Córka
policjanta z wydziału zabójstw, Riley, rozpoczyna naukę na
uczelni, na której studiowała jej matka. Kobieta zginęła w
pożarze, gdy Riley była kilkuletnim dzieckiem, a ojciec nigdy nie
zechciał przychylić się do jej próśb i przekazać jej
wystarczająco dużo informacji o mamie. Teraz Riley zyskuje
możliwość dowiedzenia się czegoś więcej o swojej rodzicielce,
bo okazuje się, że należała ona do żeńskiego stowarzyszenia
studenckiego, którego członkinie są chętne udostępnić jej
wszystkie materiały na jej temat, które posiadają. Zależy im
jednak na tym, by Riley dołączyła do ich stowarzyszenia. Jej
najlepszej przyjaciółce, Becks, również na tym zależy, chce żeby
razem weszły do tego stowarzyszenia. Riley nie trzeba długo
namawiać, bo czuje, że to sposób na zbliżenie się do matki. Nie
zmienia decyzji nawet wtedy, gdy jedna z członkiń tego
stowarzyszenia pada ofiarą tajemniczego mordercy, który upodabnia
jej ciało do lalki.
„Studenckie
życie” to drugi, po „Alien Abduction” (2014), film w
reżyserskiej karierze Matty'ego Beckermana, który to ponadto
współtworzył scenariusz „American Satan” (2017), był jednym z
producentów wykonawczych „Eksperymentu” Paula Scheuringa,
remake'u thrillera Olivera Hirschbiegela pod tym samym tytułem oraz
jednym z producentów „Isolation” (2011) i wspomnianych już
„Alien Abduction” i „American Satan”. Kanadyjsko-amerykański
thriller z elementami slashera, „Studenckie życie”, ponoć
kosztował w przybliżeniu cztery miliony dolarów. Taką informację
można znaleźć w Internecie, ale szczerze powiedziawszy trudno mi w
to uwierzyć...
„Studenckie
życie” to jeden z tych filmów, który wygląda, jakby został
nakręcony przez bandę amatorów dysponujących groszowym budżetem,
traktujących ten projekt, jako formę rozrywki nieprzeznaczoną do
sprzedaży. Pomyślałam sobie: ot, grupa znajomych postanowiła
pobawić się prywatnymi kamerkami, nawet nie marząc o tym, że owoc
ich pracy (albo raczej zabawy) kiedykolwiek trafi do dystrybucji. Ale
traf chciał, że ktoś z branży filmowej dostrzegł w tym
potencjał, którego, jestem o tym przekonana, mało kto zdoła
wychwycić, i uznał, że da się na tym zarobić. A potem, już po
zakończeniu seansu, dowiedziałam się, że byłam w błędzie, że
„Studenckie życie” kręcono z myślą o dystrybucji i w dodatku
kierował tym człowiek, który ma już pewne doświadczenie w branży
filmowej. Niewielkie, ale zawsze. I że przeznaczono na to aż cztery
miliony dolarów! Nie, to nie może być prawda. Ktoś musiał się
pomylić, bo tak na oko trudno wycenić budżet tej produkcji na
więcej niż milion. Osobiście dałbym jeszcze mniej – może z pół
miliona, a i takiej sumy na miejscu filmowców nie zdecydowałabym
się spożytkować na coś takiego. Już sama akceptacja tego
scenariusza autorstwa Sarah Scougal to prawie science fiction, bo już
nawet z polskiego sejmu wychodzą lepszej jakości teksty, a patrząc
na pracę naszych polityków to naprawdę niemały wyczyn... Ale do
rzeczy. Na pierwszym planie postawiono Lalę Kent, aktorkę, która
według mnie radzi sobie tutaj najlepiej, co nie znaczy, że
dysponuje wielce zadowalającym warsztatem. Po prostu pozostali
członkowie obsady są tak nieprzekonujący, że nie trzeba było
dużego talentu, by ich przyćmić. Kent wciela się tutaj w postać
młodej kobiety imieniem Riley, która właśnie rozpoczęła studia
na uczelni, na której niegdyś kształciła się jej nieżyjąca już
matka. Towarzyszy jej długoletnia przyjaciółka Becks, która to
początkowo wydaje się być kompletnym przeciwieństwem głównej
bohaterki „Studenckiego życia”. Wstępne sceny kazały mi
przypuszczać, że wzorem wielu slasherów postawiono na
przyjaźń rozsądnej, stroniącej od używek i przygodnego seksu
młodej kobiety (final girl) z rozrywkową, puszczalską wręcz
panną, która najpewniej bardzo szybko pożegna się z życiem. Ale
nie, tak dobrze to nie jest. Riley szybko wkracza w świat hucznych
imprez, na których alkohol leje się strumieniami, a i narkotyków
jest pod dostatkiem. Półnagie kobiety godzinami odurzają się
wszystkim, co tylko im się podsunie, a mężczyźni starają się
dotrzymać im tempa. Tańce-obściskiwańce, wymiotowanie gdzie
popadnie, pijackie gadki, chwiejny krok, a nazajutrz potężny kac,
ale i satysfakcja tym, że zaliczyło się boską balangę. A więc
może to powtórzymy? Może czym prędzej rozpoczniemy kolejną
popijawę? Czemu nie? Przecież taki szczególik jak brutalne
morderstwo koleżanki nie może nas przed tym powstrzymać. No bo
dlaczego mielibyśmy z tak prozaicznego powodu odmawiać sobie
chlania i ćpania w gronie znajomych? Toż to święte prawo studenta
i jakiś tam morderca nie może przecież nam go odebrać. Nigdy nie
podejrzewałabym, że tak się stanie, ale postacią, która jako
jedyna zyskała odrobinę mojej sympatii w tym oto filmiku był
policjant tego typu, z którym w rzeczywistości spotykam się
najczęściej i bynajmniej nie poprawia to mojego zdania o tej grupie
zawodowej. Detektyw Cole, bo tak nazywa się ojciec Riley,
zauważalnie wychodzi z założenia, że policyjna odznaka czyni z
niego boga. „Uważaj sobie, bo mam odznakę”, „nie podskakuj
mi, bo mam spluwę”, „trzymaj się z dala od mojej córki, jeśli
nie chcesz narazić się (ekm) stróżowi prawa” - co prawda nie
padają dokładnie takie słowa, ale właśnie taki przekaz wypływa
z jego postawy względem „maluczkich”, którzy go zdenerwują.
Tak, facet ewidentnie ma Kompleks Boga, który to uważam, że jest
częstą przypadłością mundurowych, nie zdziwiłabym się więc,
gdyby okazało się, że budując postać detektywa Cole'a Sarah
Scougal inspirację czerpała przede wszystkim z życia, nie
zanurzała się zbytnio w świat fantazji. Ojciec Riley w każdym
razie nie jest postacią, którą z łatwością można polubić, ale
jako że alternatywą są skrajnie nieodpowiedzialni młodzi ludzie,
którym w głowie tylko balangi (no dobrze, Riley jest jeszcze
zainteresowana zdobywaniem informacji o swojej matce), to wybór
chyba może być tylko jeden. A przynajmniej ja zdołałam wykrzesać
z siebie odrobinkę sympatii (zdecydowanie za mało) jedynie względem
tego gburowatego policjanta.
„Studenckie
życie” nakręcono w sposób, który co poniektórych może
przyprawić o mdłości. I bynajmniej nie chcę przez to powiedzieć,
że wystarano się o jakieś odrażające efekty specjalne, że sceny
mordów członkiń pewnego studenckiego żeńskiego stowarzyszenia
mają szansę zniesmaczyć odbiorców, bo oprócz nienaturalnie
obficie bryzgającej substancji niezdarnie udającej krew i widoku
sprofanowanych zwłok nic z tej materii nie rzuciło już mi się
oczy. Wspomniana profanacja, jakkolwiek nieodpowiednio to zabrzmi,
jest dosyć ciekawa. Modus operandi mordercy w całkiem niezłej
masce, był jedynym elementem „Studenckiego życia” utrzymującym
mnie przed ekranem. Otóż, czarny charakter z powodu, który
zostanie objaśniony później, pozbawia swoje ofiary kończyn
(każdej odcina co innego), a w ich miejsce stawia prymitywne
protezy, które mają upodabniać je do lalek. Robi im również
makijaż, który stanowi dopełnienie tego obrazu, jest ważnym
składnikiem tej dziwacznej stylizacji, a pozyskane części ciała...
No cóż, niektórzy myślą, że je zjada, ale czy tak jest w
istocie okaże się dużo później. Pod warunkiem oczywiście, że
zdoła się wytrwać do tego momentu... Szczerze wątpię, żeby
znalazło się wiele osób, które zdobędą się na taki wyczyn.
Ponadto myślę, że przynajmniej większość z tych widzów, którym
się to uda najpewniej sobie tego nie pogratuluje. Poczują się oni
jak przegrani, nie zwycięzcy. Myślę, że takie poczucie wzbudzi w
nich przede wszystkim wyżej wspomniana warstwa techniczna –
przyprawiająca o zawrót głowy praca kamer (zdjęcia latają jak
chcą) i przejaskrawione barwy, tak nienaturalne że aż boli. To
dość, by wielu widzów zniechęcić do dalszego oglądania. A dla
tych, których już te pierwsze ujęcia nie przekonają, że nie
warto tracić na to czasu, twórcy przygotowali jeszcze bardziej
tandetne „atrakcje”. Rozciągane do granic możliwości,
nieudolnie zmontowane wstawki ze studenckich imprez, takie
przeciąganie w czasie stosunku seksualnego, że aż przemknęło mi
przez głowę, że będzie to trwało, aż do napisów końcowych i
„prawdziwe mistrzostwo świata”, które to „miałam
przyjemność” zobaczyć już na początku tej oto wesołej
twórczości. Pamiętacie „Wredne dziewczyny” Marka Watersa?
Matty Beckerman mógł inspirować się tym filmem podczas kręcenia
jednaj z bardziej kiczowatych sekwencji. Widzimy oto kilka
popularnych dziewcząt przemierzających kampus w iście groteskowej
oprawie, bo nie wiedzieć czemu zdecydowano się tchnąć w to trochę
patosu. Do „Wrednych dziewczyn” jeszcze by to pasowało, bo to w
końcu komedia, ale nawet tam nie dostrzegłam takiego
przejaskrawienia, jak w tym konkretnym momencie tegoż thrillera.
Thrillera, którego twórcy zauważalnie dążyli do stworzenia filmu
slash. Takie wrażenie odnosiłam i jeśli faktycznie tak było
to w moich oczach te starania nie przyniosły rezultatu. Nie w
całości, bo jednak elementy slashera ten dreszczowiec
posiada. Zabawny dreszczowiec jakkolwiek paradoksalnie to brzmi –
zabawny, ale i skrajnie irytujący, mocno przewidywalny, rażąco
naiwny, żeby nie rzec głupkowaty thriller błądzący w oparach
takiej tandety, jaką ciężko znaleźć nawet w amatorskich
filmikach nakręconych smartfonami.
Uwaga:
gniot! Takie ostrzeżenie czuję się w obowiązku wystosować do
każdego, kto rozważa seans „Studenckiego życia” Matty'ego
Beckermana. Jeśli zaś ktoś bardzo chce zobaczyć prawdziwy obraz
nędzy i rozpaczy, filmowy twór, który pod niemalże każdym
względem wypada nie tyle słabo, ile wręcz tragicznie, to proponuję
zacząć od tego tutaj. Myślę, że trudno będzie mu znaleźć
równie tandetny thriller, nawet wśród współczesnych dreszczowców
kręconych na potrzeby telewizji. Aż tak niski poziom to prawdziwa
rzadkość. Toż to prawie że unikat jest... szkoda, że w takim
sensie, ale to w końcu też jakieś dokonanie:) Nie ośmielicie się
chyba powiedzieć, że Matty Beckerman żadnego rekordu nie pobił
albo chociaż, że nie był tego bardzo bliski...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz