. UWAGA SPOILER Zanim Carl na powrót wpadnie w szpony kazirodczego związku, zanim odbędzie seksualny stosunek z wyobrażaniem Abby, a w istocie ze swoją rodzicielką, dostrzeże kogo tak naprawdę ma przed sobą i ze wstrętem odsunie się od starszej kobiety. Ale czy na dobre? Czy ten moment opamiętania będzie końcem autodestrukcyjnego popędu Carla KONIEC SPOILERA, czy wreszcie uwolni się od matki, która nade wszystko pragnie dzielić z nim łoże?

Rupert Jones swoją opowieść snuje bardzo nieśpiesznie, przez co odbiorca ma mnóstwo czasu na sycenie się każdą emocją przez niego wprowadzaną. Twórcy przykładają dużą wagę do szczegółów i to zarówno na płaszczyźnie psychologicznej, jak w scenografii. Kamera często na dłużej przystaje obejmując fragment któregoś z pomieszczeń w mieszkaniu Carla, w którym akurat nie widzimy żadnej z nielicznych postaci pojawiających się w tej produkcji. Długich zbliżeń na nie same też nie brakuje i muszę przyznać, że te obrazy charakteryzują się pewną intensywnością, że generują sporo emocji, które jednak mogłyby być silniejsze, gdyby Rupert Jones tak bardzo nie bał się przekraczać granic dobrego smaku. Bo nie mogłam oprzeć się takiemu wrażeniu podczas śledzenia dziejów mężczyzny starającego się pozbyć dowodów zbrodni, której się dopuścił i jednocześnie zwalczyć odrażający popęd do swojej własnej matki. Słowa wystarczyły, by poruszyć moją wyobraźnię – odmalowywały w mojej głowie wstrętne obrazy kopulacji z własną rodzicielką i ćwiartowania zwłok niedawno zabitej kobiety, ale UWAGA SPOILER to pierwsze dotyczyło przeszłości Carla. Gdyby scenarzysta znowu, w umownej teraźniejszości, choćby tylko raz, wrzucił go w ramiona Aileen, to znacznie zagęściłby całą tę sytuację. Nie musiałby nawet nic pokazywać (chociaż nie miałabym nic przeciwko paru dosłownym ujęciom zarówno w tej materii, jak i w przypadku „oporządzania” zwłok Abby), bo potrafiłam się zadowolić, acz nie zachwycić, tym, co podrzucała mi wyobraźnia pod wpływem wiele mówiących sugestii twórców KONIEC SPOILERA. Ten niedostatek w części wynagradzał mi klimat, w jakim utrzymano „Kaleidoscope”. Wspomniane już wrażenie klaustrofobii to tylko jeden z jego składników. Według mnie najważniejszy, ale myślę też, że dobra praca kamer w mieszkaniu Carla nie wystarczyłaby do stworzenia dokładnie takiego wrażenia ciasnoty. Dodatni wpływ na atmosferę tego filmu miał brud widziany w dosłownie każdym kadrze. I nie chodzi tutaj o nieład panujący w mieszkaniu Carla, tylko o kolorystykę, w jakiej utrzymano ten obraz. Operatorom i oświetleniowcom udało się przywołać we mnie skojarzenia ze starszymi obrazami, z filmami z lat 70-tych i 80-tych, pomimo tego, że nie „zanieczyścili” zdjęć aż tak, żeby całkowicie upodobnić je do tych powstałych we wspomnianych dekadach XX wieku. W opowieść tę jednak czasami wkradał się marazm – nie raz, nie dwa miałam wrażenie, jakby scenarzysta krążył w rozpaczliwym poszukiwaniu wyjścia z danego przestoju, tak jakby brakowało mu pomysłu na pchnięcie tej historii do przodu. I żeby nie było niedopowiedzeń: nie mam za złe Rupertowi Jonesowi odżegnywania się od zawrotnego tempa akcji, bo na ogół więcej przyjemności odnajduję w obcowaniu z takimi leniwymi narracjami. Mam zastrzeżenia do prowadzenia warstwy psychologicznej, do samej wewnętrznej analizy Carla i jego matki, do według mnie nierównomiernego rozłożenia środków ciężkości w tej materii. Ich relacja z czasem przestaje zagęszczać atmosferę. Zamiast konsekwentnie przeprowadzać mnie przez tę degrengoladę, co najwyżej utrzymywano emocje na tym samym poziomie. Najwyżej, bo w moim przypadku czasami znacznie traciły one na sile. Zakończenia natomiast chyba lepszego wybrać nie można było i sądzę tak pomimo tego, że po części udało mi się je przewidzieć, a ten człon, którego się nie domyśliłam bynajmniej mną nie wstrząsnął. Ale nie o zaskoczenie tutaj chodzi. UWAGA SPOILER Takie rozwiązanie rzuca nowe światło na postać Carla (stąd ujmowanie przeze mnie w tym tekście w nawias przedrostka anty przed bohaterem) i każe zastanawiać się nad tym, czy mężczyzna odnalazł wreszcie spokój ducha, czy może wszystko co zobaczyliśmy wcześniej wskazuje na to, że pogrążył się już w całkowitym szaleństwie KONIEC SPOILERA.

Mogę polecić „Kaleidoscope” Ruperta Jonesa fanom kameralnych thrillerów psychologicznych, ale tylko tym, którzy nie szukają innowacji i emocji, które konsekwentnie by się w nich potęgowało. Bo w tej drugiej materii odnotowałam trochę potknięć, a sama opowieść zaproponowana przez niedoświadczonego w pełnym metrażu scenarzystę i zarazem reżysera rzeczonego obrazu do szczególnie odkrywczych nie należy. Swoje pomysły Rupert Jones miał, ale nie takiego kalibru, które mogłyby kogokolwiek doprowadzić do przekonania, że jego wyobraźnia sięga tam, gdzie żaden inny artysta jeszcze się nie zapuścił. I nie chodzi tutaj o „Psychozę” Alfreda Hitchcocka, bo co do tego, że to było jego główne źródło inspiracji nie mam żadnych wątpliwości, ale o pozostałe aspekty ten historii, bo one też wydają się znajome. Nie sądzę jednak, żeby te ostatnie zostały świadomie (niezamierzenie może tak) wyrwane z jakichś konkretnych dzieł, tak jak to w moim przekonaniu miało miejsce w przypadku „Psychozy”, bo są to motywy tak niewyszukane, wręcz zwyczajne, że mogły się narodzić w umyśle każdego, nawet osobnika nieobdarzonego dużą wyobraźnią.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz