Stronki na blogu

niedziela, 30 września 2018

Dan Simmons „Triumf Endymiona”

Recenzja zawiera spoilery poprzedniej części

Minęły cztery lata od dotarcia Raula Endymiona, Enei i androida A. Bettika na Starą Ziemię. Dziewczynie czas wypełniały głównie zajęcia architektoniczne i przekazywanie innym tajemnej wiedzy zgodnie ze swoim przeznaczeniem. Teraz przyszedł czas na opuszczenie Starej Ziemi i podzielenie się tą wiedzą z resztą wszechświata. Przed Raulem Enea stawia jednak inne zadanie. Niezwykła nastolatka chce, by mężczyzna w pojedynkę wyruszył na poszukiwanie statku konsula, którego lata wcześniej oni i A. Bettik musieli zostawić na nieznanej planecie. Jeśli uda im się przeżyć czas rozłąki spotkają się w wybranym przez Eneę miejscu i Raul znowu będzie mógł robić to, czego najbardziej pragnie. Chronić swoją przyjaciółkę zwaną Tą, Która Naucza przed Kościołem katolickim, pozostającą na ich usługach armią Paxu i czymś jeszcze bardziej śmiercionośnym, gotowych zrobić absolutnie wszystko by uniemożliwić Enei wypełnienie jej przeznaczenia.

„Triumf Endymiona” to ostatnia część czterotomowej serii science fiction funkcjonującej pod nazwą Hyperion Cantos pióra Dana Simmonsa, jednego z najbardziej utalentowanych amerykańskich pisarzy. Po raz pierwszy wydana w 1997 roku, rok później uhonorowana nagrodą Locusa i wyróżniona nominacją do nagrody Hugo, powieść „Triumf Endymiona” jest bezpośrednią kontynuacją „Endymiona”, zawierającą oczywiście mnóstwo istotnych odniesień do wcześniejszych „Hyperiona” i „Upadku Hyperiona”. Ze słów samego autora Hyperion Cantos wynika, że gdyby realia publikacji przedstawiały się inaczej to zdecydowałby się na dylogię, zamykając dwie pierwsze części w jednym ogromniastym tomiszczu, a dwie kolejne w drugim. W „Hyperionie” i „Upadku Hyperiona” coś takiego nie rzuca się w oczy, ale jeśli chodzi o „Endymiona” i „Triumf Endymiona” to rzeczywiście doskonale widać, że konieczność rozbicia tego na dwa tomy nie została narzucona przez ramę fabularną.

Seria Hyperion Cantos przez wielu uważana jest za opus magnum Dana Simmonsa, jego najwybitniejsze osiągnięcie w dziedzinie literatury i patrząc na całość, nie na poszczególne tomy w oderwaniu od pozostałych, byłabym skłonna się z tym zgodzić. Byłabym, gdybym tylko znała cały dotychczasowy dorobek artystyczny tego wspaniałego pisarza. Przez polskich wydawców Simmons jest jednak tak mocno zaniedbywany, że szczerze wątpię, iż kiedykolwiek uda mi się poznać wszystkie jego utwory. To marzenie, jak wiele innych zresztą, najpewniej nigdy się nie ziści. Ale zawsze mi wpajano, żeby cieszyć się tym co mam i choć zazwyczaj średnio mi to wychodzi to musiałbym być wyjątkową malkontentką, żeby nie być wdzięczną wydawnictwu MAG za bezcenny dar w postaci Hyperion Cantos. Nie jest to oczywiście proza, która trafi do każdego oddanego czytelnika, nie są to książki, za które wszyscy ich odbiorcy będą dozgonnie wdzięczni głównie ich autorowi, ale też wydawcom (zagranicznym i polskim, w liczbie mnogiej, bo omawiane wydanie nie jest pierwsze), jestem jednak zupełnie spokojna o wieloletnich sympatyków literatury science fiction. Bo według mnie to najwyższa półka fantastyki naukowej, choć przyznaję, że rozpatrując te utwory osobno sercem jestem bardziej przy dwóch ostatnich tomach niż przy najpopularniejszym „Hyperionie” i moim zdaniem lepszym od poprzednika „Upadku Hyperiona”. Czołowym powodem mojej większej miłości do „Endymiona” i „Triumfu Endymiona” są główni bohaterowie, Raul Enydmion i Enea, która, jak się okazało, zyskuje wraz z wiekiem. Odbiorcy „Endymiona” wiedzą, że już jako dwunastolatka była ponadprzeciętnie inteligentna i nad wyraz wrażliwa na bodźce zewnętrzne, ale dopiero w „Triumfie Endymiona” zobaczymy ją (tak, zobaczymy, bo w tę opowieść wchodzi się całym sobą) w całej wspaniałości. Enea rozkwita – nie jest już podlotkiem tylko świadomą swoich możliwości piękną, silną kobietą, która dźwiga na barkach ogromne brzemię. Nie prosiła się o nie, taki los zostać jej przeznaczony, narzucony jeszcze przed jej narodzeniem, a ona nie zamierza uchylać się od wypełnienia tej misji. Jakiej misji? Otóż, jednym z jej zadań jest szerzenie odpowiednich nauk idące w parze z przekazywaniem komunii ze swojej krwi każdemu, kto czuje, że jest na to gotowy. Trudno nie dopatrzeć się tutaj (i nie tylko tutaj) inspiracji Simmonsa Nowym Testamentem Pisma Świętego. Dla swoich uczniów Enea jest mesjaszem, choć ona sama nie chce być tak nazywana. Tak jak Jezus Chrystus, chodzi po świecie (tj. ona przemierza wszechświat) i głosi swoje nauki, ale ona zwykle kończy wykład bądź serię wykładów przekazaniem chętnym swojej krwi. I robi to wbrew wszelkim przeciwnościom stwarzanym przez Kościół katolicki, armię działającą pod nazwą Pax i czegoś dużo bardziej potężnego. Tak przedstawia się zarys tej opowieści, bardzo skrótowe ujęcie tematu, które tak na dobrą sprawę nawet w ułamku nie oddaje ducha „Triumfu Endymiona”. Obawiam się, że nie potrafię ubrać w słowa mocy emanującej z kart tego dosyć potężnego tomiszcza. Wielowątkowej epopei, która zachwycała mnie, jak się wydawało, nieskończoną kreatywnością; która zaskakiwała dopracowanymi w najdrobniejszych szczegółach, idealnie dopasowującymi się do faktów znanych mi z poprzednich odsłon Hyperion Cantos zwrotami akcji; przy której szeroko się uśmiechałam, płakałam, trwałam w trudnym do zniesienia napięciu, bolesnej wręcz niepewności podszytej nadzieją, że tak uwielbiani przeze mnie bohaterowie zdołają pokonać każdą z licznych przeszkód, jakimi najeżona jest ich długa droga ku... Właście ku czemu? Czy ich głównym celem jest wyrwanie ludzkości spod jarzma Kościoła katolickiego? Nawrócenie na nową religię – religię powoli, acz z uporem godnym lepszej sprawy tworzoną przez Eneę? Ujmę to tak: gdyby to było takie proste, to nie byłoby aż tak pasjonujące.

Niemal wszystko, co w ludzkim życiu można uznać za choć trochę interesujące, stanowi wynik indywidualnego doświadczenia, samodzielnie podejmowanych eksperymentów i dzielenia się ich rezultatami z innymi […] W porównaniu wspólny umysł byłby czymś w rodzaju starożytnych audycji telewizyjnych […] Z perspektywy ewolucji byłoby to dobrowolne popadnięcie w idiotyzm.” (To taki komentarz autora, zresztą nie bez znaczenia dla fabuły książki, do dążenia tak wielu przecież ludzi do tego, by wszyscy myśleli, zachowywali się i wyglądali jak oni.)

Różnorodne, z wielkim rozmachem wykreowane światy; olśniewające, nierzadko mrożące krew w żyłach przygody Enei, Raula Endymiona i ich towarzyszy w tej odległej przyszłości, wyobrażonej i przelanej na papier przez niepodrabialnego pisarza; mnogość dobrze skonstruowanych i zróżnicowanych charakterologicznie ludzkich postaci i ogrom zdumiewających także wyglądem gatunków wymyślonych przez autora na potrzeby tej książki i oddanych z poszanowaniem najdrobniejszych szczegółów – o tym wszystkim na pewno prędko nie zapomnę (zresztą chyba nawet nie dam sobie takiej szansy, bo gdy tylko czas pozwoli planuję przeczytać wszystkie części Hyperion Cantos, jedną po drugiej), ale tym, co ujęło mnie najbardziej i bynajmniej nie zaskoczyło, bo parę powieści Dana Simmonsa już poznałam, to ogromna wrażliwość autora, którą zaraża czytelnika niczym Enea swoimi naukami. Czarne charaktery patrzą na tę młodą kobietę jak na wirusa, który jeśli czym prędzej się go nie unicestwi doprowadzi do upadku ludzkości (i może mają rację, nie sądźcie, że przez cały czas będziecie tak ślepo wierzyć w dobre intencje Tej, Która Naucza, jak czyni to Raul Endymion) i Simmonsa też można przyrównać do wirusa. Tyle że on zaraża emocjami, całą gamą bardzo silnych uczuć, które wlewa w odbiorców „Triumfu Endymiona” czy akurat tego chcą, czy nie. Ujmuję to tak, bo czasami doprowadzał mnie do takiego punktu, w którym wprost marzyłam, aby mieć to już za sobą. Nie dlatego, że bywało to tak przesadne, że w końcu zaczynało przynosić skutek odwrotny do zamierzonego. Nic z tych rzeczy. Po prostu niektóre przeżycia bohaterów „Triumfu Endymiona” już same w sobie były straszne, ale jako że Dan Simmons nie relacjonował tego w beznamiętny, suchy sposób, to odbierałam to niemal osobiście. Każdy cios wroga prawie odczuwałam na własnej skórze, a w pewnym momencie tak się rozkleiłam, że musiałam odłożyć lekturę do następnego wieczora. Albo robię się nadwrażliwa, albo, i to jest dużo bardziej prawdopodobne, niektórzy bohaterowie „Triumfu Endymiona” stali się dla mnie tak bliscy jak rodzina, bo Dan Simmons posiada tak dojrzały warsztat, że z łatwością przychodzi mu kreowanie żywych, pełnokrwistych postaci. I tak jak Enea jest empatą, być może nawet na tym polu osiągającym wyniki, które dla większości członków naszego gatunku nigdy nie będą osiągalne... Dan Simmons jest też filozofem, co w pewnym sensie łączy się z empatią (a przynajmniej w jego przypadku), człowiekiem z dużą skutecznością próbującym objąć rozumem meandry ludzkiego myślenia, zgłębić tajniki naszej egzystencji, a nawet zajrzeć pod zasłonę śmierci. Przy czym wydaje się, że poszukiwanie odpowiedzi na pytanie dokąd zmierzamy za życia jest dla niego ważniejsze od odkrycia jednej z największych tajemnic świata, czyli oczywiście czy istnieje jakieś życie po śmierci, a jak tak to jakie. A w każdym razie w „Triumfie Endymiona” Simmons dzieli się ze swoimi czytelnikami własnymi przemyśleniami na temat naszego, że tak się wyrażę, doczesnego istnienia, zadając przy tym ważkie pytania odnośnie tak zwanego człowieczeństwa. Szczególnie skupia się na ewolucji, tak fizycznej, jak mentalnej. I tak, nie omija też religii – różnych, nie tylko katolicyzmu, choć owszem na nim skupia się najsilniej. Pyta czy naprawdę chcemy wiecznie hamować swój rozwój przez trzymanie się od wieków tych samych wytycznych, czasami narzucanych nam przez ludzi tak zaślepionych żądzą władzy, że nawet niezdających sobie sprawy z tego, że już dawno odeszli od istoty swojej wiary. I przekazują to zatrute ziarno dalej, w „Triumfie Endymiona” na cały wymyślony przez Simmonsa wszechświat. Przeciwwagą dla nich być może będzie młoda kobieta posiadająca niezwykły dar, ale niewykluczone, że jej rola sprowadzi się do karzącej ręki spuszczonej na gatunek ludzki w odwecie za wszystkie (bądź tylko niektóre) dotychczasowe błędy, przewinienia, niegodziwości.

Mogłabym tak pisać o „Triumfie Endymiona” Dana Simmonsa do jutra, a i tak nawet w ułamku nie oddałabym wyjątkowości tej publikacji. Nieprzekonanych nie przekonam choćbym nie wiem jak się starała, bo ja nie jestem Danem Simmonsem. On już rozkochał w Hyperion Cantos wielu fanów literatury science fiction – wydaje mi się wręcz, aczkolwiek mogę się mylić, że każdy członek tej grupy czytelników po przeczytaniu „Hyperiona” mniej czy bardziej chętnie, ale jednak, sięga po kolejne tomy owej nietuzinkowej serii. A gdy już ma ją za sobą żałuje, że ta pierwsza przygoda z rzeczonym czterotomowym dziełem nie jest dopiero przed nim. I zazdrości tym, którzy wkrótce zaczną po raz pierwszy ją czytać. Piszę po raz pierwszy, bo podejrzewam, że przynajmniej część z nich nie poprzestanie na tym jednym razie. Takie arcydzieło, aż chce się smakować niemal w nieskończoność i chociaż jest to opowieść kompletna, choć Dan Simmons idealnie wszystko dopiął, zazębił te cztery odsłony, to nie miałabym nic przeciwko, gdyby dalej ciągnął ten cykl. Bo potwornie mi smutno, że to już koniec...

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

1 komentarz:

  1. Jestem dopiero po dwóch tomach z serii, ale na pewno będę kontynuować przygodę z nią. :)

    OdpowiedzUsuń