Stronki na blogu

poniedziałek, 1 października 2018

„He's Out There” (2018)

Laura, jej mąż Shawn oraz dwie małe córki, Kayla i Maddie, jak co roku mają spędzić jakiś czas z dala od wielkomiejskiego zgiełku, w swoim domku nad jeziorem, blisko gęstego lasu. Mężczyzna nie może wyruszyć z resztą rodziny, ale obiecuje, że dołączy do nich już w najbliższą noc. Po kilkugodzinnej podróży samochodem Laura, Kayla i Maddie docierają do bramy wjazdowej, za którą stoi ich letni dom, ale kobieta nie może poradzić sobie z kłódką. Wtedy zjawia się mężczyzna, który mówi, że ma na imię Owen i mieszka nieopodal. Otwiera kłódkę i stara się wdać z Laurą w pogawędkę, ale kobieta jest nieufna. Zamienia z nim tylko kilka słów i odjeżdża. Parkuje blisko domu i przystępuje do przenoszenia rzeczy całej rodziny z samochodu do środka. W tym czasie jej córki bawią się na zewnątrz. Wieczorem Maddie zaczyna wykazywać oznaki choroby, a Laura odkrywa, że nie ma możliwości uzyskać dla niej pomocy medycznej. Na zewnątrz czai się bowiem zamaskowany mężczyzna, który jak wszystko na to wskazuje, nie zamierza wypuścić ich stąd żywych.

W marcu 2016 roku zatrudniono Dennisa Iliadisa, twórcę między innymi remake'u „Ostatniego domu po lewej” i późniejszego „Delirium”, do reżyserowania horroru „He's Out There” opartego na debiutanckim scenariuszu Mike'a Scannella, który wcześniej nosił tytuł „Scarecrow”. Ostatecznie jednak Iliadis nie wyreżyserował tego filmu – miejsce to z czasem zajął początkujący Quinn Lasher. Rolę główną obsadzono już w czerwcu 2016 roku i to w przeciwieństwie do reżysera nie uległo zmianie – w Laurę wcieliła się Yvonne Strahovski, która muszę przyznać, warsztatem mocno się wyróżnia (korzystnie) na tle całej obsady „He's Out There”.

Debiutancki film Quinna Lashera jest slasherem, choć niektórzy mogą się ze mną nie zgodzić, ponieważ nurt ten zwykle kojarzony jest z dużą ilością trupów, a w „He's Out There” życie z rąk zamaskowanego mordercy traci bardzo niewielu bohaterów. W scenariuszu Mike'a Scannella pojawia się jednak tyle innych cech (przede wszystkim) tego podgatunku, że podejrzewam, że jego fanom trudno będzie nie rozpatrywać omawianego filmu w kategoriach właśnie slashera. Wśród pozostałych odbiorców „He's Out There” może natomiast (ale wcale nie musi) dominować pogląd, że fabułę wtłoczono w ramy thrillera z nurtu home invasion, bo te dwa podgatunki mają ze sobą trochę wspólnego. I przyznam, że sama zastanawiałam się, czy aby temu obrazowi nie jest bliżej do home invasion, ale doszłam do wniosku, że zawarcie w scenariuszu wspomnianych już cech prawdopodobnie nie było podyktowane potrzebą stworzenia tego typu thrillera. Bo chociaż rzeczone cechy i w takich filmach są przez niektórych widzów dostrzegane to zazwyczaj najsilniej kojarzą się one właśnie ze slasherami. Scenariusz to jedno, ale wydaje mi się, że ekipa techniczna też podeszła do tego projektu jak do filmu slash. Klimat zdecydowania bardziej przystawał mi do tego rodzaju horroru niż do home invasion, nawet wówczas gdy bohaterki „He's Out There” zostają niejako uwięzione w drewnianym domku nad jeziorem blisko ściany lasu . Wybór głównego miejsca akcji sprawiał, że do pewnego stopnia czułam się jakbym oglądała backwood slasher. Wrażenie nie było jednak pełne, bo akcję z rzadka przenoszono na łono natury, najwięcej czasu poświęcając wydarzeniom rozgrywającym się w letnim domu Laury, Shawna i ich dwóch córek. Z tego właśnie powodu zaczęłam zastanawiać się, czy aby nie mam tutaj do czynienia z home invasion, ale ten klimat ciągle mi nie pasował do tego podgatunku. Ciągle, bo wcześniej (później też, tak na marginesie) jeszcze silniej rzuca się to w oczy – w scenach dziennych jeszcze lepiej widać próby oddania przez realizatorów przynajmniej ułamka ducha klasycznych slasherów. Przynajmniej ułamka, bo tylko taki efekt odnotowałam. Jeśli natomiast było tak, że kierowało nimi pragnienie wskrzeszenia całego ducha starych, dobrych slasherów, to na moje oko udało im się to tylko po części (i to raczej niewielkiej, gwoli ścisłości). Chodzi o kolorystykę zdjęć. Podobnie jak w XX-wiecznych slasherach obrazy nie mienią się żywymi barwami, praktycznie nie widać ani jednego koloru, który by się w ten sposób wyróżniał. Tak chyba mogłyby wyglądać zdjęcia po jednym praniu... I właśnie to wypranie z żywych barw nasuwa skojarzenia ze slasherami kręconymi w XX wieku, ale na tym w zasadzie podobieństwa się kończą. Zamiast przybrudzonych kadrów i tak wyblakłych barw (takich trochę mglistych), do jakich przyzwyczaili wieloletnich fanów slasherów XX-wieczni przedstawiciele tego podgatunku, mamy raczej metaliczne odcienie, albo coś do nich zbliżonego. Trudno mi to ubrać w słowa, ale efekt przypadł mi do gustu, pomimo tego, że idealnie nie przystawał do klimatu filmów slash z ubiegłego wieku. To było takie dosyć smaczne połączenie niegdysiejszego podejścia z nowoczesnością, której w tym przypadku nie należy rozumieć jako ukłonu w stronę tak częstego we współczesnej kinematografii plastiku. Po zapadnięciu zmroku nadal można wyłapać takie interesujące odcienie, ale jako, że wówczas dominują raz rzadsze, raz gęstsze ciemności nie atakuje to zmysłu wzroku z taką siłą, jak podczas scen nakręconych za dnia. W takim rozrachunku wołałbym więc, żeby większość wydarzeń pokazanych w „He's Out There” rozgrywała się w świetle dziennym.

Już prolog horroru Quinna Lashera wskazuje na to, że próbowano nadać mu swoistą baśniowość i rzeczywiście film ma takowy posmaczek. Nie tylko scenariusz i nie tylko jego prolog. Nawet ten całkiem pomysłowym klimat lekko tchnie baśniowością. Choć chyba bardziej adekwatne będzie tutaj określenie dark fantasy. Ten nurt uwidacznia się przede wszystkim w ilustrowanej książeczce dla odważniejszych dzieci, w ujęciach, w ten, czy inny sposób, z nią związanych, ale i w modus operandi zamaskowanego mordercy widać taką makabryczną, mroczną baśniowość. No dobrze, z tą nicią porozciąganą w lesie to przesadzili – jakoś nie przekonała mnie wizja dorosłego mężczyzny z zamiłowaniem do okaleczania i zabijania ludzi, który hasa po lesie ze szpulą czerwonej nici, robiąc z niej coś na kształt ścieżki do jakiejś wątpliwej nagrody. A już w ogóle to osłabiła mnie jedna z dorosłych postaci dająca się na to złapać – tak, tak wiem, że uznała to za figiel bliskich, wiem, że takie zachowanie było usprawiedliwione, ale to nie zmienia faktu, że rozbawił mnie widok zmęczonego dorosłego łażącego po lesie „pod dyktat” nitki. A że akurat nie miałam nastroju na komedię, nie przyjęłam tego z entuzjazmem. Za to kukły były wspaniałe – prawie wszystkie sekwencje z ich udziałem dodawały „He's Out There” upiorności, większej nawet niż sceny z mordercą skrywającym przecież swoje oblicze pod niezgorszą maską. Ale takiego (dosyć sporego) dyskomfortu, w jaki wprawiał mnie widok tych kukieł (scenka z huśtawkami zdecydowanie najlepsza!) czarny charakter ani razu we mnie nie obudził. I zapewniam, że nie cierpię na pediofobię. W każdym razie Annabelle może się schować – Chucky nie, ale ta tak popularna obecnie antybohaterka według mnie może co najwyżej buty czyścić tym kukłom. A przecież w tym filmie nie są one nawet istotami ożywionymi! Ale ten, kto myśli, że rzeczone kukły rekompensowały mi wszystkie niedostatki to jest w wielkim błędzie. Tak daleko posuniętego zaniedbania warstwy gore, tak desperackiego wręcz uciekania od mordów dawno już w filmie slash nie widziałam. Owszem, mamy trochę krwi i ran, ale nie dość, że nie prezentuje się to realistycznie, to na dodatek, co akurat niezbyt mi przeszkadzało, nie ma długich zbliżeń na jakieś odrażające szczegóły efektów specjalnych (to drugie jest dosyć typowe dla filmów slash). O małej ilości trupów już wspominałam, ale dodam jeszcze, że widzimy zabójstwo tylko jednej osoby - chodzi o sam moment zadania ofierze śmiertelnego uderzenia. I odbywa się to tak szybko, że nawet dokładnie tego nie widać. Ale najpoważniejszym niedociągnięciem, z mojego punktu widzenia, był bolesny wręcz niedobór napięcia w całej środkowej partii filmu. Nastrojowy początek i dynamiczna końcówka nie nużyły, ale niestety nie mogę tego samego powiedzieć o tym, co zobaczyłam pomiędzy nimi. Takie nielogiczne zachowania głównej bohaterki, jak na przykład stanowczo zbyt późne podjęcie próby zabezpieczenia domu przed intruzem i to w dodatku bez należytego przyłożenia się do tego, mogącego przecież przesądzić o życiu lub śmierci jej i jej córek, zajęcia, czy częste wychodzenie z domu, gdy już wiedziała, że na zewnątrz czai się uzbrojony osobnik, który urządził sobie tutaj polowanie na ludzi, można usprawiedliwić paniką, znajdowaniem się w położeniu utrudniającym analizowanie wszelkich za i przeciw każdego planowanego posunięcia. Trudniej wytłumaczyć zachowanie Laury przy oknie, bo wydaje mi się, że w takiej sytuacji panika dyktowałaby raczej niezwłoczne wybicie szyby. Ale kto wie... W każdym razie to kolejna materia, w której uwidacznia się slasher, bo takie z punktu widzenia osoby wygodnie siedzącej przed ekranem, a nie uczestniczącej w obserwowanej walce na życie i śmierć, nielogiczne zachowania protagonistów stanowią jedną ze swego rodzaju wizytówek tego podgatunku. A i jeszcze coś. UWAGA SPOILER Już myślałam, że nie doczekam się starcia kobiety (final girl) z oprawcą i jego późniejszego powstania z martwych, ale (i dzięki za to) i tutaj pokłoniono się długoletnim miłośnikom slasherów. Szkoda tylko, że przez cały czas wiedziałam kto zabija, bo (i to już we wstępnej partii filmu) bardziej nakierować na to widzów już chyba by się nie dało KONIEC SPOILERA.

W sumie to taki średniak. Gdyby nie ta w większości nieszczęsna środkowa partia to najprawdopodobniej dużo bardziej przychylnie patrzyłabym na debiutancki film Quinna Lashera. Małą liczbę trupów mogłabym ścierpieć, gdyby próby budowania emocjonalnego napięcia w środkowej części filmu (bo takowe faktycznie były) przynosiły lepsze rezultaty, choćby takie jak w początkowych i końcowych partiach „He's Out There”. A tak sporą część seansu przyjmowałam z narastającym zniecierpliwieniem i znużeniem. Nie mogłam się po prostu doczekać silniejszych emocji, nie tyle budowanych wartką akcją, ile niegwałtownymi wydarzeniami osnutymi przygniatającym klimatem, tworzonym przez zdjęcia i tę całkiem niezłą ścieżkę dźwiękową skomponowaną przez Nathana Whiteheada. Tak, moim zdaniem, gdyby dopracować tę środkową część „He's Out There”, horror ten oglądałoby mi się dużo lepiej. I kto wie, może nawet uznałabym go za jeden z bardziej udanych XXI-wiecznych slasherów. Choć szczerze wątpię, żeby nawet wówczas trafił do ścisłej czołówki mojego osobistego rankingu tego typu filmów z bieżącego wieku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz