Jack
w swoim życiu zabił kilkadziesiąt osób. Z czasem zakupił
chłodnię, w której przechowywał ciała swoich ofiar. W wolnych
chwilach starał się zaprojektować i zbudować dom. Twierdził, że
jest inżynierem, ale zawsze marzył o zostaniu architektem.
Zabijanie traktował jak sztukę. Nigdy nie wątpił w to, że jest
artystą. Wciąż uważa siebie za człowieka wyrafinowanego,
inteligentnego, kogoś znacznie lepszego od innych. Jack dzieli się
tym wszystkim z niejakim Verge'em. Relacjonuje mu pięć wybranych
incydentów zaistniałych w ciągu dwunastu lat jego życia. Kilka
morderstw spośród tych, których w swoim życiu się dopuścił.
Ponadto Jack dzieli się z Verge'em swoim światopoglądem, rozmawia
z nim o malarstwie, poezji, architekturze i muzyce, zwierza się ze
swoich bolączek i pragnień, mówi mu o lepszych i gorszych chwilach
ze swojej burzliwej egzystencji. Verge tu i teraz jest jego
powiernikiem. Słucha cierpliwie, ale od czasu do czasu wtrąca coś
od siebie, dając Jackowi jasno do zrozumienia, że nie pochwala jego
zbrodniczych czynów i ma zupełnie inny sposób patrzenia na świat.
Thriller
psychologiczny „Dom, który zbudował Jack” to dzieło
kontrowersyjnego duńskiego reżysera i scenarzysty Larsa von Triera,
twórcy między innymi „Elementu zbrodni” (1984), „Tańcząc w
ciemnościach” (2000), „Antychrysta” (2009), „Melancholii”
(2011) i „Nimfomanki części I i II” (2013). Lars von Trier
najpierw myślał o zrobieniu z tego serialu, ale ostatecznie
zdecydował się na film pełnometrażowy (trwający mniej więcej
dwie i pół godziny). Duńsko-francusko-niemiecko-szwedzki obraz
został zrealizowany za w przybliżeniu osiem milionów siedemset
tysięcy euro, a pierwszy pokaz filmu odbył się w maju 2018 roku
na... Festiwalu Filmowym w Cannes. Kilka lat temu Lars von Trier
został tam uznany za osobę niepożądaną – przestano go
zapraszać na rzeczony festiwal po tym, jak w 2011 roku podczas tego
wydarzenia wyznał, że rozumie Hitlera i jest nazistą. Potem się z
tego tłumaczył, przepraszał, ale aż do 2018 roku organizatorzy
Festiwalu Filmowego w Cannes byli nieugięci - przez wszystkie te
lata Lars von Trier był tam persona non grata.
Przyznaję
bez bicia, że „Dom, który zbudował Jack” to dopiero drugi film
Larsa von Triera, który obejrzałam. Pierwszym był „Antychryst”,
na którym nielicho się wynudziłam, nikogo więc nie powinno dziwić
to, że od tego czasu omijałam twórczość tego Duńczyka szerokim
łukiem. Dlaczego więc sięgnęłam po „Dom, który zbudował
Jack”? Cóż, na pewno na moją decyzję nie miały wpływu
doniesienia o widzach, którzy wyszli z sali kinowej w trakcie jego
pokazu na Festiwalu Filmowym w Cannes (nie wszyscy, część
tamtejszej publiczności została, a gdy film dobiegł końca
nagrodziła go owacją na stojąco). Niektórzy ponoć byli skrajnie
zniesmaczeni, inni wpadli w furię, a jeszcze inni ze zniechęceniem
mruczeli coś pod nosem. Gdy „Dom, który zbudował Jack” trafił
do szerszego obiegu jeszcze głośniej zrobiło się o jego
brutalności. Nie zliczę opinii, które przestrzegają przed
licznymi scenami przemocy, przed mocno rozbudowaną warstwą gore,
której widoku lepiej sobie oszczędzić, zwłaszcza, gdy ma się
słaby żołądek. Nie przytaczam słów niektórych recenzentów
dosłownie, ale mniej więcej do tego to się sprowadzało. Kiedyś
takie opinie były dla mnie dużą zachętą, ale jako że zazwyczaj
nie podzielałam tego spojrzenia, przestałam tak je traktować. Do
seansu „Domu, który zbudował Jack” (taki sam tytuł nosi stara
angielska rymowanka) ostatecznie przekonali mnie ci, którzy
twierdzili, że produkcja ta ma w sobie coś z „Funny Games”
Michaela Hanekego i „American Psycho”. Tyle
mi wystarczyło, aczkolwiek nie mogę powiedzieć, że do seansu tego
obrazu zasiadałam pełna wyłącznie dobrych przeczuć. Wspomnienia
mąk, jakie przeszłam podczas seansu „Antychrysta” nie pozwalały
mi na to... Po kilkunastu minutach przestałam już myśleć o tamtym
tworze Larsa von Triera. Wówczas siedziałam już w umyśle
tytułowego antybohatera, w którego w mistrzowskim stylu wcielił
się Matt Dillon. Nie było to przyjemne doświadczenie, ale to był
tego rodzaju emocjonalny dyskomfort, którego chyba każdy fan kina
grozy łaknie (pożąda od filmu). Dreszcz rozchodzący się po
ciele, obejmujący coraz większe jego obszary, w sposób całkowicie
ode mnie niezależny. „Dom, który zbudował Jack” nie
sponiewierał mnie tak, jak oryginał i remake „Funny Games”
Michaela Hanekego, ale przeżycie i tak było dosyć mocne.
Intensywne, niepokojące, odrażające, ale bynajmniej nie dlatego,
że moim oczom ukazywały się jakieś szczególnie krwawe scenki.
Duszenie, dźganie, strzelanie do ludzi, miażdżenie twarzy,
obcinanie piersi – część z tego rozgrywa się poza kadrem, a to
co widać, rany, z których wypływa dobrze imitująca posokę
substancja, odrazy we mnie wzbudzić nie mogło. Na scenki rodem z
torture porn nie radzę się nastawiać. To nie ten stopień
brutalności. Bo omawiany film brutalny bez wątpienia jest i owszem
czułam odrazę, ale nie dlatego, że film ten epatuje krwawymi
efektami specjalnymi, bo tego oddać mu nie mogę. Wszystkie
nieprzyjemne, acz jakże przeze mnie pożądane odczucia generowało
podejście twórców do tych zbrodni. Nie jest to jakaś odmóżdżająca
sieczka, plastikowy, beznamiętny twór, w którym protagoniści
padają jak muchy, i trwa to tak długo, aż całkowicie
zobojętniejemy, aż przestanie obchodzić nas los nawet najbardziej
sympatycznej postaci. Jack uważa się za artystę, traktuje swoje
zbrodnie jak sztukę. Sztukę, która owszem jest kontrowersyjna,
prowokująca, skandaliczna, ale przecież wiele wspaniałych dzieł
takie reakcje opinii publicznej budziło i nadal budzi. Część
widzów jest przekonanych, że Lars von Trier ustami Jacka formułuje
swoje własne przekonania. W końcu jego twórczość i sposób bycia
wzbudzają kontrowersje, z czego w dodatku na moje oko wydaje się
być dumny. Pytanie tylko, czy rzeczywiście uważa, że zbrodnia
jest sztuką, że mordercy również są artystami albo czy myśli,
że twórcy krwawego kina grozy to istni psychopaci, zresztą tak
samo jak miłośnicy takich filmów. Nie wszystko z tego pada z ust
Jacka, ale część widzów do wyciągnięcia takich wniosków obraz
ten zmusił. Jeśli zaś o mnie chodzi to wolę powstrzymać się od
osądów – nie siedzę w głowie Larsa von Triera, a i nie zwykłam
identyfikować antybohaterów filmów z ich twórcami, bo jestem
przekonana, że to ślepa uliczka, ale z drugiej strony nie pozostaję
ślepa na pewne podobieństwa pomiędzy Larsem von Trierem i
stworzoną przez niego postacią seryjnego mordercy Jacka. Reżyser i
scenarzysta omawianego filmu według mnie równie dobrze może
dzielić poglądy z Jackiem, jak i jego powiernikiem Verge'em. Nie
zdziwiłabym się, gdyby te jego tak wielu bulwersujące zachowania,
te gadki o Hitlerze i tak dalej były jedynie pozą, wyreżyserowanym
spektaklem mającym podtrzymywać jego legendę – skandalisty,
twórcy skrajnie kontrowersyjnego, bo takie etykietki często
działają jak lep na widzów. Ale nie zdziwiłoby mnie też, gdyby
okazało się, że von Trier faktycznie dzieli światopogląd z
Jackiem. Podejrzewam jednak, że się tego nie dowiem i w sumie
nieszczególnie zależy mi na zyskaniu tej wiedzy.
„Dom,
który zbudował Jack” podzielono na pięć rozdziałów plus
epilog. Te pierwsze to incydenty z życia tytułowego antybohatera,
które rozegrały się na przestrzeni dwunastu lat. Pomiędzy tymi
partiami mamy przerywniki, w postaci serii różnego rodzaju
obrazków, filmików (również animowanych) opatrzonych stosownymi
komentarzami Jacka i wtrąceniami Verge'a, mężczyzny, którego
twarzy przez długi czas nie zobaczymy, ale myślę, że niejeden
widz bez trudu zgadnie kim tak naprawdę jest ten erudyta, długo
przed objaśnieniami poczynionymi przez scenarzystę. Podczas owych
przerywników jest mowa o architekturze, malarstwie, religii, poezji,
muzyce i dzieciństwie Jacka. Może się wydawać, że to wprowadza
ogromny chaos i wymaga od widza znajomości historii tych wszystkich
wyżej wypunktowanych dziedzin, ale według mnie tak nie jest. Można
oczywiście doszukiwać się tutaj dna drugiego, trzeciego, czwartego
itd., można szukać symboliki i nie będzie to bezcelowe, bo
faktycznie wtłoczono w to niemało symboli, ale jeśli ktoś nie ma
na to ochoty to myślę, że spokojnie może sobie to darować. Może
podejść do tego filmu jak do kolejnego psychothrillera o seryjnym
mordercy, do kolejnego obrazu ujętego z punktu widzenia tego typu
czarnego charakteru – oczywiście bardziej wstrząsającego niż
pierwszy lepszy hollywoodzki serial killer movie, ale w
gruncie rzeczy podążającego podobną ścieżką fabularną. To
znaczy Lars von Trier powprowadzał tutaj trochę komplikacji,
poeksperymentował z formą i dał trochę tekstu ludziom wprost
uwielbiającym ambitniejsze filmu, z ochotą rozkładającym je na
czynniki pierwsze, analizującym każdy detal w poszukiwaniu
najróżniejszych interpretacji. Niektórzy sądzą, że reżyser i
scenarzysta „Domu, który zbudował Jack” w ten sposób natrząsał
się z takiego podejścia do kina, dał tak zwanym znawcom coś, co
tak naprawdę donikąd ich nie doprowadzi i zrobił co mógł by na
tę skazaną na porażkę podróż zechcieli się wybrać. Świadczyć
o tym może ten nieskrywany czarny humor zawarty w poszczególnych
rozdziałach, niektóre teksty i wydarzenia, które mogą zmuszać do
histerycznego śmiechu. Mnie jednak rozbawił jedynie widok budowli,
jaką ostatecznie Jack wzniósł na działce, którą zakupił pod
zabudowę i wybór utworu muzycznego na napisy końcowe. Nie miałam
jednak wątpliwości, że von Trier chce by odbiorcy tego filmu co
jakiś czas wybuchali śmiechem - gorzkim, przynoszącym coś na
kształt lekkiej odrazy do samego siebie, bo przecież patrzymy na
człowieka dopuszczającego się rzeczy strasznych, popełniającego
bestialskie zbrodnie, bez mrugnięcia okiem mordującego głównie
dorosłe kobiety, ale nie tylko. Najbardziej wstrząsające w tym
wszystkim jest okaleczenie kaczątka oraz zabicie dwójki dzieci i
sposób w jaki Jack potem traktuje ciało jednego z nich –
podejrzewam, ale pewności nie mam, że te sekwencje zapiszą się na
kartach historii kina poświęconych szokującym scenom filmowym i
uważam, że na to zasługują. Ale tak naprawdę obok żadnego
zbrodniczego czynu Jacka nie przeszłam obojętnie – każdy z nich
odbierałam emocjonalnie, choć oczywiście natężenie tych
niewygodnych odczuć było różne. Epilog natomiast jak na mój gust
jest za bardzo efekciarski, wizualnie przekombinowany, napuszony
wręcz, ale sama ta koncepcja, sam tekst, jest dla mnie dodatkowym
smaczkiem. Nie zaskoczyło mnie to, ale myślę, że taka klamra jest
pewnym powiewem świeżości, pomysłowym rozwiązaniem w tego typu
kinie tj. psychothrillerach o seryjnych mordercach. Aha i pewna
przypadłość tytułowego antybohatera unaoczniona dużo wcześniej
może co poniektórym przywieść na myśl opowiadanie Raya
Bradbury'ego pt. „Owoce na dnie misy” zamieszczone w zbiorze
„Złociste jabłka słońca”. Nawiązań do różnego rodzaju
dzieł znajdziemy tutaj więcej, i nie będzie to dotyczyło
wyłącznie dokonań innych twórców, bo i nad swoją wcześniejszą
twórczością lekko Lars von Trier się tutaj pochyli.
Nihilistyczny,
zimny, okrutny – wszystkie te określania pasują do „Domu, który
zbudował Jack” skandalisty Larsa von Triera. To nie jest film,
który cacka się z widzami, jego twórcy nie zamierzali podchodzić
do odbiorców jak do jajek, których ze wszech miar nie chcą stłuc.
Nie, Lars von Trier i jego ekipa chcieli mocno poturbować widzów,
zadać im ból, o którym długo nie zapomną. Film ten w sumie nie
oddziaływał na mnie aż tak bardzo, nie wymierzał we mnie takich
ciosów jak na przykład „Funny Games” Michaela Hanekego, który
mógł być jednym ze źródeł inspiracji von Triera (przemawiają
za tym porozumiewawcze spojrzenia jakie młody Jack
posyła w kierunku kamery), czy powieść „American Psycho” Breta Eastona Ellisa, z której to również scenarzysta i zarazem reżyser
tego filmu mógł czerpać (ewentualnie z jej filmowej wersji w
reżyserii Mary Harron), ale i tak muszę przyznać, że tak silnych
wrażeń, takiego emocjonalnego dyskomfortu już dawno podczas seansu
nie czułam. We współczesnym kinie grozy ciężko znaleźć coś
równie mocnego – właściwie to nie przypominam sobie ani jednego
nowszego thrillera, który potrząsnął mną z porównywalną siłą,
żadnego od czasu wspomnianego remake'u „Funny Games”, który
zrobił to jeszcze brutalniej. Niemniej dopisuję się do grona
sympatyków „Domu, który zbudował Jack”, chociaż przed seansem
bardziej skłaniałam się ku temu, że zasilę ten drugi obóz
odbiorców rzeczonej pozycji, że dołączę do jego antyfanów.
Życie jest pełne niespodzianek, nieprawdaż?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz