Prawniczka
Mónica od jakiegoś czasu mieszka tylko ze swoją nastoletnią córką
Clarą. Jej mąż, policjant Alex, na prośbę Móniki przeprowadził
się na łódź, ale utrzymuje z nimi kontakt. Clara cierpi na
cukrzycę, przez którą w dzieciństwie omal nie umarła. Matka
nieustannie się o nią zamartwia, nie lubi na dłużej tracić jej z
oczu, a córka ma jej za złe, że nie pozwala jej żyć tak jak żyją
jej rówieśnicy. Pewnego dnia Mónica po powrocie z pracy, ku
swojemu przerażeniu, nie zastaje w domu Clary. Udaje się do Alexa,
który niezwłocznie wszczyna poszukiwania córki. W ich trakcie
Mónica dostaje informację, że Clara jest w szpitalu. Okazuje się,
że dziewczyna zapadła w śpiączkę cukrzycową, a lekarze są
praktycznie przekonani, że nigdy z niej nie wyjdzie. Mónica
znajduje jednak kogoś, kto twierdzi, że może jej pomóc.
Poszukiwanego przez policję mężczyznę, z którym kobieta zawiera
pakt. Dzięki niemu Clara wychodzi za śpiączki, ale Mónica musi za
to zapłacić życiem innego człowieka.
Hiszpański
twórca docenionych filmów krótkometrażowych - „Reacción”
(2008), „La culpa” (2010), „Zero” (2015) – nagrodzony na
Your Film Festival, nazwany przez „Variety” i „Screen Daily”
jednym z najbardziej obiecujących reżyserów, David Victori, swój
pierwszy pełnometrażowy film, „El pacto”, nakręcił w oparciu
o scenariusz, który napisał wespół z Jordim Vallejo. Premiera
produkcji odbyła się w sierpniu 2018 roku w jej rodzimej Hiszpanii.
Oficjalnie „El pacto” sklasyfikowano jako horror/thriller, ale
pojawiły się już głosy (według mnie słuszne), że film ten ma
zdecydowanie więcej wspólnego z tym drugim z wymienionych gatunków,
że elementów horroru nie ma w nim tyle, aby uzasadnione było
dopisywanie go również do tego gatunku.
Belen
Rueda (m.in. „Sierociniec”, „Oczy Julii” i „Trup”) w
bardzo dobrym stylu wciela się w „El pacto” w postać Móniki,
prawniczki, która wikła się w paranormalną sprawę. A ściślej
zawiązuje pakt z poszukiwanym przez policję mężczyzną,
obdarzonym niezwykłymi zdolnościami, za które drogo trzeba płacić.
Pomysł wyjściowy może i nie jest jakoś szczególnie wymyślny,
może i nie jest dowodem ogromnej kreatywności Davida Victoriego i
Jordiego Vallejo, ale niewątpliwie ma coś w sobie. Motyw ten budzi
zaciekawienie idące w parze z całkowitą pewnością, że stanie
się coś złego... i najprawdopodobniej na jednym takim wydarzeniu
się nie skończy. Najlepsza w tej koncepcji jest jego prostota –
współcześni filmowcy nader często kombinują jak konie pod górę,
chociaż najczęściej to właśnie prostota okazuje się być
kluczem do serc milionów widzów z całego świata. David Victori
zdaje się to rozumieć, ale też wydaje się być świadomy tego, że
wielu dzisiejszych odbiorców wymaga od kina czegoś więcej, niźli
uproszczonej opowiastki o kobiecie, która dla swojej córki jest
gotowa wiele poświęcić... nawet życie innych ludzi. Fabuła „El
pacto” nie zamyka się więc w tym jednym nieskomplikowanym wątku
- scenarzyści obudowali go warstwą dramatyczną/obyczajową, która
dodała temu trochę głębi, mogącej (ale wcale niemuszącej)
rodzić wrażenie złożoności, wielowarstwowości tej historii.
Dezorientacja, gubienie się w tej opowieści chyba jednak nikomu nie
grozi, bo twórcy omawianego filmu jak ognia unikają nadmiernych
komplikacji. Wątki poboczne, z płaszczyzną psychologiczną
włącznie, przedstawiają w bardzo przystępny sposób (acz bywa też
nudno), tak bardzo, że można sobie nawet pozwolić na nieuważne
śledzenie przebiegu akcji - o czym wspominam, dlatego że
przynajmniej u niektórych widzów może pojawić się taka pokusa.
„El pacto” według mnie jest bowiem thrillerem dosyć nierównym,
tego rodzaju obrazem, który wydaje się więcej obiecywać niż
dawać. Pierwsza mniej więcej połowa filmu każe przygotować się
na trzymający w napięciu koszmar zgotowany pewnej hiszpańskiej
rodzinie przez enigmatycznego jegomościa posiadającego niezwykłe
moce. Człowiekiem tym nie kieruje nienawiść, czy chęć zemsty.
Chyba też nie czerpie perwersyjnej przyjemności z zadawania
cierpień innym, wybranym przez siebie, ludziom (a przynajmniej nie
wydaje się, by tak było), ale być może potrzebuje tego, by móc
istnieć na tym świecie. O tym mężczyźnie wprost nie mówi się
wiele – dostajemy jedynie strzępy informacji na jego temat, z
których co nieco da się wywnioskować, ale nie tyle, żeby mieć
poczucie, że w miarę dobrze się go poznało. Wielu (jeśli nie
wszystkim) odbiorcom „El pacto” jako pierwszy pewnie nasunie się
na myśl Szatan, ponieważ motyw straszliwego paktu w literaturze i
kinematografii najczęściej jest wiązany właśnie z tą biblijną
postacią. Równie dobrze jednak ów mężczyzna może być jakimś
pośledniejszym demonem albo człowiekiem z krwi i kości, którego
od nas odróżnia jedynie to, że posiada on moc uzdrawiania i
wskrzeszania. Moc, z której chętnie korzysta, chociaż wie, jak
straszliwą cenę trzeba za to płacić. Dlaczego trzeba? Dlaczego
kosztem ocalenia jednej osoby jest odebranie życia komuś innemu (to
nasunęło mi delikatne skojarzenia z „The Box. Pułapką”
Richarda Kelly'ego, na podstawie literackiego utworu pt. „Button,
Button” autorstwa Richarda Mathesona), jakiemukolwiek, dowolnie
wybranemu, innemu człowiekowi? Tutaj nasuwają mi się tylko dwie
odpowiedzi: albo rzeczony jegomość wyznaczył taką cenę, bo
czerpie przyjemność ze zmuszania innych do zabijania albo (co
wydaje mi się bardziej prawdopodobne) to jest niezależne od niego,
cena ta niejako przyszła w pakiecie z owym darem/przekleństwem, z
którego musi korzystać by żyć. Niewykluczone jednak, że jestem w
błędzie, że twórcy woleliby żeby odczytywano to w inny sposób,
inaczej tłumaczono sobie motywy, jakimi kieruje się ten wielce
podejrzany mężczyzna, czy demoniczna istota, być może w osobie
samego Lucyfera. W każdym razie cieszył mnie ten element
tajemniczości, ta jakże frapująca zagadka, którą to niewątpliwie
był dla mnie mroczny jegomość zawiązujący pakty z niektórymi
ludźmi gotowymi wiele poświęcić dla zdrowia i życia swoich
bliskich.
Mroczna
jak na standardy współczesnego kina grozy, atmosfera „El pacto”,
moim zdaniem jest najsilniejszą składową tej produkcji. Tak, nawet
ten jakże interesujący motyw przewodni w moich oczach nie mógł
równać się z wizualną oprawą pełnometrażowego debiutu Davida
Victoriego. W scenach kręconych za dnia bodaj nie zobaczymy promieni
słonecznych (w nocy prym wiedzie gęsty mrok, ale nieprzesadnie
zagęszczony, nie tak żeby miało się trudności z dostrzeżeniem
większości szczegółów), bo i nie mogą one przedrzeć się przez
ciężkie, brudnoszare chmury grubą warstwą pokrywające niebo. Tak
ponury klimat nieczęsto jest widoczny nawet jesienią – operatorzy
i oświetleniowcy podkręcili to tak dalece, że czułam się jakbym
przebywała w strefie mroku, niemal jak w jakimś alternatywnym
świecie, pozbawionym wszelkiej nadziei na lepsze jutro. To poczucie
beznadziei, trwania w rzeczywistości, która przyniesie bohaterom
filmu wyłącznie niewyobrażalne cierpienie, w której nie ma
miejsca na radosną pewność, że już wkrótce wszystko się ułoży,
towarzyszyło mi aż do finału. Chwilami ta iście depresyjna
otoczka wręcz mnie przygniatała, ale były też chwile (niestety
dosyć liczne), których nawet klimat nie był w stanie uratować.
Efektów komputerowych nie ma wiele, ale te parę wstawek
wystarczyło, żeby wytrącić mnie z równowagi. Już pająk
prezentuje się nader sztucznie, ten pikselowy twór nie wywoływał
odrazy/niepokoju nawet u takiej arachnofobiczki, jak ja, a co dopiero
mówić o osobach wolnych od tego irracjonalnego lęku. Ale to
jeszcze nic. Nieporównanie gorzej prezentowało się coś w rodzaju
nadnaturalnych gałęzi atakujących dane osoby, wówczas gdy zapłata
za, nazwijmy to, usługę, nie wpłynęła w wyznaczonym czasie.
