Stronki na blogu

niedziela, 9 grudnia 2018

„Toybox: Przyczajone zło” (2018)

Charles organizuje rodzinną wycieczkę używanym kamperem, którego niedawno zakupił. Zabiera swoich dwóch synów, Steve'a i Jaya, żonę tego pierwszego Jennifer, ich córeczkę Olivię i psa. Charles ma nadzieję, że ta podróż ich do siebie zbliży, ponieważ od kiedy odszedł od nieżyjącej już żony jego stosunki z synami uległy pogorszeniu. Zwłaszcza z Jayem, który od początku jest negatywnie nastawiony do tego wypadu. Przemierzając pustynną autostradę Charles zauważa samochód stojący na poboczu. Okazuje się, że należy do młodej kobiety Samanthy i jej brata Marka i że uległ awarii. Rodzina zabiera ich ze sobą, obiecując, że wysadzi ich w najbliższym mieście, ale najpierw zrobią sobie przystanek w jednym miejscu, na zwiedzeniu którego bardzo zależy Charlesowi. Aby się do niego dostać muszą zjechać z autostrady. Podczas jazdy przez pustynię kamper nagle, bez udziału kierowcy, przyśpiesza, a niedługo potem gwałtownie hamuje. Gdy pasażerowie dochodzą do siebie odkrywają, że Mark nie przeżył tej szaleńczej jazdy, a kamper nie chce zapalić. Zostają uwięzieni na pustyni, za jedyne schronienie mając wóz kempingowy. Nie wiedzą jeszcze, że samochód to tak naprawdę śmiertelnie niebezpieczna pułapka, obiekt nawiedzony przez coś rozmiłowanego w zabijaniu.

W 2016 roku ukazał się, moim zdaniem, słabiutki pełnometrażowy debiut reżyserski Toma Nagela, slasher pod tytułem „ClownTown”. W swoim kolejnym filmie, „Toybox: Przyczajone zło”, Nagel mierzy się z konwencją horroru nadprzyrodzonego, w którym jednakże pojawiają się też elementy kojarzące się z nurtem slash. Scenariusz napisał debiutujący w tej roli Jeff Denton, aktor, który dołączył również do obsady „Toybox: Przyczajonego zła”. Pierwszy pokaz filmu odbył się w maju 2018 roku na Texas Frightmare Weekend, a do szerszego obiegu, w swoich rodzimych Stanach Zjednoczonych, wszedł we wrześniu tego samego roku.

Widzę postęp. Po „ClownTown” nie wróżyłam Tomowi Nagelowi przyszłości w horrorze, ale po obejrzeniu „Toybox: Przyczajonego zła” doszłam do wniosku, że warto śledzić jego filmografię. Nie chcę przez to powiedzieć, że drugi pełnometrażowy obraz Nagela jest dowodem jego ogromnego talentu, ale w mojej ocenie wypada on dużo lepiej niż „ClownTown”. To oczywiście nie oznacza, że każdy kolejny horror Nagela (o ile takie będą powstawać) będzie lepszy od swojego poprzednika, ale chęć sprawdzenia tego bez wątpienia się we mnie narodziła. Bo ten reżyser naprawdę może być twórcą progresywnym – na takie założenie sobie pozwalam, ale na tę chwilę nie dopuszczam do siebie nadziei na to, że reżyser ten w przyszłości stworzy coś, co wprawi mnie w czysty zachwyt. Ale w miarę dobre horrory mogą wychodzić spod jego ręki – to znaczy takie, które przypadną do gustu szerszej grupie odbiorców, bo wątpię, żeby „Toybox: Przyczajone zło” zyskało wielu sympatyków. Bo mnie już ten twór zdołał zaciekawić, już teraz uznałam, że Tom Nagel przekroczył średnią. Nie zawędrował co prawda daleko, ot zaledwie o jeden kroczek oddalił się od tej „magicznej linii”, ale dla mnie jest to już jakieś osiągnięcie (jeśli chodzi o współczesne horrory). „Toybox: Przyczajone zło” opowiada o nawiedzonym kamperze, który staje się zarazem schronieniem i śmiertelną pułapką dla grupki osób tkwiącej na pustyni. Już prolog ujawnia (widzom, nie bohaterom filmu), że pojazd ten ma mordercze skłonności. Właściwie już wtedy łatwo dojść do wniosku, że gnieździ się w nim jakaś nadnaturalna istota. Może nawet nie jedna. Tak więc kiedy rozpoczyna się właściwa akcja filmu, kiedy twórcy przeskakują do pewnej rodziny, która właśnie wyrusza w podróż, my już wiemy, że wybrali sobie iście nieodpowiedni środek transportu. Pierwszą osobą, która z całą mocą uświadomi sobie, że z tym wozem coś jest mocno nie tak, będzie młoda kobieta imieniem Samantha, której znana nam już rodzinka wkrótce zaoferuje podwózkę. Jej i jej bratu Markowi. Rola Sam przypadła w udziale Mischy Barton, która według mnie wyprzedza pozostałych członków obsady. Całkowicie mnie przekonała, czego nie mogę powiedzieć o pozostałych aktorach, muszę jednak zaznaczyć, że nie przyglądałam się szczególnie Denise Richards kreującej postać Jennifer, żony Steve'a (w tej roli scenarzysta omawianego filmu Jeff Denton) i matki kilkuletniej Olivii. Bo trudno mi patrzeć na tak nienaturalne oblicze – obstawiam botoks, ale pewna nie jestem, bo nie śledzę życia gwiazd. W każdym razie jak widzę tak naprężoną skórę twarzy to automatycznie uruchamia się moja wyobraźnia, niezmiennie odmalowując przed moimi oczami makabryczne obrazy pękającej w wielu miejscach skóry. Ot, taki psikus umysłu, którego wolałabym się pozbyć, bo to czasami utrudnia mi odbiór filmu. Tutaj nieszczególnie, ponieważ Jennifer nie jest najważniejszą i na pewno nie najciekawszą postacią – ten zaszczyt spotkał Samanthę. Pewnie każdy długoletni miłośnik kina grozy, który sięgnie po „Toybox: Przyczajone zło” nabierze pewności, że to ona najdłużej utrzyma się przy życiu, kiedy tylko pojawi się ona na ekranie. Wtedy jeszcze nie wiemy o niej praktycznie nic, ale z jakiegoś powodu (może przez sposób, w jaki ją filmowano) natychmiast klasyfikuje się ją jako final girl. Później okazuje się, że tą nowoczesną. W XXI wieku nie raz, nie dwa odchodzono od klasycznego portretu final girl, znacznie zmieniono jej charakter, co oczywiście nie oznacza, że archetyp tej kobiecej postaci zupełnie wypadł z łask filmowców. Myślę, choć mogę się mylić, że pierwsze krok w tym kierunku zrobił Marcus Nispel w swoim remake'u „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną”, bo choć Erin zachowała pewne cechy klasycznej final girl to ewidentnie nie była „szarą myszką” niemającą dużego posłuchu w grupie, która dopiero później obrasta w siłę. Od początku cechowała się autorytetem i niezależnością, potrafiła nakłonić innych do postępowania wedle swojej woli. Nie można powiedzieć, że Samantha jest takim liderem w grupie jak Erin. Tę pozycję zajmuje Steve, ale na pewno nawet z pozoru nie jest słabym, niezaradnym dziewczątkiem sypiącym dobrymi radami, których jednak nikt nie słucha. Wygląda to raczej tak, jakby miała w nosie to, co myślą sobie inni – swoje wiem, ale nie powiem, bo i tak to do was nie dotrze, zrobicie po swojemu, będzie uparcie odrzucać prawdę, bo wykracza ona poza zdolność waszego pojmowania. Tak odczytywałam tę postać i muszę powiedzieć, że taka postawa głównej bohaterki miała coś w sobie, jakąś siłę przyciągania. Może chodziło o tę jej niezależność – niektórzy pewnie uznają, że niemądrą, bo przecież dzielenie się z innymi swoimi obserwacjami mogłoby przysłużyć się im wszystkim, ale według mnie ocena sytuacji Sam była trafna. Jakoś nie potrafiłam uwierzyć, że rodzina przestanie słuchać najbardziej ograniczonego z nich wszystkich Steve'a. Ha, bo oto mamy kolejny horror, który kpi z osób niepotrafiących uwierzyć w zjawiska nadprzyrodzone, z twardo stąpających po ziemi osobników, którzy na wszystko muszą mieć dowód i to nie byle jaki, bo wiele rzeczy potrafią wytłumaczyć sobie na swój sposób.

Morderczy wóz nie jest żadnym novum w kinie grozy. Wystarczy przytoczyć chociażby „Samochód” Elliota Silversteina, czy „Christine” Johna Carpentera na podstawie powieści Stephena Kinga, ale z takim wykorzystaniem przeklętego pojazdu jeszcze się nie spotkałam. To znaczy nie widziałam filmu o nawiedzonym wozie, w którym protagoniści byliby zmuszeni się schronić. Niektórzy z nich zdają sobie sprawę z tego, że coś z tym obiektem jest mocno nie w porządku, ale większość przez długi czas jest kompletnie nieświadoma zagrożenia ze strony kampera. A ściślej istoty bądź istot gnieżdżących się w nim. Największym problemem jest dla nich to, że samochód nie chce zapalić, a oni tkwią przecież na pustyni, a więc w miejscu, w którym nie należy spodziewać się przejezdnych. Gdy protagoniści utknęli na tym jałowym terytorium przyszły mi na myśl horrory „Wzgórza mają oczy”, i oryginał Wesa Cravena i remake Alexandre'a Aja. Pustynna sceneria, samochód kempingowy (chociaż w tamtych obrazach była chyba przyczepa kempingowa) i rodzinka (plus Samantha) z psem, co prawda tylko jednym, ale to i tak podsyca owo skojarzenie. Ale na tym podobieństwa „Toybox: Przyczajonego zła” do „Wzgórza mają oczy” się kończą. W omawianym filmie wróg nie czai się na zewnątrz, gdzieś na tych pustynnym terenie, tylko tkwi w kamperze należącym do jednego z bohaterów filmu, Charlesa. Samochód nie chce zapalić, ale zamiast wziąć przykład z bohaterów „Wzgórza mają oczy” i wysłać chociaż jedną osobę pieszo do autostrady, gdzie mogłaby znaleźć pomoc, co byłoby najnaturalniejszym w tej sytuacji posunięciem, to protagoniści z jakiegoś nieznanego mi powodu wolą zdać się na Samanthę. Kobieta coś tam wie o silnikach, ale żeby zaraz rezygnować z innych prób wydostania się z pustyni? W sumie można to traktować jako ukłon w stronę konwencji – to i parę innych nielogicznych zachowań protagonistów. Na przykład to kolejny horror, w którym nie wiedzieć czemu nie wybija się szyb w zamkniętych, śmiertelnie niebezpiecznych obiektach. Owszem, z czasem się próbuje, ale naprawdę mam uwierzyć w to, że w kamperze nie ma ani jednego ciężkiego przedmiotu, którym można by rzucić w szybę? To znaczy cięższego od tych, które się wybiera. A jeśli nawet nie ma takowych to dlaczego nie próbuje się wykorzystać choćby rękojeści pistoletu jako młotka? Ano dlatego, że bohaterowie horrorów na ogół bardzo szanują szyby (żart) i „Toybox: Przyczajone zło” dostosowuje się do tego trendu. Twórcy stosunkowo szybko ujawniają, że w feralnym nabytku Charlesa tkwi duch okaleczonej kobiety, który czasem krąży też nieopodal tego samochodu. Samantha i Jennifer będą widywać tę postać, ale gdy tylko ta druga zacznie o niej przebąkiwać, jej krótkowzroczny mąż dojdzie do wniosku, że zaczyna tracić zmysły. I ma to sens, tym bardziej jeśli weźmie się pod uwagę szok, w jaki wpadła chwilę wcześniej (nie bez powodu), ale i tak trudno się przestawić, zmusić się do nadawania na falach Steve'a, skoro wiemy dużo więcej od niego. Dlatego podejrzewam, że przynajmniej część odbiorców będzie go miała za kompletnego idiotę, który w dodatku może stanowić zagrożenie dla pozostałych. Bo jak się słucha instrukcji najbardziej ograniczonej w grupie jednostki to trudno żeby wyszło się na tym dobrze... „Toybox: Przyczajone zło” to ghost story z elementami slashera, a może nawet więcej niż tylko dodatkami, bo fabułę osadzono w konwencji, która mocno kojarzy się ze slasherami albo w ogólności krwawymi horrorami. I posoki faktycznie trochę się leje – parę razy nawet się wzdrygnęłam. Jak zwykle na widok paznokcia oderwanego od skóry (to zawsze mnie rusza), w reakcji na okaleczoną rękę jednego z bohaterów i patrząc na skalpowanie kobiety. Efekty specjalne (praktyczne, nie komputerowe, na szczęście) wypadły całkiem realistycznie, chociaż miałam niedosyt jeśli chodzi o czarny charakter. UWAGA SPOILER Jakoś nie pasowało mi to, że niegroźny w gruncie rzeczy duch jednej z ofiar seryjnego mordercy wyglądał bardziej upiornie od niego. Tak wiem, że to następstwo doczesnych przeżyć tej kobiety, ale co stało na przeszkodzie, żeby dorobić seryjnemu mordercy historię z okaleczeniem twarzy albo sprawić by urodził się zdeformowany? KONIEC SPOILERA Nie sądzę, żeby był to budżet, bo nie wyglądało mi to tak, jakby oszczędzano na efektach specjalnych (nie ma ich znowu tak dużo, ale mnie to wystarczy – nagromadzenie krwawych ujęć takie jak w większości slasherów: ani duże, ani małe). Myślę, że taka po prostu była inwencja twórców. Nie tak kompletnie rozczarowująca, bo dobrze tę rolę obsadzono, ale jednak chciałoby się czegoś więcej. Tym bardziej, że wcześniej dostało się dowody na to, że twórcy „Toybox: Przyczajonego zła” nie zamierzają iść na kompromisy, że UWAGA SPOILER nie darują życia nawet dziecku, co natchnęło mnie przekonaniem, że nikt nie wyjdzie z tego żywy. I trafiłam w dziesiątkę, KONIEC SPOILERA ale przyznaję, że nie udało mi się przewidzieć, w jakiej kolejności bohaterowie będą umierać. Nie w całości.

Niezłe patrzydło. Poziom tego filmu pozytywnie mnie zaskoczył, bo mam jeszcze w pamięci poprzedni horror Toma Nagela pt. „ClownTown”, który nielicho mnie wymęczył. A „Toybox: Przyczajone zło” oglądało mi się praktycznie bezboleśnie. Można było wycisnąć z tego więcej, nie jest to produkcja pozbawiona wad, ale nawet mnie one nie irytowały. Naprawdę przyjemnie mi się ten obraz oglądało – nie wpadłam w ekstazę, ani nic w tym stylu, ale serio chciało mi się to oglądać. I myślę, że znajdzie się trochę osób podzielających moje odczucia względem tego obrazu, a być może nawet wywrze on na kimś jeszcze większe wrażenie. Wydaje mi się jednak, że fani rąbanek, zwłaszcza slasherów, mają na to największe szanse – to opowieść o nawiedzonym samochodzie, ghost story owszem, ale konwencja, klimat, wykorzystane efekty specjalne raczej będą kojarzyć się z pierwszym z wymienionych rodzajów kina grozy. Ot, takie nietypowe (ale i nie nazwałabym go nowatorskim) spojrzenie na horror nadprzyrodzony.

2 komentarze:

  1. "Morderczy wóz nie jest żadnym novum w kinie grozy. Wystarczy przytoczyć chociażby „Samochód” Elliota Silversteina, czy „Christine” Johna Carpentera na podstawie powieści Stephena Kinga, ale z takim wykorzystaniem przeklętego pojazdu jeszcze się nie spotkałam. To znaczy nie widziałam filmu o nawiedzonym wozie, w którym protagoniści byliby zmuszeni się schronić."

    Australijski film z 2010: ROAD TRAIN / ROAD KILL miał mniej więcej taki koncept.

    Po tytule (tzn. THE TOYBOX) spodziewałem się, że to będzie film biograficzny, albo inspirowany historią, Davida Parkera Ray'a.

    Mischa Barton jest chyba teraz w takiej sytuacji jak Nicolas Cage albo Tom Sizemore, tzn. jej kariera i finanse się tak stoczyły, że bierze każdą niskobudżetową rolę jaka się nawinie. I nie wiem czy Denise Richards też nie ma podobnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Siemanko Danielku! SPOILER Wydaje mi się, że inspirowali się jego czynami. Trochę. Tylko seryjny morderca z filmu inaczej się chyba nazywał - Robert Gantry? Robert Guntry? Coś w tym stylu:)

      Usuń