Sally
i Alex Farnham niedawno wprowadzili się do domu, który kobieta
odziedziczyła po swojej zmarłej babci. Udało im się już
przeprowadzić część prac remontowych, ale sporo jeszcze przed
nimi. Sally od jakiegoś czasu intryguje zamknięty pokój, którego
teraz wreszcie może otworzyć. W środku znajduje zamurowany
kominek, którego chce przywrócić do stanu używalności. O pomoc
prosi pana Harrisa, stolarza, który wcześniej pracował dla jej
dziadków, a teraz wykonuje drobne prace dla niej i jej męża.
Mężczyzna jednak stanowczo odmawia, dając jej jednocześnie jasno
do zrozumienia, że dla własnego bezpieczeństwa powinna zrezygnować
z tego planu. Po jego wyjściu Sally postanawia sama usunąć cegły.
Nie zajmuje jej to wiele czasu, ale okazuje się, że to nie
wystarczy, by móc korzystać z kominka. Wraz z mężem dochodzi do
wniosku, że lepiej go zostawić, bo czyszczenie byłoby zbyt drogie
i czasochłonne. Wkrótce Sally nabiera pewności, że w domu są
jacyś intruzi starający się ją skrzywdzić.
Nie dziwi mnie rozczarowanie scenarzysty „Nie bój się ciemności”, Nigela McKeanda, na widok zagrożenia, które wylazło z kominka. Istoty niechcący uwolnione przez Sally niektórym kojarzą się z meenlockami, postaciami z gier RPG, ja natomiast patrząc na nie myślałam o gnomach. W każdym razie czymś w ten deseń. Nie mogę zrozumieć, dlaczego zdecydowano się na coś takiego, dlaczego nie pchnięto fabuły w bardziej tradycyjnym kierunku. „Nie bój się ciemności” w moich oczach jest bowiem kolejnym dowodem na to, że silenie się na oryginalność (ewentualnie coś mniej powszechnego) zazwyczaj przynosi więcej szkody niż pożytku. Gdy pomyślę jak, może niekoniecznie wspaniale, ale przynajmniej dobrze by się ten film prezentował, gdyby postawiono na jedno z najbardziej wyeksploatowanych zagrożeń w kinie grozy, to ogarnia mnie wściekłość. Myślę oczywiście o duchach wrogo nastawionych do osób żyjących, do nowych właścicieli leciwego domostwa, w którym to te pierwsze gnieździłyby się od dawien dawna. Od momentu gdy po raz pierwszy zobaczyłam te pokurcze, nie mogłam się nadziwić postawie Sally. Dlaczego ta dorosła kobieta tak bardzo bała się tak małych istot? Mnie momentami zmuszały do śmiechu (sekwencja z wieszakiem i pułapką zastawioną u szczytu schodów), ale najczęściej czułam zażenowanie, zupełnie jakbym to ja odpowiadała za stworzenie czegoś tak strasznie tandetnego. Chociaż z drugiej strony z remake'u pamiętam coś jeszcze gorszego... W każdym razie najbardziej szkoda mi było tego magicznego klimatu, w budowaniu którego ścieżka dźwiękowa skomponowana przez Billy'ego Goldenberga odgrywała nie mniej ważną rolę niż zdjęcia autorstwa Andrew Jacksona. Obraz co prawda miejscami był zbyt ciemny (tak bardzo, że prawie nic nie było widać), ale przez zdecydowaną większość czasu mogłam sycić oczy takimi zdjęciami, które w latach 70-tych XX wieku były na porządku dziennym, takimi, których we współczesnym kinie, niestety, ze świecą można szukać (teraz w modzie jest przede wszystkim plastik). Jest mglisto, ponuro, posępnie, nawet w pełnym świetle dziennym, dlatego że zdjęcia są wyblakłe: wyglądają trochę tak jak stare fotografie, często przeglądane przez sentymentalne dusze. Och, jak ja uwielbiam tę magię starego kina grozy – tę, którą „Nie bój się ciemności” również tchnie, aczkolwiek nie z aż taką siłą, do jakiej przyzwyczaiło mnie kino grozy z lat 70-tych i 80-tych. A wszystko przez te cudaczne stworki hasające po wybudowanym w XIX wieku domostwie zajmowanym obecnie (tj. w okresie, w którym osadzono tę opowieść) przez małżeństwo Farnhamów. Jim Hutton według mnie dużo lepiej odnalazł się w roli Alexa niż Kim Darby w postaci Sally. W grze tej ostatniej raz boleśnie brakowało mi emocji (marmurowe oblicze nieadekwatne do sytuacji), a innymi razy wpadała w tak denerwującą egzaltację, że aż tęskniło się za tą jej daleko idącą powściągliwością w ukazywaniu jakichkolwiek uczuć. W największą przesadę Sally wpada podczas przyjęcia, które ona i mąż wydają we własnym, nie do końca jeszcze wyremontowanym domu. Doprawdy niezapomniany widok – tak groteskowy, tak rażąco sztuczny, że na pewno szybko nie uda mi się wyrzucić go z pamięci. Tak samo jak tych kiczowatych stworków, którym to Sally, nie wiedzieć czemu, wzdragała się stawić czoła, których tak bardzo się obawiała. Bo wydaje mi się, że pozbycie się tychże byłoby łatwiejsze niż pozbycie się szczura, który zadomowił się w domu. Tak, szczury są zdecydowanie sprytniejsze... i słodkie, czego na pewno nie mogę powiedzieć o potworkach z „Nie bój się ciemności”. Lęku ani wstrętu nie budzą, demonicznie się nie prezentują, nie mamy tutaj do czynienia z tego typu szkaradami, które wydają się wyrastać z najgorszych koszmarów sennych. Nie są śliczne owszem, ale nie jest to takie szkaradzieństwo, które doskonale pasuje do pełnokrwistego horroru. Moim zdaniem stworki te lepiej by się sprawdziły w jakimś horrorze komediowym albo filmie fantasy skierowanym głównie do młodszych widzów. Bo na ten obraz moim zdaniem zadziałały szkodząco, chociaż nie w aż takim stopniu, żebym nie czerpała absolutnie żadnej przyjemności z atmosfery panującej w domu Farnhamów (gdzie zamknięto większą część tej historii) i poza nim, włącznie ze scenami kręconymi w słoneczne dni. A finał nawet mnie zaskoczył. Z lekka, ale zawsze. UWAGA SPOILER Bo po tak ugrzecznionym horrorze, po filmie grozy kręconym dla telewizji spodziewałam się mdłego happy endu, a tutaj proszę: mamy zgubę. I to nie byle kogo, bo pierwszoplanowej bohaterki KONIEC SPOILERA.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz