Stronki na blogu

niedziela, 14 kwietnia 2019

„Ktoś we mnie” (2018)

Rok 1948. Doktor Faraday zostaje wezwany do Hundreds Hall, wiekowej rezydencji, w której jego matka przed laty pracowała jako pokojówka. Mężczyzna ma zbadać młodą kobietę imieniem Betty, obecnie jedyną pokojówkę w Hundreds Hall, domostwie należącym do rodziny Ayresów, w skład której wchodzą okaleczony na wojnie Roderick, jego siostra Caroline i ich matka. Miejsce to utraciło dawny splendor. Jego właściciele mają tak poważne problemy finansowe, że nie mogą mieć pewności czy uda im się zatrzymać dom. Doktor Faraday pamięta go z dzieciństwa, z okresu, w którym Hundreds Hall prezentował się dużo bardziej okazale. Niedługo po odwiedzeniu niedomagającej Betty mężczyzna oferuje pomoc Roderickowi, któremu dokucza okaleczona noga. W ten sposób Faraday staje się częstym gościem Hundreds Hall, przyjacielem rodziny, ze szczególnym wskazaniem na Caroline. Kobieta, tak samo jak on, nie daje wiary Rodowi, upierającemu się, że w domostwie tym dzieje się coś nienaturalnego. Niepełnosprawny młody człowiek jest przekonany, że na Hundreds Hall ciąży jakaś zabójcza klątwa, że dom ten jest opanowany przez nadnaturalną siłę, która bynajmniej nie jest nastawiona przyjaźnie do jego mieszkańców.

Angielsko-irlandzko-francuski thriller gotycki z elementami horroru pt. „Ktoś we mnie” został wyreżyserowany przez twórcę między innymi obsypanego nagrodami „Pokoju” (2015), Lenny'ego Abrahamsona. Scenariusz napisała Lucinda Coxon, w oparciu o powieść Sarah Waters pod tym samym tytułem (oryg. „The Little Stranger”, pol. „Ktoś we mnie”), której nie czytałam, więc porównań nie będzie. Zdjęcia ruszyły w lipcu 2017 roku w Wielkiej Brytanii i trwały mniej więcej dziesięć tygodni. Prawa do dystrybucji filmu wszędzie poza Francją, Szwajcarią i Wielką Brytanią nabyła firma Focus Features – w tych trzech wymienionych krajach prawa do rozpowszechniania „Ktoś we mnie” dostała firma Pathe.

Rola główna w omawianym przedsięwzięciu Lenny'ego Abrahamsona przypadła w udziale Domhnallowi Gleesonowi (m.in. „Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy”, „Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi”, „Mother!”, „Zjawa” z 2015 roku), aktorowi, który zdążył już zaskarbić sobie rzeszę wiernych fanów, ludzi niemogących wyjść z podziwu nad jego warsztatem. W „Ktoś we mnie” Gleeson wciela się w postać Faradaya, lekarza praktykującego na angielskiej prowincji, do którego doprawdy ciężko się zbliżyć. To zdystansowanie stwarzał chłód bijący z tej postaci. Wyglądało to trochę tak, jakby mężczyzna ów patrzył na wszystko z zewnątrz, jakby mentalnie odsuwał się od wszystkich wokół niego. Owszem, wchodził w interakcje z ludźmi, ale cały czas nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że więzi jakie z nimi tworzy nie są tak do końca prawdziwe. Nie płyną z głębi serca, nie wynikają z wewnętrznej potrzeby, z naturalnego pragnienia towarzystwa innych ludzi, tylko są dla niego czymś w rodzaju zła koniecznego. Myślałam o nim jak o samotniku (co też nienaturalne nie jest) – człowieku, któremu samotność bynajmniej nie dokucza, ale który, choćby z racji swojego zawodu, nie może sobie pozwolić na komfort przebywania jedynie we własnym towarzystwie. Domhnall Gleeson spisał się całkiem nieźle. Przekonująco oddał tę postać na ekranie – postać, która w mojej ocenie o sympatię widza zabiegać nie miała. Doktor Faraday przykuwał moją uwagę, na okrągło ściągał na siebie mój wzrok, ale nie było to spowodowane głęboką sympatią do jego osoby. Ta nieodparta potrzeba wpatrywania się w niego brała się we mnie z chęci przeniknięcia jego myśli, zrozumienia tego wielce enigmatycznego człowieka, znalezienia drogi do jego umysłu, który jak podejrzewałam jest bardzo złożony. Tak myślałam pomimo tego, że przez cały czas pozwalano mi patrzeć jedynie na prawie niezapisaną kartę, dopuszczano mnie zaledwie do tych mniej istotnych cząstek jego osobowości. Tonacja, jaką Lenny Abrahamson nadał tej produkcji każe sądzić, że to co w przypadku doktora Faradaya zostało ukryte, te jego cechy, do których się nas nie dopuszcza, jest tym, czego przede wszystkim należy się obawiać. Z drugiej jednak strony nie można zignorować innych sygnałów. Drugą najbardziej czytelną teorią jest ta mówiąca o nawiedzeniu Hundreds Hall przez istotę, której związki z rodziną Ayresów z czasem zostaną przez scenarzystkę dokładnie wyłuszczone. Ale myślę, że wielu widzów wpadnie na to wcześniej. Możliwość panoszenia się w tym wiekowym domu, jakiejś nadnaturalnej siły, werbalnie po raz pierwszy zostaje zaakcentowana w trakcie kameralnego przyjęcia wydawanego przez Ayresów. To wówczas Rod dzieli się z Faradayem swoimi złymi przeczuciami. Mówi mu, że dręczy go poczucie, że wkrótce stanie się coś złego, że jeszcze tego samego wieczora dojdzie do jakiejś tragedii. Szybko okazuje się, że ten niepełnosprawny młody mężczyzna nie mylił się, że jakimś cudem przewidział, iż przyjęcie to zakończy się fatalnie. Zdarzenie to, i oczywiście jego bezpośrednie następstwo, w moim odczuciu nie tyle miały wzbudzić strach u odbiorców, ile dotkliwy smutek. A w każdym razie ja tak na to zareagowałam. To wydarzenie przyniosło jednakże jeszcze coś: teorię, która w porównaniu do dwóch wcześniej przeze mnie wyłapanych (bo sferę nadprzyrodzoną bierze się pod uwagę długo przed złowieszczymi słowami Roda podczas feralnego przyjęcia w Hundreds Hall) w „Ktoś we mnie” wykluwa się bardzo nieśmiało. Ta ewentualność zarysowuje się tak delikatnie, UWAGA SPOILER że nie mam pewności, czy twórcy w ogóle dążyli do wprowadzenia tej teorii, czy nie jest to powiedzmy szczęśliwy wypadek przy pracy KONIEC SPOILERA. Uważny widz pod koniec tego kameralnego przyjęcia u Ayresów powinien wzbogacić pulę potencjalnych zagrożeń o stałych mieszkańców tej rezydencji, w szczególności jedną z tych osób. I nie mam tutaj na myśli „domorosłego wieszcza” w postaci żyjącego w ciagłym strachu Rodericka.

Tym, co najmocniej przyciągało mnie do „Ktoś we mnie” Lenny'ego Abrahamsona wcale nie była intrygująca rozpiska doktora Faradaya i takowa kreacja Domhnalla Gleesona (swoją drogą z obsady należy wyróżnić jeszcze znakomitą Charlotte Rampling, którą to miłośnicy kina grozy mogą pamiętać z takich obrazów jak choćby „Orka – Wieloryb zabójca” i „Harry Angel”). Nie, dla mnie najsmaczniejszym elementem omawianej produkcji jest jej na wskroś gotycki klimat. Mgliste obrazy, melancholijna ścieżka dźwiękowa i oczywiście ogromne, wiekowe domostwo, któremu bardzo przydałby się remont. Na to właścicieli owej rezydencji jednak nie stać – Ayresowie znajdują się obecnie na skraju bankructwa i nic nie wskazuje na to, by ich los miał wkrótce się odmienić. Kiedyś Hundreds Hall opływał w bogactwa – na organizowane tutaj przyjęcia ściągała największa śmietanka towarzyska z tych stron (angielska prowincja), a być może i z samego Londynu. Teraz domostwo to prezentuje się nie tyle nędznie, ile po prostu dużo mniej okazale. Rodzina Ayresów nadal jest poważana w okolicy, wciąż cieszy się szacunkiem tutejszych mieszkańców, ale ich dom nie tętni już takim życiem, jak przed paroma laty. Jak u Shirley Jackson przykrywa go gruby płaszcz ciszy, od czasu do czasu urozmaicany na przykład tajemniczymi odgłosami, które budzą tak duży lęk u Roda. Mężczyzna ten jako pierwszy nabiera pewności, że źródło tych hałasów nie jest naturalne, że są one generowane przez agresywnego ducha, nadnaturalną istotę, która z jakiegoś powodu pragnie krzywdy Ayresów. Doktor Faraday, jak na umysł ścisły przystało, nie potrafi uwierzyć w te opowieści. Siostra Rodericka, Caroline, też jest nastawiona do tego sceptycznie, chociaż z pewnością nie aż tak jak nowy przyjaciel rodziny Ayresów. A co na to widz? Z jednej strony każdy, kto w swoim życiu obejrzał kilka filmów grozy z bohaterami twardo stąpającymi po ziemi, będzie czuł potrzebę potraktowania tego jak swoisty kierunkowskaz. W takich produkcjach racjonalizm zazwyczaj nie jest opłacalny, kroczenie tzw. ścieżką oświecenia prowadzi bohaterów na manowce – rację zwykle mają ci, którzy święcie wierzą w obecność różnego rodzaju sił nieczystych, istot nie z tego świata, które to dybią na życie wybranych śmiertelników. Pokusa by uwierzyć Rodowi, a później jego matce, by dać wiarę opowieściom o klątwie i/lub złośliwym duchu gnieżdżącym się w Hundreds Hall, dla osób dobrze zorientowanych w regułach, jakimi rządzą się horrory o zjawiska paranormalnych, prawdopodobnie będzie bardzo silna. Ale równie, jeśli nie bardziej, nęcąca pewnie będzie któraś z możliwości niezahaczających o sferę nadprzyrodzoną. Chociaż twórcom udało się stworzyć całkiem gęsty klimat niezdefiniowanego zagrożenia, dojmującej samotności w świecie, który wymaga noszenia przeróżnych masek, w którym dba się o pozory, bo po prostu tak wypada w prominentnym towarzystwie, choć ta magiczna, podszyta niepokojem, przepełniona niepewnością nawet względem najważniejszych postaci, podróż do lat 40-tych XX wieku, na angielską prowincję, ze szczególnym wskazaniem na ponure domostwo Ayresów – chociaż to wszystko, jak na standardy współczesnego kina grozy, prezentuje się bardzo solidnie, to sposób prowadzenia tej opowieści pozostawia wiele do życzenia. W mojej ocenie opowieść ta jest nazbyt poszarpana – wiele sekwencji wygląda tak, jakby dostały się w ręce jakiegoś maniakalnego cenzora. Tak nie było: po prostu filmowcy nie widzieli potrzeby rozbudowywania niektórych wątków, dociągania ich do końca, chociaż tak naprawdę mieli na to mnóstwo czasu. Często z nagła opuszczali bardziej interesujący wątek, po to by przystać na długie minuty, uspokoić akcję, która tak naprawdę więcej stoicyzmu nie potrzebowała. Nie chodzi mi o to, że brakowało mi niepokojących efektów specjalnych, czy o zgrozo jump scenek. Bo uciekanie od efekciarstwa, ten minimalizm, budowanie dramaturgii głównie przy pomocy stopniowo (bardzo powoli) zagęszczającego się klimatu nie do końca zdefiniowanego zagrożenia, akurat wielce mnie radowało. W konstruowaniu tej historii duży udział mieli również bohaterowie... antybohaterowie (?): te osobowości, które doprawdy ciężko zgłębić, ale co ciekawe nie towarzyszyło mi przy tym nieprzyjemne przeczucie, że „w środku tak naprawdę nic nie ma”, że mamy tutaj do czynienia z papierowymi, denerwująco powierzchownymi postaciami. Myślę po prostu, że te dynamiczniejsze momenty (nie mylić z efekciarskimi) aż prosiły się o pociągnięcie, niekoniecznie w porównywalnym tempie. Można było po prostu pozwolić poszczególnym postaciom na więcej emocjonalnych i werbalnych reakcji na wszystkie te zagadkowe, ale i pospolite (pies) wydarzenia rodzące w nich strach, wątpliwości, smutek, panikę albo bolesną samotność. O wiele bardziej dokuczliwą niż dotychczas. Zachowanie trochę większej ciągłości narracji, liniowa sekwencja zdarzeń (przyczyny i skutki, zamiast tego częstego, nie do końca przemyślanego, niezgrabnego wskakiwania w to, co niejednokrotnie już powiedziano i pokazano) nie wytrącałaby mnie tak z rytmu, jak miało to miejsce w obecnej sytuacji. Owszem, angażowałam się w tę historię. W sumie to nawet całkiem mocno, jak na współczesny film grozy, ale mogło być lepiej. Można było z łatwością zniwelować te nierówności, które z lekka dystansowały mnie od rzeczonej gotyckiej opowieści. Poza tym prawie przez cały seans dręczyła mnie obawa o zakończenie. „Ktoś we mnie” serwuje nam tego rodzaju opowieść, która może rodzić w filmowcach pokusę sfinalizowania jej w iście hollywoodzkim stylu. Czyli podania odbiorcom wszystkiego na tacy, wyjaśnienia tego w najdrobniejszych szczegółach, żeby tylko sami myśleć nie musieli. UWAGA SPOILER Przez cały film skłaniałam się ku temu, że to z głównym bohaterem dzieje się źle, że to on odpowiada za przynajmniej część nieszczęść zachodzących w domu Ayresów. I finał bynajmniej nie zmusił mnie do zmiany zdania, aczkolwiek jednoznaczny na pewno nie jest. Twórcy na szczęście nie postanowili zamknąć wszystkich pozostałych furtek, które w moim umyśle nieśmiało pootwierały się wcześniej. Ale nie na taką szerokość, jak w sumie oklepany motyw szaleństwa? wyrachowania? sadystycznej kalkulacji?... W każdym razie na pewno chorobliwej obsesji na punkcie Hundreds Hall, która to wzięła we władanie Faradaya już w dzieciństwie, a w okresie dorosłym tylko zyskiwała na sile KONIEC SPOILERA.

Wziąwszy pod uwagę bardzo niskie zainteresowanie dzisiejszych twórców kina grozy tradycją gotycką, bulwersująco małą ilość współczesnych produkcji utrzymanych w takich klimatach (formą i/lub treścią odwołujących się do tej niegdyś niezwykle popularnej stylistyki), ale i niezgorszą jakość tego obrazu, nie pozostaje mi nic innego (poza – koniecznie – przeczytaniem literackiego oryginału), jak zachęcić miłośników opowieści gotyckich do przyjrzenia się temu miszmaszowi gatunkowemu w reżyserii Lenny'ego Abrahamsona. „Ktoś we mnie” to według mnie przede wszystkim thriller, ale podejrzewam, że część widzów skłoni się w stronę dramatu. Elementy horroru też się tutaj przewijają, głównie jednak dotyczy to klimatu, nie zaś, albo raczej w zdecydowanie mniejszym stopniu, jakichś konkretnych wydarzeń. Myślę, że raz spokojnie obejrzeć ten obraz można, ale tylko wtedy jeśli ma się ochotę na coś powolniejszego. Na nieśpiesznie rozwijającą się opowieść, która gra na emocjach, ale według mnie w sposób umiarkowany; która stara się żerować na tajemniczości, co w moim mniemaniu udaje jej się tylko po części i intrygować różnego rodzaju osobowościami tj. tymi postaciami, które zajmują ważniejsze miejsca w scenariuszu. I na taką, która buduje dramaturgię głównie klimatem. Gotyckim rzecz jasna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz