Pracująca
w galerii sztuki Josephina znajduje zwłoki swojego sąsiada, Vetrila
Dease'a. Niedługo potem znajduje w jego mieszkaniu mnóstwo obrazów,
które niezwłocznie przenosi do siebie. Najpierw pokazuje je
krytykowi sztuki, Morfowi Vandewaltowi, biseksualiście, który
zdradza z nią swojego partnera. Mężczyzna jest zachwycony
obrazami, tak samo szefowa Josephiny, Rhodora Haze, do której szybo
dociera wieść o wartościowych nabytkach jej pracownicy. Rhodora
proponuje Josephinie współpracę, która wedle wszelkiego
prawdopodobieństwa przyniesie spory zysk im obu. Josephina zgadza
się dzielić wpływami z obrazów Vetrila Dease'a ze swoją szefową,
a ta w zamian dopełnia formalności prawnych, wystawia obrazy w
swojej galerii i zajmuje się sprzedażą. Znawcy sztuki, z innymi
artystami włącznie, są zachwyceni twórczością nieżyjącego już
Vetrila Dease'a, jego obrazy niemalże hipnotyzują ludzi, poruszają
w nich jakąś czułą strunę. Ale wkrótce osoby, które mają
styczność ze sztuką Dease'a zaczynają umierać.
Twórca
„Wolnego strzelca” (2014) i „Romana J. Israela” (2017), Dan
Gilroy skręca w stronę horroru o zjawiskach nadprzyrodzonych w
swoim trzecim filmie zatytułowanym „Velvet Buzzsaw”. Tak jak w
przypadku swoich poprzednich filmów scenariusz napisał sam.
Produkcją i dystrybucją zajął się Netflix – pierwszy pokaz
filmu odbył się pod koniec stycznia 2019 roku na Sundance Film
Festival, a parę dni potem został udostępniony na platformie
Netflix. Dan Gilroy jest miłośnikiem sztuki (ale nie jej
kolekcjonerem), na pierwszy rzut oka może więc zaskakiwać, w
pewnym sensie, satyryczne spojrzenie twórcy „Velvet Buzzsaw” na
ten artystyczny światek. Ale jeśli wejrzeć głębiej i gdy
przeczytać wypowiedzi Gilroya na temat omawianej produkcji, staje
się jasne (przynajmniej dla mnie), że nie starał się napiętnować,
wyśmiać, wykpić sztuki samej w sobie tylko dać nam do
zrozumienia, że my sami przestaliśmy dostrzegać esencję sztuki.
Przestaliśmy patrzeć na różnego rodzaju dzieła, jak na twórczą
duszę artysty, którą należy traktować jak świętość, a nie
jak to zazwyczaj ma miejsce, maszynkę do robienia pieniędzy,
wytwory marketingu, nad którymi zachwycają się miliony, tylko
dlatego, że tak zwani znawcy nazywają je istnymi arcydziełami.
Nie
mogę zrozumieć, dlaczego Dan Gilroy zdecydował się zrobić z tego
horror. Owszem, dotarły do mnie doniesienia, że reżyserowi i
zarazem scenarzyście „Velvet Buzzsaw” specjalnie nie zależało
na tym, abyśmy patrzyli na rzeczony film przez pryzmat tego gatunku
(nie wiem, czy ta informacja pokrywa się z prawdą), ale jeśli
rzeczywiście tak było, to po co sięgał po elementy
charakterystyczne dla horroru? Spokojnie można było opowiedzieć tę
historię w inny sposób – zrobić z tego na przykład
komediodramat, w każdym razie film całkowicie pozbawiony prób
straszenia odbiorców – bo w mojej ocenie podpinanie się pod
horror najbardziej szkodzi tej produkcji. Innymi słowy: nie chodzi o
to, że uważam, iż „Velvet Buzzsaw” horrorem nie jest, tylko o
to, że jest... Film ten może co poniektórym nasunąć delikatne
skojarzenia z „Ręką mistrza” Stephena Kinga. Pomysł trochę
podobny, ale jakość... cóż, to już inna sprawa. Wprowadzenie do,
że tak to ujmę, świata horroru, wejście nieświadomych jeszcze
tego bohaterów filmu do strefy mroku, nie jest jeszcze takie złe.
Pracująca w renomowanej galerii sztuki Josephina (taka sobie kreacja
Zawe Ashton) zwabiona miauczeniem kota wchodzi do mieszkania swojego
niedawno zmarłego sąsiada, Vetrila Dease'a. W środku znajduje
dosyć mroczne obrazy – nie musi ich szukać, bo mieszkanie jest
nimi niemalże przepełnione – które kradną całą jej uwagę.
Kobieta wygląda tak, jakby była zahipnotyzowana, jakby wpadła w
trans, z którego po chwili oczywiście wychodzi, ale bynajmniej nie
zamierza pozwolić na to, by dzieła te skończyły na śmietniku.
Przenosi wszystkie obrazy Dease'a do swojego mieszkania, a widz już
wtedy nie ma żadnych wątpliwości, że kobieta właśnie popełnia
straszliwy błąd. Już sam wcześniejszy widok wpływu, jaki owa
twórczość wywarła na Josephinę, ten stan zbliżony do transu i
oczywiście tajemnicza śmierć człowieka, który namalował
rzeczone obrazy, wystarczy, żeby odbiorca „Velvet Buzzsaw”
nabrał przekonania, że coś z tymi dziełami jest mocno nie tak, że
twórczość sąsiada Josephiny jest śmiertelnie niebezpieczna. Dan
Gilroy opowiada swoją historię z perspektywy kilku postaci - w
„Velvet Buzzsaw” nie ma jednego głównego bohatera, scenarzysta
na pierwszym planie stawia parę osób, które rzecz jasna się
znają, ale trudno powiedzieć, że działają razem. To znaczy nie
mamy tutaj do czynienia z ludźmi łączącymi siły w obliczu
zagrożenia albo z grupą przyjaciół razem walczącą ze złem.
„Każdy sobie rzepkę skrobie” - tak to można w skrócie ująć.
Josephina ściśle współpracuje ze swoją szefową Rhodorą Haze
(według mnie najjaśniej błyszcząca w obsadzie tego filmu, Rene
Russo), właścicielką prestiżowej galerii sztuki, do łask której
Josephina na powrót się wkradła dzięki przywłaszczeniu sobie
zachwycających obrazów swojego zmarłego niedawno sąsiada, Vetrila
Dease'a. Częściej jednak występują w pojedynkę, tj. rzadziej
widzimy je razem niźli osobno, ale mają taki sam cel. Znają
wartość sztuki Vetrila Dease'a, wiedzą, że mogą na niej sporo
zarobić i rozsławić swoje nazwiska (w przypadku Haze jeszcze
bardziej, bo kobieta już jest dobrze znana w hermetycznych światku
malarstwa i rzeźby) i zamierzają wykorzystać tę szansę. Mniej
więcej tyle samo czasu, co tym dwóm kobietom, poświecono krytykowi
sztuki, biseksualiście Morfowi Vandewaltowi, ze zdaniem, którego
liczą się praktycznie wszyscy ludzie związani ze sztuką
współczesną. W tę rolę wcielił się Jake Gyllenhaal, który
moim zdaniem był trochę przerysowany, ale możliwe, że wpływ na
moją ocenę jego wkładu w „Velvet Buzzsaw” ma to, że nie
przepadam za tym aktorem, bo zauważyłam, że część
dotychczasowych odbiorców omawianego filmu jest wprost zachwycona
kreacją Morfa Vandewalta. W każdym razie Gyllenhaal gra człowieka,
który wdaje się w płomienny romans ze swoją dotychczasową
przyjaciółką, Josephiną, tym samym zdradzając mężczyznę, z
którym od jakiegoś czasu jest w związku. Poza tym, zawodowo pisze
recenzje, opiniuje sztukę współczesną i można wywnioskować, że
ciężko sprostać jego wymaganiom. Trudno wprawić go w czysty
zachwyt, a tak właśnie mężczyzna ten reaguje na twórczość
nieżyjącego już Vetrila Dease'a.
Nie odbierałam „Velvet Buzzsaw” w kategoriach „krzywego
zwierciadła”, opowieści celowo przerysowanej, wyolbrzymiającej
ludzkie wady po to, by w dobitny sposób przekazać widzom jakieś
głębsze treści. Dan Gilroy, owszem, moralizuje, ale nie wydaje mi
się, żeby przejaskrawił tutaj współczesny światek sztuki.
Patrząc na głównego konkurenta Rhodory Haze, który zachwyca się
workami wypełnionymi śmieciami, myśląc, że to najnowsze dzieło
artysty, o którego długo zabiegał (dopóki on sam nie uświadomi
właściciela galerii, że... to zwykłe śmieci), osoby w jakiś
sposób związane ze tym światkiem mogą poczuć się urażeni. Ale
jeśli o mnie chodzi to mogę się założyć, że w tym środowisku
są takie osoby – ludzie tylko udający, że znają się na sztuce,
którzy patrząc na płótno pełne kleksów widzą to, co taki laik
jak jak, a mianowicie... no, najzwyczajniejsze kleksy, które każde
dziecko potrafiłoby zrobić. Wiem, wiem, brzmi jak bluźnierstwo,
ale nic nie poradzę na to, że nie potrafię w paru maźnięciach
farbą dostrzec tej głębi przekazu, o której tak szeroko rozpisują
się znawcy tego rodzaju sztuki. Jestem na to za głupia, ale się do
tego przyznaję, w przeciwieństwie do głównego konkurenta Rhodory
Haze, który moim zdaniem ma swoich odpowiedników w rzeczywistości.
Inna wiele mówiąca na ten temat sekwencja to ta, w której
odwiedzający galerię Haze, ze strażnikami włącznie, biorą
zwłoki kobiety za część ekspozycji. W pobliżu kuli o wielce
intrygujących właściwościach, w kałuży krwi, leży sobie trup
kobiety, zmarłej w nocy na skutek wykrwawienia po stracie ręki i
nikogo to nie niepokoi, bo skoro zwłoki leżą w galerii sztuki to
odwiedzający, pewnie z wielkimi znawcami sztuki włącznie (haha),
zakładają, że nie są prawdziwe, że to jest właśnie Sztuka
(przez duże S). Ta filmowa śmierć to moim zdaniem jedyna scenka
osadzona w stylistyce horroru, która w miarę się twórcom udała –
wreszcie jakiś konkret, tj. widok broczącego krwią kikuta, kiedy
już nabrałam pewności, że mam do czynienia z boleśnie
ugrzecznionym obrazem. I w sumie wszystko, co pokazano mi potem,
kazało mi wrócić do tego przekonania. Jedna scena to za mało,
żebym miała wrażenie obcowania z odważniejszym horrorem, z
dziełem osób, które robią wszystko, co w ich mocy by zaszokować
publiczność albo chociaż delikatnie ją zaniepokoić. Atmosfera
osnuwająca sekwencje obrazujące nadnaturalne właściwości obrazów
Vetrila Dease'a przypominała mi tę, z jaką najczęściej spotykam
się w horrorach i thrillerach telewizyjnych – to samo zresztą
mogę powiedzieć o napięciu. Widać, że twórcy starają się go
wytworzyć, tak samo jak widać próby zaniepokojenia i przynajmniej
raz zniesmaczenia odbiorcy, ale przynajmniej w mojej ocenie
praktycznie nic z tego nie wynika. Niemalże całą warstwę (poza
wspomnianym wyrywaniem ramienia) egzystującą w ramach horroru,
przyjmowałam z prawie całkowitą obojętnością. Prawie, bo nie
mogłam się nie zirytować na widok niektórych efektów specjalnych
(małpy, nadnaturalna farba pokrywająca ciało jednej z kobiet),
posmutnieć na widok takiego zmarnowania potencjału drzemiącego w
tej koncepcji i poczuć czegoś na kształt zażenowania na widok
tego rozpaczliwego, bezproduktywnego zabiegania twórców o
wykrzesanie z tego choćby odrobiny grozy.
„Velvet
Buzzsaw” to według mnie kolejny przereklamowany film, który nie
rozczarował mnie tylko dlatego, że przestałam robić sobie
nadzieję na to, że Netflix kiedykolwiek wypuści horror, który
sprostałby moim, niewygórowanym przecież, oczekiwaniom. Bo nie
podzielam zdania tych odbiorców rzeczonego filmu Dana Gilroya,
którzy nie uważają go za horror. Nie mam wątpliwości, że w
ramach tego gatunku się porusza, ale i elementy komediowe można w
nim odnaleźć. To nie tylko horror o zjawiskach nadprzyrodzonych,
ale również swego rodzaju satyra na współczesny światek sztuki,
która według mnie jest dosyć błyskotliwa, momentami zabawna, ale
nieprzerysowana. I gdyby pozbawić ten film motywów
charakterystycznych dla horroru, gdyby nie było mowy o przeklętych
obrazach, dziełach nieżyjącego już człowieka, które zabijają
ludzi, gdyby zrobić z tego choćby komediodramat, to pewnie mój
odbiór „Velvet Buzzsaw” byłoby lepszy. A tak, nie mogę
przecież zignorować tych wielce nieudolnych prób wytworzenia
napięcia i klimatu grozy, nieefektywnych starań w kierunku przede
wszystkim zaniepokojenia widza coraz to bardziej agresywnymi (czasami
efekciarskimi) manifestacjami nadnaturalnej siły, której notabene
ludzka chciwość bardzo się przydaje...
Kolejny raz dałem się złapać na dobrą obsadę w "netflixowym" dziele. Niestety - scenariusz kompletnie mi nie podszedł, było długo, nudno i żmudno. A horroru tyle co kot napłakał. Straszny zawód.
OdpowiedzUsuń