Była
policjantka, Megan Reed, dostaje pracę w kostnicy na nocnej zmianie.
Ma odbierać zwłoki i wprowadzać niektóre dane na ich temat do
systemu. Wkrótce do kostnicy zostaje przywiezione okaleczone ciało
młodej kobiety, Hannah Grace, która jak dowiaduje się Megan
niedawno została zamordowana. Przy próbie sfotografowania jej zwłok
i wprowadzenia jej odcisków palców do systemu wyskakuje błąd, ale
Megan nie widzi w tym niczego podejrzanego. Jest przekonana, że
system uległ awarii. Wkrótce potem w kostnicy zaczyna dochodzić do
niepokojących wydarzeń, a nowa pracownica nabiera podejrzeń
względem zwłok Hannah Grace. Dowiaduje się, że ta młoda kobieta
tak naprawdę zginęła przed trzema miesiącami podczas odprawianych
na niej egzorcyzmów. I ma powody przypuszczać, że to ciało nadal
żyje, i że nadal gnieździ się w nim demoniczna siła.
Urodzony
w Holandii, obecnie mieszkający w Stanach Zjednoczonych, Diederik
Van Rooijen, zwrócił na siebie uwagę Hollywoodu swoim thrillerem
„Taped” (2012). Gdy zaproponowano mu wyreżyserowanie remake'u
„Ptaków” Alfreda Hitchcocka, wraz z rodziną przeprowadził się
do Los Angeles, ale projekt wkrótce utknął w martwym punkcie. W
międzyczasie Van Rooijen przyjął ofertę studia Screen Gems, które
chciało by wyreżyserował horror „Cadaver”, scenariusz którego
napisał Brian Sieve („Boogeyman 2”, „Boogeyman 3: Ostatni rozdział”, niektóre odcinki serialu „Krzyk” z 2015 roku).
Amerykański tytuł z czasem zmieniono na „The Possession of Hannah
Grace”, w Polsce natomiast postawiono na niezbyt adekwatną do
treści filmu, nazwę „Diabeł: Inkarnacja”. Produkcja ta
kosztowała od pięciu i pół do dziewięciu i pół miliona dolarów
(w Sieci krążą różne dane na ten temat). Ponoć na samą
promocję filmu dodatkowo przeznaczono dwanaście milionów dolarów
– jeśli tak było w istocie, to w sumie się opłaciło, bo
„Diabeł: Inkarnacja” na całym świecie (dotychczas) zarobił
trochę ponad czterdzieści milionów dolarów (przychód, nie
dochód).
Pamiętacie
„Autopsję Jane Doe” Andre Ovredala? Jeśli wywietrzała Wam z
głów, to „Diabeł: Inkarnacja” z pewnością przywoła
wspomnienie tego filmu, bo motyw przewodni jest bardzo podobny.
Scenariusz omawianego obrazu istniał już przed pierwszym pokazem
„Autopsji Jane Doe” (na pewno był już w marcu 2016 roku, a
pierwszy pokaz „Autopsji Jane Doe” odbył się we wrześniu tego
samego roku), więc mało prawdopodobne jest, by Brian Sieve czerpał
inspirację ze wspomnianego horroru Andre Ovredala. Nie niemożliwe
tylko dlatego, że nie mogę mieć pewności, że jakieś informacje
na temat szykowanej „Autopsji Jane Doe” nie dotarły do niego
zanim rozpoczął tworzenie scenariusza „Diabła: Inkarnacji”.
Ale najbardziej prawdopodobna wydaje mi się możliwość, że
zbieżności fabularne pomiędzy tymi dwoma filmami są zupełnie
przypadkowe. Zaakceptowanie tak dużego zbiegu okoliczności nie
przyszło mi łatwo, ale przynajmniej na tę chwilę nie mam podstaw,
by sądzić, że któryś z tych obrazów powstał z inspiracji tym
drugim. Rola główna w „Diable: Inkarnacji” przypadła w udziale
Shay Mitchell, która w mojej ocenie wywiązała się z tego zadania
całkiem dobrze. Inna sprawa, że nie miała dużego pola do popisu.
Brian Sieve nie skonstruował zapadającej w pamięć postaci –
Megan Reed nie wyróżnia się na tle bohaterek horrorów o
zjawiskach paranormalnych, o czym wspominam tylko dlatego, że dla
osób poszukujących niestereotypowych sylwetek, może to być duża
niedogodność. Dla mnie akurat to nie było przeszkodą, mam za to
Sieve'owi za złe, że tak pobieżnie podszedł do tych
zwyczajniejszych, bardziej życiowych (tj, niemających nic wspólnego
ze sferą nadprzyrodzoną) problemów Megan). Pomijając prolog,
który to w moim mniemaniu zbyt dużo objaśnia, odziera film z jakże
pożądanej w przypadku tego typu obrazów tajemnicy, pierwsze
kilkadziesiąt minut seansu wspominam nie najgorzej. Akcja w
zdecydowanej większości rozgrywa się w kostnicy, która prezentuje
się dosyć obskurnie. Odrapane, brudne, zawilgocone ściany, gęste
ciemności zalegające w kątach, do których nie dociera zimne
światło z jarzeniówek, długie, puste korytarze, po których od
czasu do czasu coś (lub ktoś) przemyka i oczywiście pomieszczenie,
w którym znajdują się szuflady służące do przechowywania zwłok.
To wszystko tworzy w miarę upiorny klimacik – jako tako, bo choć
o więcej mroku zdjęcia mi się nie prosiły, to już myślę, że
operatorzy i montażyści nadali akcji zbyt duże tempo. Gdyby
rozciągnąć w czasie samotne nocne wędrówki Megan po tej całkiem
obskurnej kostnicy, gdyby powoli i konsekwentnie budowano napięcie,
to pewnie nie dręczyłoby mnie wrażenie, że potencjał nie został
w pełni wykorzystany, że można było wycisnąć z tego miejsca
dużo więcej i nie potrzeba było do tego dodatkowych nakładów
pieniężnych. Właściwie to jestem przekonana, że gdyby budżet
„Diabła: Inkarnacji” był mniejszy, to większą wagę
przykładano by do nieśpiesznego, nieefekciarskiego intensyfikowania
napięcia. W niskobudżetówkach częściej tak się dzieje, dlatego
właśnie od filmów z, jak to się mówi, groszowymi budżetami
wymagam więcej. To znaczy kosztującymi mniej od tego tutaj „Diabła:
Inkarnacji”, bo jeśli przyjąć tę niską granicę, jeśli uznać,
że film w zaokrągleniu kosztował pięć i pół miliona dolarów,
to już ta suma według mnie nie uprawnia do nazywania go
niskobudżetówką. Myślę, że już taka kwota pozwala bez
większego wysiłku, bez konieczności improwizowania nakręcić
horror dostosowany do wymagań miłośników współczesnego
mainstreamu, a konkretniej plastikowych horrorów naszpikowanych
efektami komputerowymi i jump scenkami (bo trzeba pamiętać,
że obecnie do głównego nurtu nie przedostają się tylko takie
twory). W każdym razie, chcę przez to powiedzieć, że do „Diabła:
Inkarnacji” podeszłam bez większych oczekiwań – nastawiłam
się na kolejny miałki horrorek z deficytem klimatu grozy i
nadmiarem efektów komputerowych, na jeden z tych bezbarwnych
obrazów, które produkuje się na masową skalę i szumnie
reklamuje, by przyciągnąć do kin jak największą liczbę ludzi, z
których to niemała część najpewniej nie będzie zadowolona. I
tak też się stało - „Diabeł: Inkarnacja” zebrał mnóstwo
negatywnych recenzji, tak od krytyków, jak zwykłych widzów, ale
oczywiście sympatyków też znalazł. I nie dziwi mnie to, bo na tle
współczesnego mainstreamu, w moich oczach, nie wypada tragicznie.
Zachwycająco też nie, ale doświadczenie uczy, że naprawdę mogło
być dużo, dużo gorzej.
Główną
bohaterkę „Diabła: Inkarnacji”, Megan Reed, poznajemy gdy
dostaje nową pracę – nocne zmiany w kostnicy – którą
załatwiła jej przyjaciółka pielęgniarka pracująca w szpitalu, w
którym znajduje się owa „przechowalnia zwłok”. Z biegiem
trwania filmu dowiadujemy się, że Megan jakiś czas walczyła z
uzależnianiami (od alkoholu, leków psychotropowych i być może
narkotyków), w które to wpędziło ją tragiczne w skutkach
wydarzenie, do którego doszło gdy była policjantką. Kobieta
utrzymuje kontakt z jednym gliniarzem, z którym jeszcze niedawno
łączyła ją miłość, w co Brian Sieve na szczęście zanadto się
nie zagłębia, ale na nieszczęście nie pochyla się też nad
codziennymi zmaganiami Megan, nie omawia szczegółowo wciąż
istniejącego w niej pociągu do używek, który może, ale nie musi
mącić jej w głowie do tego stopnia, że widzi rzeczy, których
inni nie dostrzegają. Ta koncepcja stwarzała możliwość na
obranie, według mnie, bardziej interesującego kierunku od tego,
który został zaprezentowany. Wolałabym, żeby zmuszano mnie do
podejrzeń względem głównej bohaterki, żeby był to jeden z tych
filmów grozy, w których przynajmniej przez większość seansu nie
można odrzucać możliwości, że wszystkie niecodzienne zjawiska,
którym świadkujemy, że te wszystkie rzekomo nadnaturalne
wydarzenia, jakie zachodzą w obecności pierwszoplanowej postaci,
tak naprawdę rozgrywają się tylko w jej głowie. W omawianym
filmie Diederika Van Rooijena takich wątpliwości niestety nie ma –
właściwie to wszystko jest aż nadto oczywiste. Na pewno nikt nie
będzie brał pod uwagę innej możliwości od tej, że sprawczynią
wszystkich nieszczęść jest Hannah Grace, która jak wiemy z
prologu została zabita przez własnego ojca, w trakcie odprawianych
na niej egzorcyzmów. To znaczy nie tyle Hannah Grace, ile demon,
który zagnieździł się w jej ciele. Co najciekawsze, silniejsze
poczucie nadnaturalnego zagrożenia czającego się w kostnicy, moim
zdaniem wprowadzają zdjęcia nieruchomego, bestialsko okaleczonego
ciała tej młodej kobiety niźli późniejsze, bardziej dosłowne
sceny, w których (myślę, że świadomie) wykorzystano pomysł
zaczerpnięty z „Egzorcysty” Williama Friedkina - podobny (nie identyczny) pajęczy krok, który był dla mnie jedyną
ozdobą dalszej części seansu. Pęd, jaki
nadano dalszym sekwencjom, podkręcenie akcji, przy wykorzystaniu
ogranych, niewpadających w oko i niebudzących absolutnie żadnych
emocji, może poza nudą, chwytów (jump scenki, lewitacja,
bardzo delikatne w formie sceny mordów, plastikowa charakteryzacja
hasającej po kostnicy pętanej Hannah Grace), to wszystko tylko
wzmagało we mnie niecierpliwość. Tęsknotę za widokiem napisów
końcowych, które tylko dzięki, przyznaję głupiemu uporowi, po
długim miotaniu się w tych odmętach nijakości w końcu ujrzałam.
I przyznam, że chwilę przedtem przeżyłam istny szok UWAGA
SPOILER bo po tak konwencjonalnym filmiku spodziewałam się
zobaczyć w finale zmianę koloru oczu Megan – taki banał pasował
mi do tych, którymi wcześniej atakowano moje biedne oczy, a tutaj
proszę taka kreatywność... W razie, gdyby ktoś tego nie wyczuł:
to była ironia KONIEC SPOILERA.
„Diabeł:
Inkarnacja” Diederika Van Rooijena moim zdaniem miał w sobie
potencjał na niekoniecznie wspaniały, ale na pewno całkiem niezły
horror nastrojowy wykorzystujący motywy horroru religijnego. Ale w
mojej ocenie został on dokumentnie zaprzepaszczony w mniej więcej
drugiej części seansu, która bardziej przewidywalna być już nie
mogła, i która co jeszcze gorsze wpada w dynamizm tego rodzaju,
który znacznie utrudnia, jeśli nie uniemożliwia, śledzenie tych
wszystkich wydarzeń w choćby delikatnym napięciu. Przez jakiś
czas klimat tego filmu jako tako na mnie oddziaływał. Słabo, bo
słabo, ale jakieś tam, tak pożądane przeze mnie od horrorów
nastrojowych emocje były, napięcie i poczucie nadnaturalnego
zagrożenia się we mnie tliły, ale potem skupiałam się głównie
na walce z sennością, czego teraz żałuję, bo lepiej byłoby się
zdrzemnąć niż grzęznąć w tym bagnie nijakości. Ale i tak nie
uważam, żeby był to jeden z najgorszych współczesnych horrorów
mainstreamowych – o nie, wierzcie mi widziałam już trochę w
mojej ocenie jeszcze słabszych szumnie reklamowanych straszaków,
które tak jak ten oto „Diabeł: Inkarnacja” dostąpiły
„niewątpliwego zaszczytu” trafienia na wielkie ekrany w wielu
krajach świata.
Ja właśnie zacząłem mniej więcej od połowy seansu świetnie się bawić, ale może mieć znaczenie to że w tym momencie postanowiłem zacząć grać w sudoku na telefonie i tylko kątem oka spoglądać na seans :)
OdpowiedzUsuń