Rzeczone a la gałęzie przybywają po to, by zabić i są widziane
jedynie przez te osoby, które mają już za parę sekund umrzeć.
Doprawdy, żałosny widok, realizmu nie ma w tym za grosz, zareagować
na to śmiechem też raczej trudno, chyba, że będzie to śmiech
przez łzy. Bo jak tu nie posmutnieć, gdy widzi się tak kompletnie
niezrozumiałe obniżanie jakości filmu, działanie na jego
niekorzyść, wydawanie pieniędzy na coś, na co naprawdę ciężko
było mi patrzeć. I bynajmniej nie dlatego, że widoki te budziły
jakże pożądany lęk... Kolejnym, dużo poważniejszych od
tandetnych efektów komputerowych, bo zdecydowanie częstszym,
uniedogodnieniem, było dla mnie coś, co odbierałam, jako swego
rodzaju chodzenie w kółko. W „El pacto” jest sporo scen, które
wydają się pełnić rolę zapychaczy czasu, które żadnych
interesujących treści nie przekazują. Nie odnajdujemy w nich
niczego, co można by traktować, jako coś niezbędnego dla tej
opowieści, z rysami psychologicznymi bohaterów włącznie. Te
ostatnie natomiast (w pozostałych sekwencjach) przedstawiono w
całkiem wyczerpujący sposób, według mnie o pierwszoplanowych
postaciach powiedziano wszystko, co powinno się powiedzieć (i
pokazać) w filmowym thrillerze. Wrażenia niedosytu w tym punkcie
absolutnie nie miałam, ale już samą akcję można było
poprowadzić w bardziej zajmujący sposób. Niekoniecznie dynamiczny,
podejrzewam wręcz, że większe rozpędzenie fabuły dałoby gorszy
efekt od zastałego, bo zapewne zaowocowałoby to większą
powierzchownością zwłaszcza u protagonistów, pociągałoby to za
sobą konieczność ogólnikowego przedstawienia postaci. Ale nic nie
stało na przeszkodzie, by miejsca te wypełnić intensywniejszymi
scenami z życia Móniki i jej rodziny, zamiast tak naprawdę
powtarzać to, co już wcześniej zostało powiedziane – w mniej
więcej drugiej połowie filmu mocno rzucało mi się to w oczy, w
pierwszej raczej nie miałam takich problemów (swoją drogą, co
zdarza się raczej rzadko, wówczas zaserwowano mi jedną jump
scenkę, której udało się przyprawić mnie o szybsze bicie
serca). Finał chyba najbardziej mniej rozczarował. Wcześniej ma
miejsce jeszcze jeden zwrot akcji, którego przyznaję, nie
przewidziałam, ale i tak wielkiego wrażenia na mnie nie wywarł.
Również przez kierunek, który mu nadano, przez stronę, w którą
ostatecznie go popchnięto, wchodząc tym samym w UWAGA SPOILER
mdły happy end. A ja naiwna już myślałam, że Mónica zabije
Alexa chwilę po przesypaniu się piasku w klepsydrze, tym sposobem
tracąc i córkę, i męża KONIEC SPOILERA.
Po
tak wychwalanym przez tak zwanych znawców kina, twórcy, jakim jest
David Victori można spodziewać się czegoś więcej. A przynajmniej
na niektóre osoby jego nazwisko może działać jak wabik, wyrobić
w nich przekonanie, że „El pacto” jest dla nich pozycją
obowiązkową. Mnie do seansu tego obrazu zachęciło co innego –
doniesienia niektórych odbiorców tego filmu, że obraz ten ma
więcej wspólnego z thrillerem niż horrorem, oczywiście w
połączeniu z wiedzą, że jest to produkcja hiszpańska. Bo filmowe
dreszczowce z tego kraju nieczęsto mnie rozczarowują, a na pewno
rzadziej od hiszpańskich horrorów. Ale w tym przypadku mogę chyba
mówić o rozczarowaniu – nie jakimś wielkim, bo swoje walory „El
pacto” ma i to na tyle duże, żebym ostatecznie doszła do
wniosku, że mimo wszystko nie popełniłam błędu wybierając
właśnie ten film (jeden seans spokojnie można sobie zaserwować),
ale jednak spodziewałam się czegoś bardziej zajmującego,
budzącego trochę większe emocje, zapewniającego silniejsze
doznania. Ale i mogło być znacznie gorzej – w końcu miałam już
nieprzyjemność oglądać nieporównanie słabsze thrillery, nawet
od Hiszpanów, więc summa summarum zwrócić uwagę miłośników
gatunku na „El pacto” mogę, nie należy jednak odbierać tego w
kategorii gorącej rekomendacji. Usilnie polecać tego tytułu, nawet
fanom gatunku, nie będę, ale i odradzać nikomu go nie zamierzam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz