Warszawa
kilka pokoleń po tak zwanym Końcu. Po upadku znanego nam świata,
który zmusił ostałych przy życiu ludzi do zamieszkania w
podziemiach. Siedemnastoletni Oskar należy do społeczności, która
jeszcze nie zdecydowała się wyjść na Powierzchnię, ale w
przeciwieństwie do większości pozostałych mieszkańców
Podziemnego Miasta Stołecznego Warszawy wie, jak tam jest z racji
pracy, którą wykonuje dla burmistrza. Chłopak jest jednym z jego
gońców. Ludzi, którzy wychodzą na Powierzchnię po to, by
zdobywać pożywienie i inne potrzebne rzeczy. Oskar jest outsiderem
od czasu tragicznej śmierci dziewczynki, z którą się przyjaźnił.
Gdyby nie interwencja burmistrza chłopak już dawno by nie żył,
zostałby zlinczowany przez podziemne społeczeństwo Warszawy za
śmiertelny wypadek, który spowodował. Oskar jest wdzięczny
Merowi, chociaż jego życie nie jest usłane różami. Praktycznie
codziennie spotyka się z jawną wrogością ze strony swoich
współmieszkańców i cały czas jest świadom tego, że w każdej
chwili może ponieść śmierć z ręki kogoś, komu w końcu puszczą
nerwy, tak bardzo, że przestanie zważać na rozkazy burmistrza.
Oskar dostaje jednak szansę na znaczną poprawę jakości swojego
życia. Nowe zlecenie, które ma wykonać dla Mera razem z
notariuszem zwanym Pisarzem. Burmistrz gwarantuje sowitą zapłatę
za dostarczenie mu kilku książek z Powierzchni. Ta misja pozwoli
Oskarowi odkryć zupełnie inny świat i zaprzyjaźnić się z
nastoletnią dziewczyną noszącą imię Finka.
Dominika
Tarczoń, lepiej znana jako Nerd Kobieta, z klimatami
postapokaliptycznymi związana jest od dawna. Internauci mogą ją
znać z serwisu Post-Apokalipsa Polska i jej osobistego bloga. Albo
ze współpracy z niektórymi wydawnictwami – Tarczoń zajmowała
się kontaktami z recenzentami między innymi w wydawnictwie Czarna
Owca. Jej pierwszy utwór, opowiadanie zatytułowane „Filtr”,
ukazał się w dwumiesięczniku „Fantom”, a opublikowana w 2019
roku „Pieśń o Warszawie” to z kolei jej debiut powieściowy.
Pierwsza i pewnie nie ostatnia powieść utrzymana w tak uwielbianych
przez nią klimatach postapokaliptycznych, o której już zrobiło
się całkiem głośno.
Nigdy
nie ukrywałam, że nie przepadam za polską literaturą. Niezbyt
chętnie i raczej rzadko sięgam po utwory moich rodaków, a i nie
każde takie spotkanie trwa tyle, ile trwać powinno. Z naszych
tłumaczy w zasadzie jestem dumna, ale polscy pisarze najczęściej
nadużywają młodzieżowego slangu i wulgaryzmów. Może po prostu
mam pecha, może jakimś dziwnym trafem natykam się głównie na
tych moich rodzimych autorów, którzy operują niepodchodzącym mi
warsztatem. Zazwyczaj po prostu dokonuję niewłaściwych wyborów.
Ale nie tym razem. Na lekturę „Pieśni o Warszawie” zdecydowałam
się z czystej ciekawości, bynajmniej niemającej nic wspólnego z
jakąś akcją marketingową. Choć książka istotnie jest dość
mocno reklamowana. Ciekawa tego utworu byłam dlatego, że kojarzyłam
autorkę. Powiedzieć, że ją znałam to za dużo, ale jej nazwisko
nie było mi kompletnie obce za sprawą współpracy z wydawnictwami,
w których to Dominika Tarczoń odpowiadała za kontakty z
recenzentami. Jej bloga, „Nerd Kobieta”, odkryłam tuż po
dotarciu do mnie informacji o zbliżającej się premierze jej
debiutanckiej powieści. I nie omieszkałam go sobie przejrzeć, do
czego Was również zachęcam. Z bloga tego jasno wynika, że Tarczoń
jest dobrze zorientowana w szeroko pojętej fantastyce. Również w
tematyce postapokaliptycznej, w którą to celuje w swojej „Pieśni
o Warszawie”. Książce, która mogła być pisana zarówno z myślą
o starszych, jak i młodszych czytelnikach. A w każdym razie podczas
zapoznawania się z jej treścią praktycznie nie odstępowała mnie
pewność, że historia ta może zainteresować tak osoby starsze,
jak i młodzież. Ma szansę sprostać wymaganiom miłośników
fantastyki z różnych grup wiekowych, ale z drugiej strony co
poniektórzy właśnie to mogą uznać za największy mankament
„Pieśni o Warszawie”. Otóż, wydaje mi się, że znajdą się
tacy, dla których opowieść ta okaże się zbyt delikatna. Fani
literatury postapokaliptycznej zdążyli już przywyknąć do mocnych
akcentów, do bezkompromisowości, brutalności i przygniatającej
beznadziei, przygnębiającego poczucia bezpowrotnego końca
wszystkiego co dobre, nieustającej walki o przetrwanie w świecie,
który wydaje się nie mieć już nic do zaoferowania. Iskierki
nadziei w takich utworach oczywiście zazwyczaj też się z czasem
pojawiają, ale na ogół są one dużo bardziej nikłe niż w
debiutanckiej powieści Dominiki Tarczoń. Tutaj stosunkowo szybko
okazuje się, że jeszcze nie wszystko jest stracone. Nie trzeba
jakoś szczególnie długo czekać na dotarcie do miejsca, które w
tej postapokaliptycznej rzeczywistości jawi się niczym istny raj.
Bezpieczna przystań dla części warszawiaków, którzy nie
pamiętają świata sprzed tak zwanego Końca. Tarczoń nie mówi
kiedy dokładnie doszło, a właściwie to dojdzie, do upadku naszej
cywilizacji, ale daje do zrozumienia, że kilka pokoleń dzieli nas
od Oskara, Finki i wszystkich pozostałych postaci zaludniających tę
książkę. Autorka „Pieśni o Warszawie” nie wyjaśnia dokładnie
jak do tego doszło, nie zdradza wiele na temat owego Końca, wprost
nie wymienia okoliczności, które przyczyniły się do apokalipsy. Z
bardzo oszczędnych informacji na ten temat można jednak
wywnioskować, że rolę w tym odegrały zmiany klimatyczne, za które
winę ponoszą przede wszystkim ludzie (my wszyscy). To one mogły
doprowadzić do wyginięcia roślinności, która z czasem zdołała
się odrodzić, ale nie w takim kształcie, jaki jest nam znany. Tak
samo jak wiele gatunków zwierząt, roślinność obrastającą
postapokaliptyczną Warszawę (i w domyśle resztę świata, gdzie
Tarczoń z akcją nie wychodzi) zdrową nazwać nie można – jest
zmutowana, odpychająca, bez wyjątku nienadająca się do spożycia.
To ostatnie jednak nie tyczy się wszystkich zwierząt. Na świecie
nadal są gatunki, które stanowią podstawę żywienia ludzi.
Upolowanie czegoś nie jest jednak łatwe, a i handel przedstawia się
dosyć kiepsko, dużo zyskać w ten sposób nie można. Ludziom nie
jest więc obce uczucie dotkliwego głodu – ścisła dieta dla
większości stała się koniecznością, tak zwane szaraczki musiały
przywyknąć do skąpych racji żywnościowych, podczas gdy osób
zajmujących wyższe pozycje w hierarchii społecznej ten problem
raczej nie dotyczy. Czyli w sumie niewiele się zmieniło – persony
przyspawane do wysokich stołeczków, burmistrz i jego najbardziej
zaufani pracownicy, cieszą się względnym dobrobytem, gdy tak zwani
zwykli obywatele Podziemnego Miasta Stołecznego Warszawy przymierają
głodem. Przerażające to, ale nawet apokalipsa nie zdołała
zmienić tego okropnego porządku, który wszystkim nam jest dobrze
znany. Władza zawsze się wyżywi. Nawet w postapokaliptycznych
realiach politycy i ich przyboczni będą mieć pełne brzuchy –
tutaj moim zdaniem Tarczoń wyobraźnia nie poniosła. Tak było,
jest i z całą pewnością będzie. Aż do kresu ludzkości, do
którego notabene cały czas uparcie zmierzamy...
Siedemnastoletni
Oskar będący głównym bohaterem „Pieśni o Warszawie”, jest
osobą, której doprawdy trudno nie współczuć. Osierocony w
dzieciństwie chłopak początkowo dorastał we względnym spokoju,
wychowywany przez człowieka, który go przygarnął. Miał
przyjaciół i czuł się akceptowany w całym podziemnym
społeczeństwie Warszawy, w którym przyszło mu żyć. Jeden
moment, zaledwie ułamek sekundy, zmienił jednak wszystko.
Śmiertelny wypadek, który spowodował, zrobił z niego pariasa.
Oskar musiał przywyknąć do słownych i fizycznych ataków, nauczyć
się żyć wśród ludzi, którzy woleliby widzieć go martwym. Udało
mu się zaprzyjaźnić z jednym człowiekiem, z bezdomnym w podeszłym
wieku, za którego chłopak z czasem zaczął czuć się
odpowiedzialny. Zaopiekował się tym, tak samo jak on, dręczonym
przez innych człowiekiem. Mógł to zrobić (o tyle o ile), dzięki
burmistrzowi Podziemnego Miasta Stołecznego Warszawy, który
pozwolił mu wykonywać pracę gońca. Oskar lubi to zajęcie, mimo
niebezpieczeństw z nim związanych. Każdorazowe wyjście na
Powierzchnie dla tego nastolatka jest niczym wyrwanie się z
więzienia, w którym spotykają go niezliczone przykrości. Radość
do pewnego stopnia przyćmiewa jednak świadomość zagrożeń
obecnych na Powierzchni. Chłopak wie, że w każdej chwili może
zostać zabity, choćby przez jakiegoś zmutowanego zwierza swobodnie
chadzającego po zrujnowanym mieście. „Pieśń o Warszawie”
można podzielić na trzy części. W pierwszej przedstawia się nam
Oskara i podziemia, w których przyszło mu żyć. Ponadto Tarczoń
pokazuje nam jak wygląda jego praca - przeprowadza nas przez jedno z
zadań zleconych mu przez Mera. A potem przechodzi do kolejnego,
stanowiącego zaczątek tej części książki, która w całości
rozegra się na Powierzchni. W rejonie Warszawy, którego mieszkańcy
zdecydowanie lepiej radzą sobie w tych postapokaliptycznych realiach
wykreowanych przez Dominikę Tarczoń. W tej partii autorka będzie
się koncentrować głównie na relacji dwóch nastolatków: Oskara i
dopiero co poznanej przez niego Finki, córki komendanta (człowieka
szefującego w tym rejonie Warszawy, w którym żyje się dużo
lepiej niż w podziemiach) zmagającej się z jakąś chorobą skóry.
Ta kiełkująca przyjaźń, dosyć barwne opisy zaludnionego,
słonecznego, przepełnionego zdrową roślinnością terenu,
przyjemnie kontrastujące z mrocznymi, wilgotnymi i ciasnymi
korytarzami podziemia, z których to razem z Oskarem i Pisarzem
niedawno wyszliśmy oraz oczywiście niezbyt zawiłe, nie bardzo
rozbudowane intrygi, jakie się tutaj rozgrywały – wszystko to
śledziłam z dosyć sporym zainteresowaniem. Byłoby ono jednak
jeszcze większe, gdyby Tarczoń podkręciła napięcie, gdyby w tę,
jak od początku podejrzewałam, tylko pozorną idyllę, częściej
wkradało się ogromne zagrożenie albo po prostu to, które
unaoczniano dłużej gościło na kartach tej powieści. Niemniej ta
część jest zdecydowanie najbardziej dopracowana. Szczyci się
największą liczbą szczegółów, a i akcja w mojej ocenie w tej
środkowej części książki budowana jest najsprawniej. Pierwszą i
ostatnią partię „Pieśni o Warszawie” (zwłaszcza ostatnią)
znamionuje zbyt duży pośpiech. A przynajmniej ja nie mogłam oprzeć
się takiemu nieprzyjemnemu wrażeniu. Myślę, że „Pieśń o
Warszawie” zyskałaby na rozbudowaniu tych wstępnych i końcowych
wydarzeń, historia ta moim zdaniem prezentowałby się dużo lepiej,
gdyby rozciągnięto ją na dodatkowe, powiedzmy sto-dwieście,
stronic. Bo niestety mam niedosyt. Dominika Tarczoń dysponuje na
tyle dojrzałym warsztatem i tak mocno czuje klimaty
postapokaliptyczne („Pieśń o Warszawie” wręcz emanuje tą jej
miłością, ogromną pasją, którą myślę, że potrafi zarażać),
że chciałoby się trwać w tym jej nieprzyjaznym przecież
uniwersum, nieporównanie dłużej. I dowiedzieć więcej o
Regulatorach, bo te postacie ewidentnie zaniedbano. Chyba że...
Czyżby Dominika Tarczoń miała w planach sequel „Pieśni o
Warszawie”? Oby. I oby był on znacznie dłuższy od jej
debiutanckiej powieści.
No
cóż, miłośnicy prozy postapokaliptycznej przeczytać „Pieśń o
Warszawie” chyba powinni. Tak mi się wydaje, chociaż podejrzewam,
że nie każdy wyjdzie z tej przygody zadowolony. Co poniektórych
może spotkać rozczarowanie, ale nie sądzę, żeby ta grupa była
szeroka. Myślę tak przede wszystkim dlatego, że chociaż sama
fanką klimatów postapokaliptycznych nie jestem (coś tam z tego
lubię, „Bastion” Stephena Kinga wręcz kocham, ale mimo wszystko
daleko mi jeszcze do pasjonatki), to debiutancka powieść Dominiki
Tarczoń całkiem nieźle mi wchodziła. A wziąwszy pod uwagę to,
że polscy pisarze nader rzadko do mnie przemawiają, że obcowanie z
rodzimą prozą częściej jest dla mnie istną (i niedokańczaną)
drogą przez mękę niźli przyjemnością, to można to traktować
jako niemały komplement ode mnie dla tej początkującej autorki.
Dobrze rokującej - już prezentującej się z całkiem niezłej
strony, a nie mam wątpliwości, że będzie jeszcze lepiej.
Za
książkę bardzo dziękuję jej autorce oraz wydawnictwu
Przekonałaś mnie. Też nie przepadałam za twórczością rodzimych autorów, jednak powoli się to zmienia. Poprzeczka ustawiana jest coraz wyżej :)
OdpowiedzUsuńpozdrawiam